Jestem niewymownie wdzięczny Marcinowi Królowi za jego tekst „Bezradność lewicy” („Wprost” nr 17). Dobrze, że mamy jeszcze w kraju inteligencję zdolną do głębszej refleksji o sprawach publicznych, a już szczególnie miło, kiedy konserwatysta „martwi się” o los formacji lewicowej. W pewnym sensie jest oczywiste, że europejski intelektualista tęskni za odrobiną normalności, która bez lewicy godnej tego miana w 38-milionowym kraju jest nieosiągalna. A że lewica jest u nas słaba i bezradna, to fakt. Prawdą jest też, że w toczonej, zwłaszcza w mediach elektronicznych, debacie brakuje kwestii społecznych, ustrojowych i światopoglądowych, które lewica powinna wnosić, aby istnieć jako kreatywna i kształtująca podstawowy spór polityczny formacja. Politycy, przynajmniej niektórzy, chcieliby całą winę za ten stan rzeczy zwalić na dziennikarzy. A jednak to politycy stworzyli ten niemerytoryczny, wykluczający spór, tak chętnie podchwytywany przez dziennikarzy telewizyjnych. A inni politycy, właśnie ci lewicowi, bezrefleksyjnie przejęli taki model debaty – na swoją zgubę. Tak wygląda smutna rzeczywistość całej klasy politycznej, która pochłonięta sobą zapomina, że polityka to przede wszystkim służba publiczna społeczeństwu.
O ile jednak zamiar podjęty przez historyka był ambitny, zarzuty po wielokroć celne, o tyle diagnoza jest nie tylko chybiona, ale i bardzo prawicowo stronnicza. Gdyby autor uwielbianych przeze mnie „Sylwetek politycznych XIX w.” ograniczył się do mizerii krajowego lewicowego podwórka, tekst bardziej by się bronił. Jednak ambicją konserwatysty było udowodnienie, że lewica w ogóle jest niemożliwa; że socjaldemokratyczne państwo dobrobytu było przypadkową pochodną dobrej koniunktury, a nie sukcesem formacji intelektualnej wciąż żywej i zdolnej do sprostania wyzwaniom ery postindustrialnej i zglobalizowanej gospodarki. Dla Marcina Króla do pomyślenia jest tylko lewica rewolucyjna i antysystemowa. Dlaczego? Bo profesor wierzy w prawicowy mit Francisa Fukuyamy o końcu historii. Nasz świat dojrzał i osiągnął swą postać ostateczną, czyli wolny rynek i liberalną demokrację. A lewica może albo zaakceptować ten stan, łącznie z jego coraz bardziej katastrofalnymi skutkami społecznymi i ekologicznymi, albo pójść na barykady antysystemowej kontestacji. Cała ta teza z końcem historii przywodzi na myśl wizję płaskiego świata spoczywającego na czterech żółwiach albo przepowiednię wysnutą z kalendarza Majów. Przezwyciężenie wschodniego totalitaryzmu w Europie i części Azji oraz wojskowych prawicowych dyktatur w Ameryce Południowej uczyniło nasz świat bardziej złożonym i wielobiegunowym, a nie prostszym.
Wolny rynek w świecie rosnącej roli korporacyjnych monopoli i oligopoli jest bajką, którą byłby w stanie zakwestionować uczeń liceum dysponujący jakim takim dostępem do internetu, a w którą wierzą głównie kustosze XIX-wiecznego kapitalizmu w stylu Janusza Korwin-Mikkego. Alterglobaliści wprawdzie nie wymyślili jeszcze tego „innego świata”, o którym mówią, że jest możliwy, ale Noam Chomsky, Naomi Klein czy były szef Banku Światowego Joseph Stiglitz opisali współczesny światowy system gospodarczy precyzyjniej niż Friedrich Hayek czy Leszek Balcerowicz. Ewolucja światowej gospodarki w stronę globalnego kasyna jest zagrożeniem, z którym demokracji przyjdzie się zmierzyć zarówno w wymiarze globalnym, jak i europejskim czy krajowym. Ceny nie są prostym wynikiem działania popytu i podaży, obecny kryzys ma zaś charakter strukturalny, a nie tylko cykliczny.
Jednak lewica XXI w., myśląc globalnie, mui działać – i działa – lokalnie. Welfare state (państwo dobrobytu) nie umarło wraz załamaniem się koniunktury i w krajach skandynawskich ma się dobrze. I nie chodzi tu tylko o słynne zasiłki (transfery socjalne), lecz przede wszystkim o wynagrodzenia. W większości tych państw udział płac w dochodzie narodowym rośnie, podczas gdy na przykład w Polsce stale maleje. U nas wynosi on zaledwie 37 proc. i dalej spada, natomiast w krajach UE – przeciętnie 49 proc. I nie jest to wynikiem jakiejś zaciekłej walki klasowej, ale silnych socjaldemokratycznych instytucji, ruchu związkowego w takich krajach jak Dania czy Norwegia, które gwarantują sprawiedliwszy niż gdzie indziej podział zysków.
Pieniądze się bowiem nie skończyły, panie profesorze, dóbr i usług jako ludzkość wytwarzamy coraz więcej. Chodzi jednak o to, by je sensowniej i sprawiedliwiej dzielić. Lewica jest potrzebna, by reprezentować stronę pokrzywdzoną w tym podziale. I jak długo owoce pracy będą dzielone ze szkodą dla tych, którzy je wytworzyli, lewica będzie potrzebna. Czyli zapewne zawsze. Jako prawnik obdarzony lewicową wrażliwością stawiam na instytucje, na demokrację, na swobodnie wyrażoną wolę większości i jej konsekwentne realizowanie przez organa władzy wykonawczej. Żyjemy w kraju, w którym instytucje państwa zbyt często działają poza społeczną kontrolą, przeciw interesowi ogółu, stając się narzędziem realizacji partykularnych interesów. Afery w rodzaju Amber Gold potwierdzają tylko coraz bardziej powszechny brak zaufania do własnego państwa. Niechęć do państwa pogłębiają też przedstawiciele szkoły neoliberalnej, chcący je wyrugować z tak ważnych sfer jak ochrona zdrowia, system emerytalny, edukacja czy szeroko pojęta sfera socjalna. A przecież bez umowy społecznej, jaką jest państwo, jednostka musi stanąć oko w oko z przemocą ekonomiczną silniejszych jednostek i podmiotów gospodarczych i w tym starciu jest bezradna. Skazana na pożarcie jak w państwie opisanym w „Lewiatanie” Hobbesa. Należy walczyć o wzmocnienie demokratycznego państwa prawnego, które jest gwarantem ochrony praw i wolności obywatelskich. Tej gwarancyjnej i ochronnej funkcji państwa nie wolno prywatyzować. Trzeba ocalić i rozbudować kurczącą się przestrzeń publiczną, w której decyduje siła argumentu, a nie argument siły. Jak wynika z badań opinii publicznej, za takim silnym, demokratycznym państwem tęskni większość Polek i Polaków.
Ludzie nie są tacy sami. Każdy ma inne wyobrażenie o dążeniu do szczęścia i samorealizacji. Jednak żeby je realizować, muszą mieć co jeść, gdzie mieszkać i w co się ubrać, muszą móc podjąć pracę i otrzymać wykształcenie, a w przypadku choroby lub starości nie mogą być zostawieni na pastwę losu. I w tym zakresie powinni móc liczyć na społeczeństwo zorganizowane w państwo. Całą resztę każdy zdobywa sam. Jeden mniej, drugi więcej. Olof Palme powiedział: „Nie chodzi o to, by nie było bogatych, ale o to, by nie było biednych”.
Budowa nowoczesnej, społecznie wrażliwej i intelektualnie sprawnej lewicy nie może wynikać z nostalgii za gospodarką niedoboru, lecz z koncepcji, jak racjonalnie podzielić obecny nadmiar. To dzieło stoi przed młodym pokoleniem, które wobec katastrofalnej sytuacji na rynku pracy będzie się zrzeszać w ruchu stowarzyszeniowym, poszerzać przestrzeń publiczną i otwierać (dzięki internetowi) nowe kanały komunikacji społecznej. Bez zaplecza w rosnącym społeczeństwie obywatelskim i ruchu zawodowym nowoczesna lewica nie powstanie. Lewica, panie profesorze, będzie się w Polsce rodzić w miarę dojrzewania demokracji, a sprawiedliwy społecznie ustrój narodzi się po otwartej dyskusji i dojrzałym namyśle większości obywateli, którzy już dzisiaj doskonale wiedzą, że konserwatywny polityczny przechył nie rozwiąże ich problemów.
O tym, że Polska potrzebuje lewicy jak kania dżdżu, świadczy najdobitniej wiele lewicowych w istocie pomysłów lansowanych przez ugrupowania sytuujące się po prawej stronie sceny politycznej. Te wewnętrzne sprzeczności między neoliberalną polityką Zyty Gilowskiej a socjalistyczną retoryką europosła Tadeusza Cymańskiego aż się proszą o kolejny esej spod pańskiego pióra, tym razem o bezradności prawicy. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.