Czy Ameryka porzuci plan demokratyzowania krajów arabskich? George W. Bush ma nadzieję, że demokratyzacja Bliskiego Wschodu będzie jego przepustką do historii. Wiele wskazuje jednak na to, że druga kadencja prezydenta upłynie pod znakiem ostrożnej rewizji wielkiego planu przebudowy krajów arabskich. 20 stycznia George W. Bush zostanie zaprzysiężony jako 43. prezydent USA. Będzie to trzecia kadencja prezydencka w rodzinie Bushów, druga Busha juniora. Mimo że obaj prezydenci tej dynastii są republikanami, a w gabinecie syna znalazło się wielu weteranów z administracji ojca, rządy Busha juniora upływały dotychczas pod znakiem buntu wobec ostrożnej, pragmatycznej polityki Busha seniora. Ambitna krucjata przeciw "osi zła" i plany demokratycznej przebudowy Bliskiego Wschodu były znakiem firmowym pierwszej kadencji George'a W. Busha. Następne cztery lata mogą jednak przypominać konserwatywną politykę Busha seniora - 41. prezydenta USA.
Ciszej nad tą wojną?
Wytyczne dotyczące polityki Białego Domu prezydent Bush ogłosi w dorocznym orędziu o stanie państwa. Już teraz jednak administracja prowadzi kampanię, której celem jest uzyskanie poparcia dla głównych projektów administracji Busha: reformy systemu ubezpieczeń społecznych, utrwalenia cięć podatkowych wprowadzonych w pierwszej kadencji i redukcji deficytu budżetowego.
Tymczasem brakuje intensywnej reklamy polityki zagranicznej. Departament Stanu zapowiedział wizytę prezydenta Busha w Europie pod koniec lutego. W tym kontekście ostrożnie mówi się o naprawie stosunków transatlantyckich. Nic natomiast nie zapowiada kontynuacji ambitnej krucjaty na rzecz "szerszego Bliskiego Wschodu", czyli agresywnego eksportu demokracji do krajów arabskich. Biały Dom nalega jednak na terminowe wybory w Iraku. Ma też nadzieję na odnowienie rozmów pokojowych między Palestyną a Izraelem i konstruktywne rozwiązanie tego konfliktu dzięki demokratyzacji Autonomii Palestyńskiej.
Prezydent Bush podczas ostatniej konferencji prasowej w 2004 r. ostrzegł Iran i Syrię, że USA nie będą tolerowały cichej, przygranicznej pomocy dla wojowniczych ugrupowań usiłujących storpedować wybory w Iraku. Ostatnio kolejny raz podkreślił, że USA nie pozwolą Iranowi na posiadanie broni masowego rażenia. Siłowe rozwiązanie "kwestii irańskiej" nie jest na razie publicznie brane pod rozwagę. Coś się zmieniło w retoryce Białego Domu, zgodnie z którą do niedawna Iran miał być kolejnym frontem wojny z terroryzmem. Być może należy oczekiwać nowej doktryny w polityce zagranicznej. Na jej wprowadzenie w życie, tak jak na przeforsowanie istotnych reform w gospodarce, prezydent drugiej kadencji ma zazwyczaj tylko 16 miesięcy. Potem kolejne wybory wyznaczają nowe cele Kongresu i Senatu, w których rosną w siłę nowe koalicje na rzecz nowych kandydatów na prezydenta.
Tęsknota za seniorem
Skąd zmiana w retoryce Busha? Plan na rzecz "szerszego Bliskiego Wschodu" miał być symbolem jego prezydentury i przepustką do historii. Prezydent i jego doradca Karl Rove liczą jednak na zbudowanie trwałej dominacji republikanów w Kongresie i zapewnienie tej partii kilkudziesięciu lat prosperity, tak jak po rządach McKinleya. Jego polityczną spuścizną było odsunięcie od władzy demokratów niemal na 30 lat.
Bush będzie musiał wybrać między trwałym skonsolidowaniem republikanów wokół tradycyjnie konserwatywnej polityki gospodarczej (niskie podatki) i zagranicznej (pragmatyczna rezerwa wobec krucjat) a demokratyzacją świata islamu. Taki wybór może być nieunikniony, bo jeszcze nim druga kadencja na dobre się zaczęła, prezydent ma kłopoty ze swoim zapleczem politycznym. Republikanie coraz wyraźniej wycofują wotum zaufania dla neokonserwatystów, czyli romantycznego skrzydła partii, które zdominowało pierwszą administrację Busha. To oni parli do zaprowadzenia demokracji na całym Bliskim Wschodzie. Teraz jednak, gdy sytuacja w Iraku jest daleka od demokratycznego ładu, a doroczny obrządek tworzenia budżetu przypomniał Amerykanom, że ta wojna kosztuje ich 4,5 mld dolarów miesięcznie, wizja cywilizowania Syrii czy Iranu stała się mniej pociągająca.
Wbrew nadziejom prezydenta najgorętszym tematem dyskutowanym w Kongresie od rozpoczęcia nowej sesji jest to, jak i kiedy się wycofać z Iraku. Na domiar złego elokwentni krytycy Busha odezwali się w jego własnym obozie. Newt Gingrich, były lider republikanów w Kongresie, powiedział w telewizji Fox, że Ameryka "kopie sobie w Iraku dół", po czym zabrał się do promocji swojej książki "Winning the Future" (Wygrać przyszłość), w której krytykuje Biały Dom za romantyczne wizje w stylu demokratycznego prezydenta Wilsona. Prasa uznaje to za zapowiedź kampanii prezydenckiej Gingricha. Brent Scowcroft, alter ego Busha seniora i jego doradca ds. bezpieczeństwa, wystąpił z głośną polemiką wobec nalegań Białego Domu na dotrzymanie terminu wyborów w Iraku. Jego zdaniem, doprowadzi to do wojny domowej w tym kraju. Prezydent kategorycznie zaprzecza.
W Waszyngtonie zapanowała tęsknota za Bushem seniorem. Jego polityka zagraniczna była, jak pisze znana publicystka Maureen Dowd w książce "Świat Bushów", praktyczna i niezbyt sentymentalna: "wprowadzać demokrację tam, gdzie to możliwe, zaprowadzić wolny rynek tam, gdzie się uda, dbać o stabilność". Bush ojciec, wygrawszy wojnę w Zatoce Perskiej, powstrzymał się przed marszem na Bagdad. Teraz, kiedy Bush junior roztoczył przed republikanami wizję wieloletniej okupacji Iraku, jego partia wydaje się optować za inną polityką zagraniczną. Z kolei w klubie neokonserwatystów nastąpił rozłam. Jego prominentni przedstawiciele - Samuel Huntington, Francis Fukuyama czy Jeanne Kirkpatrick, ambasador USA przy ONZ w czasach prezydentury Reagana - wyrażają sceptycyzm wobec eksportu demokracji i marines do krajów arabskich.
Huntington powiedział "Wprost", że stworzenie pluralistycznej, liberalnej, czyli respektującej prawa człowieka i mniejszości narodowych, demokracji na Bliskim Wschodzie jest mało prawdopodobne, zwłaszcza bez wieloletniej okupacji. Na stabilność nowych państw demokratycznych, zdaniem Huntingtona, nie należy liczyć. Konserwatywne pismo "The National Interest" wezwało Busha do rewizji polityki zagranicznej. W eseju "Moralność realizmu" namiętność neokonserwatystów do krucjat demokratycznych porównano do neotrockizmu z jego permanentną rewolucją proletariacką.
Powrót łagodnego hegemona
Jak zareaguje gabinet Busha? Czy prezydent już odstąpił od swoich bliskowschodnich projektów? Wiele wskazuje na to, że bez ogłaszania zmiany kursu Biały Dom przyjmuje nowe wytyczne. Novum w Departamencie Stanu jest wyraźna wola ocieplenia stosunków między Waszyngtonem a Paryżem. Po okresie oziębłych relacji obie strony wyraziły wolę poprawy. Prezydent Jacques Chirac i minister spraw zagranicznych Michel Barnier uznali poprawę stosunków transatlantyckich za główny cel francuskiej polityki zagranicznej w 2005 r. Zapowiadane są wzajemne wizyty prezydentów. W Waszyngtonie mówi się, że Bush ponowi starania o zaangażowanie Francji w odbudowę Iraku. Paryż zapewnia o dobrej woli w tej sprawie. Oznaczałoby to też zmianę w stosunkach amerykańsko-niemieckich.
Bush prawdopodobnie postanowił wprowadzić w życie rady wpływowych republikanów, którzy nawołują do odtworzenia w stosunkach międzynarodowych stanu zwanego American leadership (Ameryka jako lider). Oznacza to przyjęcie roli łagodnego hegemona z zachowaniem dobrych stosunków z europejskimi partnerami i za ich cichym przyzwoleniem. Bush senior utrzymywał taki status quo, nie szczędząc wysiłków dyplomatycznych w relacjach z europejskimi przywódcami i szafując osobistym urokiem. Dbał o dobre stosunki z głowami państw, zapraszał do prywatnych posiadłości i na wspólne żeglowanie, od czego zdołał się wymówić jedynie Francois Mitterrand, zasłaniając się chorobą morską. 41. prezydent USA tworzył w ten sposób udane koalicje i niewykluczone, że jego syn rozpocznie teraz ofensywę uroku, m.in. podczas szczytu NATO. Europejczycy mają wiele powodów, by zabiegać o poprawę relacji z Waszyngtonem. Jednym z nich jest to, że nikt nie wie, co zrobić w sprawie Iranu i jego nuklearnych aspiracji.
David Kay, którego nazywano carem wywiadu, podał się rok temu do dymisji, przyznając, że wywiad dostarczył administracji "przesadzone dane" w sprawie irackiej broni masowego rażenia. W rozmowie z "Wprost" Kay dodaje, że ani wywiad amerykański, ani Mossad nie mają solidnej wiedzy dotyczącej zaawansowania programu budowy broni nuklearnej w Iranie. Nie wiadomo też, gdzie mogłyby być ulokowane instalacje. Wiedza międzynarodowych inspektorów ogranicza się do tego, co Teheran zdecyduje się ujawnić. Współpraca z Europejczykami jest więc konieczna - twierdzi Kay - ponieważ Iran należy postawić wobec zapowiedzi wspólnych, zdecydowanych działań, które obejmą sankcje gospodarcze, ale nie wykluczą opcji militarnej, choć tylko jako rozwiązania ostatecznego. Amerykańska armia jest już wystarczająco zaabsorbowana wojną w Iraku. Lekcja, jaką wyciąga z niej Pentagon, dowodzi, że po bombardowaniach musi nastąpić operacja sił lądowych. Innymi słowy, sojusznicy są potrzebni.
Niektórzy politolodzy uznali, że Iran spontanicznie pójdzie w ślady zdemokratyzowanego Iraku, tak jak Ukraina zaraziła się "rewolucją róż" w Gruzji. Zapewne Donald Rumsfeld i Condoleezza Rice odniosą się do tych opinii sceptycznie.
W wypadku Iranu ich casus belli najwyraźniej przestał być jednak przekonujący dla republikańskiej większości w Kongresie. - Gdyby prezydent Bush nalegał, by interweniować w Iranie, straciłby zarówno poparcie społeczne, jak i poparcie Kongresu - mówi Paul Pelletier, były doradca administracji Busha seniora.
Stojąc przed wyborem między długotrwałą kampanią na Bliskim Wschodzie i propagowaniem demokracji a zapewnieniem republikanom trwałej dominacji na scenie politycznej, prezydent Bush może się zdecydować na to drugie. Jeśli jego polityka straci mandat społeczny, republikanie mogą przegrać już w wyborach uzupełniających. Mogą się przed tym bronić, blokując inicjatywy Białego Domu w Kongresie, a Bush, by przeprowadzić ambitną reformę ubezpieczeń społecznych, potrzebuje pełnego poparcia republikańskiej większości i kilku głosów demokratów. Może to oznaczać, że polityka zagraniczna w trzeciej kadencji Bushów będzie mniej więcej taka jak w pierwszej i zupełnie inna niż w drugiej. Chyba że w wyniku nieszczelności granic Iraku z Syrią i Iranem nasilą się walki, a Ameryka kolejny raz nas zaskoczy.
Wytyczne dotyczące polityki Białego Domu prezydent Bush ogłosi w dorocznym orędziu o stanie państwa. Już teraz jednak administracja prowadzi kampanię, której celem jest uzyskanie poparcia dla głównych projektów administracji Busha: reformy systemu ubezpieczeń społecznych, utrwalenia cięć podatkowych wprowadzonych w pierwszej kadencji i redukcji deficytu budżetowego.
Tymczasem brakuje intensywnej reklamy polityki zagranicznej. Departament Stanu zapowiedział wizytę prezydenta Busha w Europie pod koniec lutego. W tym kontekście ostrożnie mówi się o naprawie stosunków transatlantyckich. Nic natomiast nie zapowiada kontynuacji ambitnej krucjaty na rzecz "szerszego Bliskiego Wschodu", czyli agresywnego eksportu demokracji do krajów arabskich. Biały Dom nalega jednak na terminowe wybory w Iraku. Ma też nadzieję na odnowienie rozmów pokojowych między Palestyną a Izraelem i konstruktywne rozwiązanie tego konfliktu dzięki demokratyzacji Autonomii Palestyńskiej.
Prezydent Bush podczas ostatniej konferencji prasowej w 2004 r. ostrzegł Iran i Syrię, że USA nie będą tolerowały cichej, przygranicznej pomocy dla wojowniczych ugrupowań usiłujących storpedować wybory w Iraku. Ostatnio kolejny raz podkreślił, że USA nie pozwolą Iranowi na posiadanie broni masowego rażenia. Siłowe rozwiązanie "kwestii irańskiej" nie jest na razie publicznie brane pod rozwagę. Coś się zmieniło w retoryce Białego Domu, zgodnie z którą do niedawna Iran miał być kolejnym frontem wojny z terroryzmem. Być może należy oczekiwać nowej doktryny w polityce zagranicznej. Na jej wprowadzenie w życie, tak jak na przeforsowanie istotnych reform w gospodarce, prezydent drugiej kadencji ma zazwyczaj tylko 16 miesięcy. Potem kolejne wybory wyznaczają nowe cele Kongresu i Senatu, w których rosną w siłę nowe koalicje na rzecz nowych kandydatów na prezydenta.
Tęsknota za seniorem
Skąd zmiana w retoryce Busha? Plan na rzecz "szerszego Bliskiego Wschodu" miał być symbolem jego prezydentury i przepustką do historii. Prezydent i jego doradca Karl Rove liczą jednak na zbudowanie trwałej dominacji republikanów w Kongresie i zapewnienie tej partii kilkudziesięciu lat prosperity, tak jak po rządach McKinleya. Jego polityczną spuścizną było odsunięcie od władzy demokratów niemal na 30 lat.
Bush będzie musiał wybrać między trwałym skonsolidowaniem republikanów wokół tradycyjnie konserwatywnej polityki gospodarczej (niskie podatki) i zagranicznej (pragmatyczna rezerwa wobec krucjat) a demokratyzacją świata islamu. Taki wybór może być nieunikniony, bo jeszcze nim druga kadencja na dobre się zaczęła, prezydent ma kłopoty ze swoim zapleczem politycznym. Republikanie coraz wyraźniej wycofują wotum zaufania dla neokonserwatystów, czyli romantycznego skrzydła partii, które zdominowało pierwszą administrację Busha. To oni parli do zaprowadzenia demokracji na całym Bliskim Wschodzie. Teraz jednak, gdy sytuacja w Iraku jest daleka od demokratycznego ładu, a doroczny obrządek tworzenia budżetu przypomniał Amerykanom, że ta wojna kosztuje ich 4,5 mld dolarów miesięcznie, wizja cywilizowania Syrii czy Iranu stała się mniej pociągająca.
Wbrew nadziejom prezydenta najgorętszym tematem dyskutowanym w Kongresie od rozpoczęcia nowej sesji jest to, jak i kiedy się wycofać z Iraku. Na domiar złego elokwentni krytycy Busha odezwali się w jego własnym obozie. Newt Gingrich, były lider republikanów w Kongresie, powiedział w telewizji Fox, że Ameryka "kopie sobie w Iraku dół", po czym zabrał się do promocji swojej książki "Winning the Future" (Wygrać przyszłość), w której krytykuje Biały Dom za romantyczne wizje w stylu demokratycznego prezydenta Wilsona. Prasa uznaje to za zapowiedź kampanii prezydenckiej Gingricha. Brent Scowcroft, alter ego Busha seniora i jego doradca ds. bezpieczeństwa, wystąpił z głośną polemiką wobec nalegań Białego Domu na dotrzymanie terminu wyborów w Iraku. Jego zdaniem, doprowadzi to do wojny domowej w tym kraju. Prezydent kategorycznie zaprzecza.
W Waszyngtonie zapanowała tęsknota za Bushem seniorem. Jego polityka zagraniczna była, jak pisze znana publicystka Maureen Dowd w książce "Świat Bushów", praktyczna i niezbyt sentymentalna: "wprowadzać demokrację tam, gdzie to możliwe, zaprowadzić wolny rynek tam, gdzie się uda, dbać o stabilność". Bush ojciec, wygrawszy wojnę w Zatoce Perskiej, powstrzymał się przed marszem na Bagdad. Teraz, kiedy Bush junior roztoczył przed republikanami wizję wieloletniej okupacji Iraku, jego partia wydaje się optować za inną polityką zagraniczną. Z kolei w klubie neokonserwatystów nastąpił rozłam. Jego prominentni przedstawiciele - Samuel Huntington, Francis Fukuyama czy Jeanne Kirkpatrick, ambasador USA przy ONZ w czasach prezydentury Reagana - wyrażają sceptycyzm wobec eksportu demokracji i marines do krajów arabskich.
Huntington powiedział "Wprost", że stworzenie pluralistycznej, liberalnej, czyli respektującej prawa człowieka i mniejszości narodowych, demokracji na Bliskim Wschodzie jest mało prawdopodobne, zwłaszcza bez wieloletniej okupacji. Na stabilność nowych państw demokratycznych, zdaniem Huntingtona, nie należy liczyć. Konserwatywne pismo "The National Interest" wezwało Busha do rewizji polityki zagranicznej. W eseju "Moralność realizmu" namiętność neokonserwatystów do krucjat demokratycznych porównano do neotrockizmu z jego permanentną rewolucją proletariacką.
Powrót łagodnego hegemona
Jak zareaguje gabinet Busha? Czy prezydent już odstąpił od swoich bliskowschodnich projektów? Wiele wskazuje na to, że bez ogłaszania zmiany kursu Biały Dom przyjmuje nowe wytyczne. Novum w Departamencie Stanu jest wyraźna wola ocieplenia stosunków między Waszyngtonem a Paryżem. Po okresie oziębłych relacji obie strony wyraziły wolę poprawy. Prezydent Jacques Chirac i minister spraw zagranicznych Michel Barnier uznali poprawę stosunków transatlantyckich za główny cel francuskiej polityki zagranicznej w 2005 r. Zapowiadane są wzajemne wizyty prezydentów. W Waszyngtonie mówi się, że Bush ponowi starania o zaangażowanie Francji w odbudowę Iraku. Paryż zapewnia o dobrej woli w tej sprawie. Oznaczałoby to też zmianę w stosunkach amerykańsko-niemieckich.
Bush prawdopodobnie postanowił wprowadzić w życie rady wpływowych republikanów, którzy nawołują do odtworzenia w stosunkach międzynarodowych stanu zwanego American leadership (Ameryka jako lider). Oznacza to przyjęcie roli łagodnego hegemona z zachowaniem dobrych stosunków z europejskimi partnerami i za ich cichym przyzwoleniem. Bush senior utrzymywał taki status quo, nie szczędząc wysiłków dyplomatycznych w relacjach z europejskimi przywódcami i szafując osobistym urokiem. Dbał o dobre stosunki z głowami państw, zapraszał do prywatnych posiadłości i na wspólne żeglowanie, od czego zdołał się wymówić jedynie Francois Mitterrand, zasłaniając się chorobą morską. 41. prezydent USA tworzył w ten sposób udane koalicje i niewykluczone, że jego syn rozpocznie teraz ofensywę uroku, m.in. podczas szczytu NATO. Europejczycy mają wiele powodów, by zabiegać o poprawę relacji z Waszyngtonem. Jednym z nich jest to, że nikt nie wie, co zrobić w sprawie Iranu i jego nuklearnych aspiracji.
David Kay, którego nazywano carem wywiadu, podał się rok temu do dymisji, przyznając, że wywiad dostarczył administracji "przesadzone dane" w sprawie irackiej broni masowego rażenia. W rozmowie z "Wprost" Kay dodaje, że ani wywiad amerykański, ani Mossad nie mają solidnej wiedzy dotyczącej zaawansowania programu budowy broni nuklearnej w Iranie. Nie wiadomo też, gdzie mogłyby być ulokowane instalacje. Wiedza międzynarodowych inspektorów ogranicza się do tego, co Teheran zdecyduje się ujawnić. Współpraca z Europejczykami jest więc konieczna - twierdzi Kay - ponieważ Iran należy postawić wobec zapowiedzi wspólnych, zdecydowanych działań, które obejmą sankcje gospodarcze, ale nie wykluczą opcji militarnej, choć tylko jako rozwiązania ostatecznego. Amerykańska armia jest już wystarczająco zaabsorbowana wojną w Iraku. Lekcja, jaką wyciąga z niej Pentagon, dowodzi, że po bombardowaniach musi nastąpić operacja sił lądowych. Innymi słowy, sojusznicy są potrzebni.
Niektórzy politolodzy uznali, że Iran spontanicznie pójdzie w ślady zdemokratyzowanego Iraku, tak jak Ukraina zaraziła się "rewolucją róż" w Gruzji. Zapewne Donald Rumsfeld i Condoleezza Rice odniosą się do tych opinii sceptycznie.
W wypadku Iranu ich casus belli najwyraźniej przestał być jednak przekonujący dla republikańskiej większości w Kongresie. - Gdyby prezydent Bush nalegał, by interweniować w Iranie, straciłby zarówno poparcie społeczne, jak i poparcie Kongresu - mówi Paul Pelletier, były doradca administracji Busha seniora.
Stojąc przed wyborem między długotrwałą kampanią na Bliskim Wschodzie i propagowaniem demokracji a zapewnieniem republikanom trwałej dominacji na scenie politycznej, prezydent Bush może się zdecydować na to drugie. Jeśli jego polityka straci mandat społeczny, republikanie mogą przegrać już w wyborach uzupełniających. Mogą się przed tym bronić, blokując inicjatywy Białego Domu w Kongresie, a Bush, by przeprowadzić ambitną reformę ubezpieczeń społecznych, potrzebuje pełnego poparcia republikańskiej większości i kilku głosów demokratów. Może to oznaczać, że polityka zagraniczna w trzeciej kadencji Bushów będzie mniej więcej taka jak w pierwszej i zupełnie inna niż w drugiej. Chyba że w wyniku nieszczelności granic Iraku z Syrią i Iranem nasilą się walki, a Ameryka kolejny raz nas zaskoczy.
Więcej możesz przeczytać w 3/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.