Skończył 88 lat i nie wybiera się na emeryturę. Ale przyznaje: „To, czy zrobię kolejne filmy, zależy już od moich nóg, moich rąk, moich oczu”. Samo to, że Jean-Luc Godard zdecydował się odpowiedzieć na pytania dziennikarzy, było zaskoczeniem. Od lat niechętnie spotyka się z prasą i nie pokazuje na swoich premierach. A jednak na konferencji prasowej w Cannes, za pośrednictwem aplikacji FaceTime, pojawił się na ekranie smartfona trzymanego przez operatora Fabrice’a Aragno. Widok dziennikarzy, próbujących własnymi telefonami sfotografować niewyraźną twarz Godarda, stał się mimowolnym przypisem do późnej twórczości reżysera – medytacji nad naturą obrazów oraz niezdolnością kina do opisania i zrozumienia współczesnego świata.
Filozof
„Jean-Luc Godard. Imaginacje” to mozaika poskładana z fragmentów filmów, zdjęć dzieł sztuki, ścinków telewizyjnych reportaży, autocytatów, strzępów muzyki. Autorski komentarz, choć uzupełnia obraz, wcale go nie objaśnia. To ani dokument, ani fabuła, najbardziej przypomina pozszywany z luźnych przemyśleń poetycki esej o relacjach Zachodu ze światem arabskim. Intelektualne wyzwanie, niemożliwe do jedno znacznej interpretacji. A sam Godard jej nie ułatwia: podczas festiwalowego seansu w Cannes tylko niektóre kwestie – wyrwane z kontekstu zdania, niekiedy pojedyncze słowa – wygłaszane przez reżysera narratora były przetłumaczone na angielski. – Widz, który czyta napisy, nie słucha języka innych – powtarza twórca. – Ci, którzy oglądają film, czytając tłumaczenie, w rzeczywistości oglądają tylko 5-6 proc. filmu. Nie bez powodu twierdzi, że najważniejszą częścią jego pracy jest montaż, a podstawowym narzędziem – ręce.
Po technikę kolażu mistrz sięga od lat 80., gdy zaczął pracę nad sześcioczęściowym cyklem „Histoire(s) du cinéma”, monumentalną, prywatną historią kina. Misternie składa swoje dzieła z drobnych fragmentów, niemal wcale nie używając klasycznych form opowiadania. Tworzy kino bez aktorów i fabuły, będące zapisem jego myśli, fascynacji i podświadomości. Jeden z krytyków uznał, że gdyby istniała Nagroda Nobla w dziedzinie filmu, należałaby się Godardowi za to, że wymyślił własną formułę przekazu i konsekwentnie ją rozwija. To nie jest kino – mówiąc banalnie – „do rozumienia”, raczej do odczuwania. Widzów i krytyków dzieli na tych, którzy każdy jego film przyjmują z zachwytem, i tych, którzy seans skwitują śmiechem lub pogardą. „Wzniosłe przeżycie” i „pretensjonalny filozoficzny psychobełkot” – to fragmenty dwóch recenzji jednego z jego wcześniejszych filmów. Ale w przypadku Godarda jedno nie wyklucza drugiego. Jego cała twórczość to wieczna ucieczka od normy, od tego, co rozpoznane i oswojone, policzek wymierzony w twarz burżuazyjnego społeczeństwa.
Klasyk
Znał je dobrze. Wychował się w zamożnej rodzinie, większość lat młodzieńczych (w tym prawie całą wojnę) spędził w Szwajcarii, kraju rodzinnym jego ojca. Kino odkrył dla siebie dopiero po powrocie do Francji w późnych latach 40. Do dyskusyjnego klubu filmowego chodził z grupą młodych ludzi, którzy wkrótce mieli wywrócić tę sztukę do góry nogami. Godard, Franćois Truffaut, Éric Rohmer, Claude Chabrol i inni najpierw zajęli się krytyką filmową na łamach nowego pisma „Cahiers du cinéma”, by szybko od teorii przejść do praktyki.
Zirytowani mieszczańskim kinem znad Sekwany, które nazywali pogardliwie „kinem papy”, zaczęli robić filmy po swojemu, nie oglądając się na dokonania i rady mistrzów. Dali początek francuskiej Nowej Fali, a Godard stał się czołowym przedstawicielem nowego ruchu. I nawet kiedy sięgał po kino gatunkowe – kryminał w „Amatorskim gangu” (1964) czy „Made in USA” (1966), science fiction w „Alphaville” (1965), dokument muzyczny w „Sympathy for the Devil” z Rolling Stonesami –podważał jego reguły. Pracował bez ustanku. Przez siedem lat od czasu swojego głośnego debiutu „Do utraty tchu” (1960) nakręcił 14 filmów. Większość z nich to absolutna klasyka, prowokacyjne, polityczne, zaskakujące dzieła. Oglądane po latach nie tracą niemal nic ze swojej świeżości – choć przecież pomysły Godarda były później powielane przez dziesiątki artystów, od Piera Paola Pasoliniego po Wima Wendersa i Larsa Von Triera.
Rewolucjonista
– Wdarliśmy się do kina niczym jaskiniowcy do Wersalu Ludwika XV – mówił o filmach Nowej Fali. Wciąż napędzał go bunt. Wobec skostniałych norm i politycznych reguł, gatunkowych wymogów, dominacji popkultury w amerykańskim stylu, nawet jeśli – przynajmniej na początku swojej kariery – był nią zafascynowany, a wśród ulubionych reżyserów wymieniał Williama Wylera oraz Alfreda Hitchcocka. Gdy w latach 60. jego nazwisko stało się synonimem autorskiego kina, u szczytu popularności, po sukcesach filmów takich jak „Szalony Piotruś” czy „Męski – żeński” – porzucił tradycyjne filmy na rzecz dokumentalnych produkcji tworzonych w ramach grupy Dziga Wiertow. Kolektyw, który swoją nazwę zaczerpnął od nazwiska sowieckiego dokumentalisty, chciał opisywać świat ze skrajnie lewicowych pozycji. Godard zawsze był zadeklarowanym marksistą, ale pod koniec lat 60. jeszcze bardziej się zradykalizował: na fali wydarzeń maja 1968 r. doprowadził – wraz z innymi filmowcami – do zerwania festiwalu w Cannes, wzywając do solidarności z protestującymi robotnikami i studentami. Polityczne zaangażowanie nie dotyczyło wyłącznie poglądów społecznych, lecz także podejścia do materii filmu.
W „Wietrze ze Wschodu” (1970) umowna fabuła przeplata się z zaangażowanym wykładem na temat rewolucyjnego kina, a obraz i dźwięk stanowią dwa odrębne byty: wszak podpisywane przez Grupę dzieła miały być próbą wymyślenia nowego języka kina i porzucenia komercyjnych metod opowiadania. Grupa przetrwała zaledwie kilka lat, ale znacząco wpłynęła na stylistykę filmów Godarda i radykalizm jego wypowiedzi. Ale twórca „Imaginacji” łamie zasady nawet wtedy, gdy sam je ustala. Michel Hazanavicius, reżyser biograficznego filmu „Ja, Godard”, opowiadał: – Przyjrzyj się jego filmografii: co 10 lat zaczyna się w niej nowy okres. Robił zaangażowane, polityczne filmy w latach 70., potem wrócił do bardziej klasycznego kina z wielkimi aktorami – Depardieu, Alainem Delonem, Brigitte Bardot – w latach 90. kręcił jeszcze inaczej, a po 2000 r. sporo eksperymentował. A od 2010 r. to, co robi, to już raczej sztuka współczesna. I jako artysta nie przestaje poszukiwać. Filmowymi esejami, takimi jak „Imaginacje”, po swojemu wpisuje się w dominującą dziś kulturę remiksu. Gdy zdecydował się sięgnąć po technikę 3D, wykorzystał ją – wbrew przyzwyczajeniom publiczności – do realizacji „Pożegnania z językiem” (2014), filmu ostentacyjnie niewidowiskowego. – To pole działania, w którym nie ma żadnych zasad – twierdził, dodając, że trójwymiarowe zdjęcia są interesujące dlatego, że ich potencjał wciąż nie został do końca wykorzystany.
Człowiek
Ale i poza ekranem Godarda nie było łatwo rozgryźć. W latach 60. nie tylko należał do najbardziej fetowanych twórców europejskiego kina, ale również był celebrytą. W jego filmach grały największe gwiazdy francuskiego kina: Jean-Paul Belmondo, Jean-Pierre Léaud, Brigitte Bardot (po latach do tego grona dołączyli m.in. Alain Delon i Isabelle Huppert, a także aktorzy spoza Francji, m.in. Jane Fonda, Jerzy Radziwiłowicz i Woody Allen). Uwagę publiczności przyciągały także jego małżeństwa z aktorkami: najpierw Anną Kariną, później Anne Wiazemsky. Obu zapewnił ekranową nieśmiertelność, ale związki nie przetrwały. Z Kariną rozwiódł się po czterech latach. – Nigdy nie potrafiłam zrozumieć jego zachowania – wspominała aktorka w rozmowie z dziennikiem „The Guardian”.
– Potrafił powiedzieć, że wychodzi po papierosy, a wracał trzy tygodnie później. W tamtym czasie kobiety nie miały swoich książeczek czekowych, nie miały własnych pieniędzy. Więc on wyjeżdżał odwiedzić Ingmara Bergmana w Szwecji albo Williama Faulknera w Ameryce, a ja siedziałam w mieszkaniu sama, bez jedzenia. Dwa lata po rozwodzie Godard ożenił się po raz drugi, z Anne Wiazemsky, córką rosyjskiego księcia i gwiazdą wybitnego filmu Roberta Bressona „Na los szczęścia, Baltazarze!”. Byli ze sobą 12 lat i to jej pamiętniki były inspiracją dla filmu Michela Hazanaviciusa. Trwałą relację twórca „Do utraty tchu” zdołał wreszcie stworzyć z trzecią Anną: Anne-Marie Miéville, scenarzystką i montażystką wielu jego filmów z lat 80. Do dziś mieszkają w Rolle, miasteczku nad Jeziorem Genewskim, gdzie Godard ma także swoje biuro. Realizując swoje filmy, chętnie korzysta z okolicznych pejzaży: w Rolle były kręcone m.in. zdjęcia do „Pożegnania z językiem” oraz „Mozart na zawsze”. Choć Godard jest ikoną europejskiego filmu, konsekwentnie unika zaszczytów.
Gdy Amerykańska Akademia Filmowa postanowiła nagrodzić go honorowym Oscarem w 2010 r. – „za pasję, za konfrontację, za nowy rodzaj kina” – podziękował za wyróżnienie, zapowiadając jednocześnie, że nie ma zamiaru stawić się na ceremonii. Podobno statuetkę oddał swojemu doradcy podatkowemu. Nie uznaje także nagród z Cannes. Kiedy „Pożegnanie z językiem” zostało zgłoszone do konkursu głównego festiwalu, Godard oznajmił, że ewentualna nagroda go nie interesuje, choć przyznawał, że 30 lub 40 lat wcześniej Złota Palma by go ucieszyła. I dodawał: – Ale z pewnością wygrana wyrządziłaby mi jakąś krzywdę, więc cieszę się, że udało mi się jej uniknąć. Po niedawnej śmierci Agnès Vardy jest ostatnim z wielkich mistrzów francuskiego kina. Ale swoje osiągnięcia wciąż traktuje z dystansem. Wielokrotnie ogłaszał śmierć X Muzy, po raz pierwszy bodaj w „Weekendzie” (1967), gdy na finał pojawia się plansza ogłaszająca „fin du cinéma”, koniec kina. Niedawno wieszczył, że w ciągu dekady znikną kina grające niezależne filmy. Ale jego ostrze nie jest wymierzone tylko w innych: – Wierzyliśmy, że jesteśmy autorami, ale nie byliśmy – wspominał nowofalowe czasy. – Dzisiaj jest nim każdy. Wystarczy, że kupi telefon komórkowy.
Archiwalne wydania Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Komentarze