Fani Formuły 1 narzekają, że Międzynarodowa Federacja Samochodowa (FIA) zaostrza przepisy dotyczące wyścigów, ograniczając możliwości bolidów. Takie głosy podniosły się również przed pierwszym tegorocznym wyścigiem grand prix w australijskim Melbourne. Ale gdyby nie twarda ręka FIA, auta F1 osiągałyby moc tankowców, ich ruchu nie byłyby w stanie uchwycić najczulsze kamery, a liczba torów, gdzie można by organizować wyścigi, skurczyłaby się do zera.
Standardowy bolid F1 waży średnio 600 kg, ma moc 750 KM, przyspiesza do 200 km/h w niespełna 4 s i może się rozpędzić do ponad 400 km/h. To wszystko przy ograniczeniach, jakie od końca lat 80. stopniowo nakładała na bolidy i wyścigowe teamy FIA. Gdyby nie one, auta ważące 400 kg dysponowałyby mocą przekraczającą 1500 KM, co pozwoliłoby im przyspieszać do prędkości 500 km/h w niecałe 10 s. Czy znieśliby to kierowcy, którzy już teraz są poddawani przeciążeniom porównywalnym z tymi, jakich doznają piloci myśliwców? Lądujący na lotniskowcu F-18 wyhamowuje z prędkości 240 km/h do zera w ciągu dwóch sekund na dystansie 100 m. Zatrzymanie wozu F1 z tej prędkości trwa ułamki sekundy krócej i kończy się już po 80 m, powodując przeciążenia rzędu 6 g, czyli sześciokrotnie większe niż przyciąganie ziemskie (najlepsze i najszybsze seryjnie produkowane auta, jak choćby bugatti veyron, osiągają „tylko" 1,3 g).
Więcej możesz przeczytać w 13/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.