Myśl w koncentracie

Myśl w koncentracie

Dodano:   /  Zmieniono: 
„Kiedy znalazłem się na dnie, usłyszałem pukanie od spodu” – dzięki dziesiątkom paradoksalnych „myśli nieuczesanych” Stanisław Jerzy Lec zdobył światową sławę.

Umberto Eco napisał kiedyś, że aforyzmy są jak wierzchołki gór lodowych. Podziwiać możemy tylko ich niewielką część, widoczną nad powierzchnią wody, reszta – która jest większością – ukryta jest w głębi. Rzecz w tym, że udany aforyzm jest koncentratem myśli i jego forma wydobywa z konkretu to, co uniwersalne, ponadczasowe. Nic więc dziwnego, że żyje długo i nierzadko wchodzi do języka potocznego. Żeby powstał błyskotliwy aforyzm, nie wystarczy autorowi biegłość w posługiwaniu się słowem. Potrzebne są erudycja i życiowe doświadczenie. Bo to, co jest jedno- czy dwuzdaniowym zapisem, powinno być rodzajem puenty długiego procesu analizy paradoksów rządzących światem.

HISTORIA NIEUCZESANA

„Historia się nie powtarza? Może. Ale się jąka” – napisał w jednym z aforyzmów Stanisław Jerzy Lec. I wiedział, co mówi. Był erudytą, świetnie operował słowem, a przy okazji należał do pokolenia, któremu wiele doświadczeń życiowych dostarczyły dwa totalitaryzmy. Czerwony i brunatny. Do tego pochodził z rodziny żydowskiej, a większość jego krewnych zginęła w Holocauście. Dni największej chwały autora „Myśli nieuczesanych” przypadły na lata 60. XX w., ale i dziś, pół wieku po śmierci (w roku 1966), jego twórczość jest pamiętana. Ba, wydana właśnie książka „Lec. Autobiografia słowa” to dzieło imponujące rozmachem. Sam twórca, autor 5 tys. aforyzmów i kilku tomików wierszy, nie napisał, w sensie objętości, nawet jednej trzeciej tego, co Lidia Kośka o nim w swojej potężnej ośmiusetstronicowej monografii.

Urodził się w roku 1909 w spolonizowanej i uszlachconej rodzinie lwowskiego bankiera. Był najprawdziwszym baronem. Naprawdę nazywał się de Tousch-Letz, pisownię nazwiska spolonizował w czasie wojny. Lecowie nie posługiwali się ani jidysz, ani hebrajskim. W ich domu mówiło się po polsku. Nauki zaczął pobierać jednak w języku niemieckim, bo w 1914 r. – w obawie przed wejściem Rosjan do Lwowa – rodzina wyjechała do Wiednia (tam niespodziewanie zmarł ojciec Leca). Po wojnie Stanisław kontynuował naukę we Lwowie, zaczął studia polonistyczne, ale ostatecznie ukończył prawo. Już wtedy publikował wiersze i angażował się w działalność lewicowych organizacji. Po przeprowadzce do Warszawy – jak określił to znany tłumacz Karl Dedecius, który wybitnie przyczynił się do międzynarodowej popularności aforyzmów Leca – „wiódł życie socjalistycznego literata, nie przestając być, w wyobraźni, poddanym zaginionej monarchii”. Austro-Węgierskiej – dodajmy dla porządku.

We wrześniu 1939 r. uciekł z Warszawy do Lwowa i tam, razem z grupą innych literatów, rozpoczął współpracę z Rosjanami. Pisał nawet wierszyki o Stalinie. W jakim stopniu była to „logiczna konsekwencja wcześniejszej lewicowości (…), a w jakim trybut płacony za pozostawanie na wolności?” – pyta retorycznie w swojej książce Lidia Kośka. Tego się już nie dowiemy. Sam skomentował to po latach aforyzmem: „Jak doszedłem do satyry? Pisałem panegiryki”. Warto zresztą dodać, że podobną drogę przebył kilka lat później Sławomir Mrożek. Czas pisania panegiryków szybko się jednak skończył – rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka. W lipcu 1941 r. matka Leca zginęła w pogromie, a on sam trafił do getta w Tarnopolu. Jesienią 1943 r. znalazł się w obozie pracy przymusowej, który był równie straszny jak obozy koncentracyjne. Dwukrotnie uniknął rozstrzelania – raz stał już nad dołem, który sam wykopał. Ostatecznie udało mu się uciec w mundurze esesmana, który kupił od skorumpowanego strażnika. Dotarł do Warszawy, skontaktował się z Gwardią Ludową, dla której redagował konspiracyjne gazetki, a kiedy groziła mu dekonspiracja wiosną 1944 r., trafił do lasów i został żołnierzem. Jego podkomendnym był m.in. słynny potem krytyk, nazywany „papieżem niemieckiej krytyki”, Marcel Reich-Ranicki, co nie jest bez znaczenia, bo później pomógł mu w karierze. Po wyzwoleniu Lublina Lec wstąpił do armii Berlinga, którą opuścił wiosną 1945 r. w stopniu majora. Prochu raczej nie powąchał: redagował gazetę, zajmował się więc agitacją, do czego – jak uznały władze znające zapewne jego przedwojenne sympatie lewicowe – idealnie się nadawał.

SŁOWO I FRAZES

Po wojnie wrócił do pisania: wydawał tomiki wierszy, reaktywował w Łodzi tygodnik „Szpilki”, a w roku 1946 wraz z ocaloną rodziną (żona i dwójka dzieci) wyjechał do Wiednia jako attaché prasowy ambasady. Praca na placówce dyplomatycznej nie odpowiadała mu, zwłaszcza że w otoczeniu miał mnóstwo agentów bezpieki, dla których był łatwym celem, bo nie należał do partii. Podobnie jak Czesław Miłosz obawiał się o swój los, zwłaszcza że w krajowej prasie atakowano jego twórczość. Tak samo jako noblista porzucił służbę PRL-owi i zbiegł do Izraela. Został „renegatem”. Ale nad Jordanem też nie czuł się dobrze i w połowie 1952 r., czyli w czasie apogeum stalinizmu, wrócił do Polski z kilkuletnim synem (wcześniej rozwiódł się z żoną).

To najbardziej tajemnicza decyzja w jego życiu, której przyczyn nigdy nie wyjaśnił. Lec miał dużo szczęścia. Żadnych represji – poza zakazem druku – nie doświadczył. Może zadziałały dawne znajomości, bo koledzy z wojska zajmowali wysokie stanowiska, a argumentem na jego obronę mógł być fakt, że nigdy nie wypowiadał się na temat polityki. Tak czy owak mógł spacerować po Warszawie, myśleć i się przyglądać. Bo tak właśnie tworzył swoje aforyzmy, co opisał zaprzyjaźniony z nim największy austriacki pisarz drugiej połowy XX w. Thomas Bernhard.

Z czasem pozwolono mu publikować przekłady z niemieckiego, ale tylko w wydaniach zbiorowych, by jego nazwisko nie pojawiało się na okładkach. I jakoś doczekał odwilży. Wraz z nią eksplodował jego talent aforysty. Zabawne, że zadebiutował w tej roli 1 maja 1955 r. na ostatniej stronie „Nowej Kultury”. Nadchodziły zmiany, ale na pierwszej stronie tygodnika drukowano jeszcze pełen partyjnych frazesów artykuł okolicznościowy z okazji Święta Pracy. Zaś na ostatniej znalazło się 15 aforyzmów Leca, które później weszły do „Myśli nieuczesanych”. Był tam między innymi i ten: „Na początku było Słowo – a na końcu Frazes”. Idealny na taką okazję.

LEC I OPOWIEŚCI CHASYDÓW

Tak zaczęła się jego wielka literacka kariera, która nabrała rozpędu po wydaniu w 1957 r. „Myśli nieuczesanych”. W ciągu kilku lat Lec stał się jednym z najbardziej znanych polskich pisarzy na świecie. W Niemczech czy Austrii uważano go wręcz za autora niemieckojęzycznego. Zapewne z powodu wyniesionej ze szkoły biegłej znajomości języka, dzięki której mógł oddać idealnie w przekładzie swoje paradoksy. Dopatrywano się w twórczości Leca najróżniejszych inspiracji od starożytnych Rzymian aż po francuskich mistrzów maksymy z Montaignem na czele, ale to Helena Zaworska bodaj jako pierwsza wskazała na jeszcze jedno źródło literaturę żydowską. Rzeczywiście jeśli dziś sięgamy choćby po, czerpiące z tradycji, „Opowieści chasydów” Martina Bubera, widzimy ten sam dowcip i upodobanie do paradoksów co u Leca. I tu, i tu znajdziemy humor, który jest rodzajem refleksji nad kulturą i obrony przed nieprzyjaznym światem. A, jak wiemy, Lud Księgi żyjący w diasporze miał się czego obawiać. I taki jest właśnie dowcip Leca, dzięki któremu wciąż chce się go czytać. Niezależnie od tego, czy opisuje on sytuację polityczną („Nie udało się dotąd ludzkości wykonać homunkulusa, a już próbują »komunculusa«!”), czy obyczajową („W pustej kobiecie można ulokować dużo pieniędzy”).

Autorzy większości tekstów, jakie poświęcono „Myślom nieuczesanym”, wcześniej czy później dochodzili do wniosku, że Lec jest mędrcem. Wydaje się jednak, że przede wszystkim idzie mu o obronę zdrowego rozsądku w szalonych czasach. W takich okolicznościach pozostaje humor – „Mam wariackie papiery? Ale własnej roboty”. �

©� WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

ZDANIEM LECA

Streszczajmy się, świat jest przeludniony słowami.Nie należy zagryzać toastu na cześć wolności kiełbasą wyborczą.Wiersz winien być wymęczony życiem, nie piórem.Stosy nie rozświetlają ciemności. Można kogoś skazać na zapomnienie, ale wyrok trzeba wykonać na pamiętających.Burząc pomniki, oszczędzajcie cokoły. Zawsze mogą się przydać.Śpiewy masowe dają wielką swobodę bełkotu.Chcesz zagłuszyć głos swego serca? Zdobądź poklask tłumu.

Myśl w koncentracie
Więcej możesz przeczytać w 51/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.