Żołnierz Tuska

Tomasz Siemoniak został ministrem obrony trochę przypadkiem. Wrogowie mówią, że jest politycznym kameleonem i zawsze umie się ustawić. Przyjaciele – że po prostu jest pracowity i ma szczęście.

Waszyngton. Późny wieczór 16 kwietnia. Ostatnie konsultacje przed kluczowym spotkaniem polskiego ministra obrony narodowej Tomasza Siemoniaka z Chuckiem Hagelem, sekretarzem obrony USA. Zastępca polskiego szefa resortu obrony negocjuje z Amerykanami szczegóły ustaleń, w rozmowach bierze udział ambasador USA w Polsce Stephen Mull. Amerykanie mają pewne pretensje za oświadczenie polskiego szefa MSZ, który na kilka dni przed wizytą swego kolegi w Waszyngtonie powiedział, że liczy na przyjazd 10 tys. amerykańskich żołnierzy do Polski. To nierealnie dużo, poza tym w USA wyjątkowo nie lubią sytuacji, w których ktoś ich zaskakuje podobnymi deklaracjami. – Kompletnie niepotrzebny wyskok Radka – oceniają współpracownicy premiera.

Polskiej delegacji udaje się jednak sprawić, że klimat rozmów jest niezły. Tym bardziej że krytykowana za porażkę w sprawie Syrii administracja Baracka Obamy zauważyła szansę na poprawę swojego PR w kryzysie ukraińskim. Waszyngton doszedł do wniosku, że w tej sprawie niewiele ryzykuje – wszak Rosja, zdaniem tamtejszych polityków, nie posunie się do klasycznej interwencji zbrojnej, a pomoc mniejszym sojusznikom jest dobrze odbierana przez obywateli.

Mimo tego dyplomatycznego zgrzytu następnego dnia Siemoniak i Hagel występują na wspólnej konferencji prasowej. Główna konkluzja brzmi: amerykańskie samoloty F-16 stacjonujące w ramach rotacyjnych ćwiczeń w Łasku pozostaną w Polsce dłużej, niż planowano. A co z obecnością amerykańskich żołnierzy na polskiej ziemi? Tu odpowiedź jest bardzo enigmatyczna. Obaj panowie składają jedynie ogólną deklarację o zacieśnieniu wzajemnej współpracy. Dopiero po powrocie do kraju szef MON zapewnia, że Stany wzmocnią swoją obecność wojskową nad Wisłą. Wśród polityków pojawiają się pierwsze kpiny. – To śmiech na sali. Po wizycie Tomka w Waszyngtonie do Polski na dwa tygodnie przyleciało 150 amerykańskich spadochroniarzy, którzy i tak ćwiczą z naszymi od kilkunastu lat – śmieje się polityk PO. Niemniej w mediach odtrąbiono sukces. Jego głównym autorem ma być właśnie Tomasz Siemoniak, jeden z najważniejszych, a jednocześnie najmniej znanych ministrów w rządzie Donalda Tuska. Przy okazji konfliktu rosyjsko-ukraińskiego wyszedł z cienia, ostatnio nieustannie jest w drodze. Luksemburg, Waszyngton, Świdwin, Lwów – to tylko ostatni tydzień. Wszystkie wydarzenia z jego udziałem są transmitowane na żywo. Skąd się wziął człowiek, który trochę przez przypadek dostał się na pierwszą linię politycznego frontu?

ŻADNYCH ZŁUDZEŃ, PANOWIE

Zdaniem zwolenników Siemoniaka ma on na swoim koncie autentyczne sukcesy. – Zobaczycie, Amerykanie pojawią się w Polsce jeszcze w tym roku, ale ogłoszą to w dogodnym dla siebie momencie. U nich też rządzi PR – współpracownik premiera tłumaczy brak konkretów po ostatniej wizycie ministra w Waszyngtonie. – To ile w końcu żołnierzy z USA pojawi się w Polsce? – dopytuję. – Oczekiwań Radka Sikorskiego o 10 tys. pewnie nie spełnimy, ale jedna brygada, czyli 4-5 tys., powinna przyjechać – słyszę odpowiedź. Współpracownicy ministra dodają też, że Hagel zgodził się na realizację polsko-amerykańskiego programu solidarności i partnerstwa, który obejmie m.in. obronę powietrzną, ćwiczenia lotnicze i współpracę wojsk specjalnych. – Na razie nie możemy podać szczegółów, ale jak po kolei będziemy je ujawniać, złośliwości przeciwników się skończą – kwitują.

Po amerykańskiej wizycie Siemoniaka w mediach pojawiły się też informacje o zakupie przez Polskę najnowocześniejszych samolotów F-35. Te wielozadaniowe samoloty myśliwskie miałyby zastąpić wysłużone poradzieckie maszyny, które są spadkiem po czasach Układu Warszawskiego. Wygląda jednak na to, że to na razie mrzonki.

Jak się dowiaduję, w trakcie ostatniej wizyty w Stanach delegacja MON rzeczywiście oglądała maszyny. Polacy byli zachwyceni. Po powrocie z entuzjazmem opowiadali o rakietach montowanych na samolotach, które będą w stanie zneutralizować rakiety wystrzelone przez przeciwnika. Teraz jest to możliwe tylko z ziemi albo z morza. Początkowo entuzjazm udzielił się również ludziom z kancelarii premiera. Do czasu, kiedy ktoś zadał pytanie: ile takie cacko kosztuje? – Sam samolot 200 mln, 250 mln z uzbrojeniem, a z najnowszymi rakietami – nawet 300 mln. Dolarów! – padła odpowiedź. Radość zgasła w jednej sekundzie. – Nie będziemy wypruwać sobie żył dla dziesięciu samolotów, które i tak same z siebie nic nam nie dadzą. Może kiedyś. Na razie to fanaberia – mówi współpracownik premiera. Spektakularnych zakupów w najbliższym czasie zatem nie będzie.

KIEROWCA TUSKA

Warszawa, rok 1991. 24-letni Tomasz Siemoniak wraca ze stypendium w Duisburgu. Jest studentem, ale szuka jakiejś pracy. Zwraca się do Pawła Piskorskiego, kolegi z NZS, i Andrzeja Halickiego, swojego guru z okresu studenckiej opozycji. Halicki umawia go z przewodniczącym Kongresu Liberalno-Demokratycznego Donaldem Tuskiem. Rozmowa odbywa się w warszawskim hotelu Belweder przy ulicy Flory, w pokoju, w którym mieszka Tusk. Po krótkiej konwersacji obecny minister zostaje pracownikiem biura KLD, a wkrótce jego szefem. To ważna funkcja organizacyjna. Razem z Tuskiem objeżdża cały kraj. Auto prowadzą na zmianę, ale do Siemoniaka na jakiś czas przylgnie przydomek „kierowca Donalda”. Najpierw podróżują polonezem, potem fiatem tipo. W końcu pojawia się nowoczesne alfa romeo ufundowane przez senatora KLD i bogatego przedsiębiorcę Andrzeja Rzeźniczaka. W 1993 r. prokurator przedstawia senatorowi zarzuty prowadzenia nielegalnej działalności bankowej i wyłudzania kredytów, więc duet Tusk – Siemoniak rozstaje się zarówno z przedsiębiorcą, jak i z jego samochodem. Nowego opla kupuje Grzegorz Schetyna i to on zaczyna jeździć z szefem po kraju. Niestety, w 1993 r. KLD nie dostaje się do Sejmu, a wielu polityków tego ugrupowania idzie w polityczną odstawkę. Z Siemoniakiem jest inaczej, w 1994 r. trafia do telewizji. Najpierw zostaje szefem biura oddziałów terenowych TVP, potem dyrektorem telewizyjnej Jedynki. Wciąż jednak utrzymuje kontakty z przewodniczącym KLD. – Po przegranych wyborach Tusk był wtedy w fatalnej formie, my zresztą też w nie najlepszej. Spotykaliśmy się z nim i gadaliśmy przy alkoholu, snując marzenia o władzy. Projekt powrotu do pierwszej politycznej ligi nazywaliśmy: „Wielki układ, który jedzie”. Wtedy jeszcze słowo „układ” nie kojarzyło się źle – opowiada Paweł Piskorski. – Kiedyś z Tomkiem przechodziliśmy obok Dworca Głównego, stała tam maszyna do robienia wizytówek. Zrobiliśmy komplet Tuskowi o treści: „Donald Tusk. Wielki układ, który jedzie. Przewodniczący koła Gdańsk-Wrzeszcz”. Śmialiśmy się wszyscy, że jak wielki układ dojdzie już do skutku, Tusk będzie co najwyżej jego szefem we Wrzeszczu – opowiada Piskorski.

Złośliwości złośliwościami, ale w tym samym czasie źle zaczyna się powodzić także Siemoniakowi. Kilka miesięcy po awansie na stanowisko szefa Programu Drugiego TVP zostaje odwołany. Powód? Zbyt mocne zaangażowanie w obronę programu „Puls dnia”. Przygotowują go współpracownicy dawnego prezesa TVP Wiesława Walendziaka, ostro krytykują w nim rządzących postkomunistów, tymczasem SLD jest od trzech lat u władzy i wcale mu ta krytyka nie w smak. Programu nie daje się obronić, w konsekwencji leci też głowa Siemoniaka.

– To był paradoks, bo Tomek wcale nie miał zamiaru za ten program umierać. Ale wszyscy, łącznie z Donaldem, kazali mu ostro bronić „Pulsu”. Miało to służyć jakimś telewizyjnym intrygom, w których liberałowie byli stroną. Podobno byli dogadani, że z TVP wylecą ci, którzy walczą z Siemoniakiem. Nie udało się, i to Tomek następnego dnia wyleciał – opowiada kolega ministra. Siemoniak moralnie nie wychodzi jednak na tym źle. Jest zapraszany na polityczne salony jako bohater, który poległ w imię zasad. Gości m.in. u Leszka Balcerowicza, zapraszają go kościelni dygnitarze. Tyle że nie może znaleźć pracy. W tym czasie przyjaźni się jednak z Pawłem Piskorskim. Razem spędzają czas, wyjeżdżają na wakacje. Piskorski po koleżeńsku załatwia mu posadę w biurze prasowym Ministerstwa Obrony Narodowej. Gdy zostaje prezydentem Warszawy, ściąga kolegę do ratusza. Siemoniak zostaje wiceprezydentem stolicy. Odchodzi w 2002 r., po przegranych przez PO wyborach samorządowych w Warszawie.

TAJNY NEGOCJATOR

Na swoje szczęście od 2000 r. prowadzi też tajne rozmowy z SLD na temat podziału nieformalnych wpływów w mediach publicznych. Jedno z nich odbywa się w ośrodku wypoczynkowym w Magdalence. Biorą też w nich udział wpływowi ludzie lewicy w mediach: Włodzimierz Czarzasty, Robert Kwiatkowski i Sławomir Siezieniewski. Siemoniak pojawia się w towarzystwie Pawła Piskorskiego, Grzegorza Schetyny i Donalda Tuska. Dzięki tym kontaktom na początku roku 2002 błąkający się bez pracy Sławomir Nowak zostaje wiceprezesem Radia Gdańsk, a Siemoniak – wiceprezesem Polskiego Radia. – Takie rozmowy były jedyną drogą, by w mediach publicznych, w pełni opanowanych przez lewicę, zrobić jakiś wyłom i wsadzić nogę między drzwi – broni dziś tamtych negocjacji Piskorski. – Wiele osób, w tym Donald, nie chce dziś tego pamiętać – dodaje były lider PO.

Jako szef radia Siemoniak bierze udział w tworzeniu słynnego raportu PO o upolitycznieniu mediów publicznych. Opublikowany w październiku 2006 r. dokument zawierał mnóstwo przekłamań i niesprawdzonych sugestii pod adresem dziennikarzy, których oskarżano o dyspozycyjność wobec rządzącego PiS. Raport został bardzo skrytykowany, odcinali się od niego nawet politycy Platformy. – Tomek współtworzył opracowanie, ale projekt pilotowali Iwona Śledzińska-Katarasińska i Rafał Grupiński. Schrzanili go, nie sprawdzili wszystkiego, spisali plotki i wyszło jak wyszło – broni Siemoniaka polityk Platformy. Miesiąc później obecny minister zostaje z rekomendacji PO wicemarszałkiem województwa mazowieckiego. A niecały rok później – wiceministrem spraw wewnętrznych i administracji, czyli zastępcą Grzegorza Schetyny. Nikogo to nie dziwi, bo ze swoim ówczesnym szefem przyjaźnił się od lat. – Gdy Grzegorz przyjeżdżał do Warszawy, a nie był jeszcze posłem, mieszkał u Tomka – opowiada znajomy jednego i drugiego.

MINISTER Z PRZYPADKU

Największy awans przychodzi jednak kompletnie niespodziewanie. Kancelaria premiera, 27 lipca 2011 r. Za dwa dni szef MSWiA Jerzy Miller ma ogłosić raport komisji w sprawie katastrofy smoleńskiej. Premier już wie, że będzie on niekorzystny dla ówczesnego szefa MON Bogdana Klicha, w jego gabinecie trwają więc poszukiwania nowego ministra obrony. Rzecznik rządu Paweł Graś dzwoni po Siemoniaka, ten szybko stawia się w KPRM. Kompletnie nie wie, o co chodzi, myśli, że koledzy chcą informacji w sprawie sytuacji powodziowej. – Może zostaniesz ministrem obrony? – rzuca do niego premier. Odpowiedzi nie ma, ale być nie musi. Już następnego dnia szef rządu i przyszły minister umawiają się na śniadanie. Rozmawiają o tym, co trzeba zrobić w resorcie. – Tomek został ministrem trochę z przypadku. Nie było nikogo lepszego – mówi współpracownik Tuska. Inni politycy twierdzą jednak, że o żadnym przypadku nie może być mowy, Siemoniak był bowiem dla premiera kandydatem idealnym. Idealnym. – Pracowity, nie umie knuć politycznie, wiadomo, że nie stworzy żadnej konkurencyjnej struktury, nigdy nie będzie liderem, nie wystąpi przeciwko szefowi – wymienia jego zalety kolega z rządu. – No i nie przyniesie obciachu. Mówi dobrze po angielsku, jeszcze lepiej po niemiecku. Przede wszystkim jednak nauczył się, że przy Donaldzie nigdy nie należy się pchać do przodu – dodaje.

Oprócz licznych zwolenników nie brakuje też rozgoryczonych. – Jest jak kameleon, który dostosuje się do każdej sytuacji, do każdej władzy. Najpierw wiózł się na Piskorskim, potem na Schetynie, a teraz na Donaldzie. Dawnych przyjaciół porzuca bez problemów. Po prostu przestaje odbierać telefony – mówi jeden nich. – Przy Ministerstwie Obrony jest fajne boisko, kiedyś graliśmy na nim w kosza. Pewnego razu usłyszeliśmy, że boisko jest w remoncie i już nie możemy z niego korzystać – mówi znajomy Grzegorza Schetyny. Dziwnym trafem zbiegło się to z momentem, w którym Schetyna popadł w niełaskę u Donalda Tuska. Prawda jednak jest taka, że Siemoniak w pewnym momencie musiał wybrać. I wybrał premiera. A szef rządu mu zaufał i dotąd się nie sparzył.

SZCZĘŚCIARZ

Kancelaria szefa rządu, lipiec 2013 r. Z gabinetu premiera wychodzą prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz i Jacek Protasiewicz. Są po pierwszej rozmowie na temat współpracy PO z Dutkiewiczem. Wiadomo, że Schetyna storpeduje ten projekt, więc ma być utrzymany przed nim w tajemnicy. Na schodach spotykają jednak ministra obrony. – O rany, teraz Grzesiek się dowie i będzie po planie! – Dutkiewicz jest wyraźnie przestraszony. Ale Schetyna o tajnym spotkaniu się nie dowiaduje. Siemoniak, zupełnie nieświadomie, zdaje test z lojalności. Kilka miesięcy później awansuje do zarządu partii. Zgłasza go sam premier, minister o swoim awansie dowiaduje się już po fakcie.

– To jest gość, co do którego nie można mieć pewności. Gdyby PiS wróciło do władzy i zrobiło u nas proces norymberski, mogłoby się okazać, że rządy Donalda to dla Tomka okres błędów i wypaczeń – ironizuje polityk, który sparzył się na relacjach z ministrem. Siemoniak ma jednak teraz więcej przyjaciół niż wrogów. – On jest jak żołnierz, wie, że ma wykonywać zadania. Inni to doceniają, dlatego życie samo przynosi mu awanse. Ma do nich wyjątkowe szczęście, ale w polityce szczęście też się liczy. ■

Więcej możesz przeczytać w 18/2014 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.