R.E.M. znalazł się wśród dziesięciu wykonawców wszech czasów w USA
Nie daj Boże, żebym kiedyś nagrał album, powiedzmy "R.E.M. XIV" - nijaki, sztampowy, powielający stare pomysły. To byłby prawdziwy dramat" - tak dwanaście lat temu Michael Stipe, wokalista grupy R.E.M., skomentował sukces płyty "Out Of Time". Zawierała ona m.in. słynny przebój "Losing My Religion". Dzięki tej płycie kwartet R.E.M. został uznany za najlepszy amerykański zespół roku. Gitarzysta Peter Buck i perkusista Bill Berry zapowiedzieli wtedy, że wraz z nadejściem nowego tysiąclecia opuszczą grupę. W ten sposób dali do zrozumienia, że nie chcą stać się kolejną rozmienianą na drobne legendą. Po dwunastu latach R.E.M. nadal jednak istnieje i jest w świetnej formie - na koncie ma 40 mln sprzedanych płyt i zadomowił się w dziesiątce amerykańskich wykonawców wszech czasów.
Koncertem w Utrechcie, 21 czerwca, zespół rozpoczął pierwszy etap światowego tournée, obejmujący również Warszawę. Najpierw będzie lansował składankę "In Time: The Best of R.E.M., 1988-2003". Płyta ukaże się jesienią i znajdą się na niej także dwa premierowe utwory - "Bad Day" i "Animal". Drugą, przyszłoroczną część tour-née R.E.M. poświęci promocji nowego, studyjnego albumu. Michael Stipe zapewnia, że na płycie pojawią się nowe pomysły: "Będzie to odlot w regiony dotychczas przez R.E.M. nie spenetrowane. Prymitywne i pierwotne".
Pieprzeni kultowi bohaterowie
W 1983 r. płyta "Murmur" grupy o intrygującej nazwie R.E.M. (skrót od określenia głębokiej fazy snu - Rapid Eye Movement) z uniwersyteckiego miasta Athens w stanie Georgia stała się sensacją na postpunkowej scenie alternatywnej inspirowanej tradycyjną muzyką amerykańską. Stipe i jego koledzy zostali idolami tysięcy młodych ludzi zamieszkujących uniwersyteckie kampusy. Przed wydaniem czwartego albumu zespół przeszedł pod skrzydła wytwórni Warner Bros., co spowodowało, że studencka publiczność zarzuciła muzykom zdradę undergroundowych ideałów. Niesłusznie, bo płyta "Green" (1988), m.in. z utworami "Stand" oraz "Orange Crush", świadczyła o tym, że R.E.M. w wielkiej wytwórni się nie zmienił. Wciąż był to ten sam rock dla ludzi myślących, nieobojętnych na wady współczesnego świata. Gdy jednak album "Out Of Time" znalazł się na szczycie listy "Bill-boardu", rozbrat ze starą gwardią fanów stał się faktem. "Kultowym zespołem można być przez jakiś czas - odgryzł się wtedy zawiedzionym fanom Buck. - Mam 32 lata i nie zamierzam być dłużej pieprzonym kultowym bohaterem. Przeszliśmy przez to - było to wspaniałe i mile łechtało naszą próżność. Ale teraz niech sobie studenci chodzący do klubów znajdą jakiś inny kultowy zespół. Na tym polega istota alternatywnego rocka".
Jedynie Bill Berry dotrzymał danego dwanaście lat te-mu słowa i odszedł z zespołu w 1997 r. Stało się to po podpisaniu nowego, lukratywnego kontraktu z Warner Bros., wartego 80 mln dolarów. Mimo tej straty koledzy Barry'ego szybko złapali drugi oddech, nagrywając album "Reveal". Znalazły się na nim świetne piosenki "Imitation Of Life" czy "Summer Turns To High". Rezygnacja z trasy koncertowej i błędy w promocji przesądziły jednak o mizernych wynikach sprzedaży płyty w USA (zaledwie 400 tys. egzemplarzy). Zespół się tym nie przejął. "Bycie numerem jeden nic nie znaczy. Numerem jeden jest się przez tydzień, a potem twoje miejsce zajmuje jakaś kobieta z ogromnymi piersiami i cienkim głosikiem, która wynajęła odpowiednich ludzi, by napisali i wyprodukowali jej płytę"
- mówił Peter Buck. Poza Stanami Zjednoczonymi doceniono jednak muzyczną urodę płyty "Reveal" (sprzedano 2,5 mln egzemplarzy).
Być jak Bob Dylan
Wiele utworów R.E.M., jak choćby "It's The End Of The World As We Know It (And I Feel Fine)", "Losing My Religion", "Everybody Hurts" czy "Man On The Moon", weszło do kanonu rocka. Niezwykły talent Stipe'a jako autora tekstów stawia go w jednym rzędzie z największymi poetami amerykańskiego rocka - Bobem Dylanem i Neilem Youngiem. I tak jak to bywa z największymi każdy album R.E.M. zaskakuje. Po wyciszonym, elegijnym "Automatic For The People" powstał pełen rockowej furii "Monster". Po kryzysowym "Up", skłaniającym się ku eksperymentom brzmieniowym i aranżacyjnym, przyszła pora na wyrafinowaną prostotę i komunikatywność "Reveal". Michael Stipe, Peter Buck i Mike Mills wierzą, że najlepszy album jest wciąż przed nimi. "Dlatego naszą wielką inspiracją jest Bob Dylan - tłumaczy 47-letni Buck. - I nie mówię tu o wspaniałościach, które nagrał w latach 60., lecz o jego dwóch ostatnich albumach. Dotychczas nie zdarzyło się, aby rockman w tym wieku nagrał tak znakomite płyty". Skądinąd Dylan na początku swej kariery również był legendą amerykańskich kampusów, a potem studenci też zarzucili mu wyprzedaż ideałów.
Koncertem w Utrechcie, 21 czerwca, zespół rozpoczął pierwszy etap światowego tournée, obejmujący również Warszawę. Najpierw będzie lansował składankę "In Time: The Best of R.E.M., 1988-2003". Płyta ukaże się jesienią i znajdą się na niej także dwa premierowe utwory - "Bad Day" i "Animal". Drugą, przyszłoroczną część tour-née R.E.M. poświęci promocji nowego, studyjnego albumu. Michael Stipe zapewnia, że na płycie pojawią się nowe pomysły: "Będzie to odlot w regiony dotychczas przez R.E.M. nie spenetrowane. Prymitywne i pierwotne".
Pieprzeni kultowi bohaterowie
W 1983 r. płyta "Murmur" grupy o intrygującej nazwie R.E.M. (skrót od określenia głębokiej fazy snu - Rapid Eye Movement) z uniwersyteckiego miasta Athens w stanie Georgia stała się sensacją na postpunkowej scenie alternatywnej inspirowanej tradycyjną muzyką amerykańską. Stipe i jego koledzy zostali idolami tysięcy młodych ludzi zamieszkujących uniwersyteckie kampusy. Przed wydaniem czwartego albumu zespół przeszedł pod skrzydła wytwórni Warner Bros., co spowodowało, że studencka publiczność zarzuciła muzykom zdradę undergroundowych ideałów. Niesłusznie, bo płyta "Green" (1988), m.in. z utworami "Stand" oraz "Orange Crush", świadczyła o tym, że R.E.M. w wielkiej wytwórni się nie zmienił. Wciąż był to ten sam rock dla ludzi myślących, nieobojętnych na wady współczesnego świata. Gdy jednak album "Out Of Time" znalazł się na szczycie listy "Bill-boardu", rozbrat ze starą gwardią fanów stał się faktem. "Kultowym zespołem można być przez jakiś czas - odgryzł się wtedy zawiedzionym fanom Buck. - Mam 32 lata i nie zamierzam być dłużej pieprzonym kultowym bohaterem. Przeszliśmy przez to - było to wspaniałe i mile łechtało naszą próżność. Ale teraz niech sobie studenci chodzący do klubów znajdą jakiś inny kultowy zespół. Na tym polega istota alternatywnego rocka".
Jedynie Bill Berry dotrzymał danego dwanaście lat te-mu słowa i odszedł z zespołu w 1997 r. Stało się to po podpisaniu nowego, lukratywnego kontraktu z Warner Bros., wartego 80 mln dolarów. Mimo tej straty koledzy Barry'ego szybko złapali drugi oddech, nagrywając album "Reveal". Znalazły się na nim świetne piosenki "Imitation Of Life" czy "Summer Turns To High". Rezygnacja z trasy koncertowej i błędy w promocji przesądziły jednak o mizernych wynikach sprzedaży płyty w USA (zaledwie 400 tys. egzemplarzy). Zespół się tym nie przejął. "Bycie numerem jeden nic nie znaczy. Numerem jeden jest się przez tydzień, a potem twoje miejsce zajmuje jakaś kobieta z ogromnymi piersiami i cienkim głosikiem, która wynajęła odpowiednich ludzi, by napisali i wyprodukowali jej płytę"
- mówił Peter Buck. Poza Stanami Zjednoczonymi doceniono jednak muzyczną urodę płyty "Reveal" (sprzedano 2,5 mln egzemplarzy).
Być jak Bob Dylan
Wiele utworów R.E.M., jak choćby "It's The End Of The World As We Know It (And I Feel Fine)", "Losing My Religion", "Everybody Hurts" czy "Man On The Moon", weszło do kanonu rocka. Niezwykły talent Stipe'a jako autora tekstów stawia go w jednym rzędzie z największymi poetami amerykańskiego rocka - Bobem Dylanem i Neilem Youngiem. I tak jak to bywa z największymi każdy album R.E.M. zaskakuje. Po wyciszonym, elegijnym "Automatic For The People" powstał pełen rockowej furii "Monster". Po kryzysowym "Up", skłaniającym się ku eksperymentom brzmieniowym i aranżacyjnym, przyszła pora na wyrafinowaną prostotę i komunikatywność "Reveal". Michael Stipe, Peter Buck i Mike Mills wierzą, że najlepszy album jest wciąż przed nimi. "Dlatego naszą wielką inspiracją jest Bob Dylan - tłumaczy 47-letni Buck. - I nie mówię tu o wspaniałościach, które nagrał w latach 60., lecz o jego dwóch ostatnich albumach. Dotychczas nie zdarzyło się, aby rockman w tym wieku nagrał tak znakomite płyty". Skądinąd Dylan na początku swej kariery również był legendą amerykańskich kampusów, a potem studenci też zarzucili mu wyprzedaż ideałów.
Więcej możesz przeczytać w 27/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.