Bez znieczulenia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. WhiteSmoke Studio)
Przez cztery lata wielu pytało – po co Donald Tusk chce rządzić? W piątkowym exposé premiera dostaliśmy odpowiedź do bólu konkretną.
Tusk chce rządzić, żeby Polska grała w europejskiej Lidze Mistrzów, a  nie błąkała się po europejskich peryferiach. Dziś, w momencie największego od 80 lat gospodarczego kryzysu, celem najważniejszym jest przejść przez sztorm tak, by łódź nie nabrała wody i nie zaczęła tonąć. To nie jest czas obiecywania cudu ani obietnic ą la „druga Irlandia". Stawką jest to, by Polska nie została drugą Grecją. A to oznacza cięcia i oszczędności. Oznacza też reformy. Także reformy dla wielu bolesne.

Prosto w oczy

Przez lata polemizowałem z premierowską koncepcją „ścibolenia", której sens sprowadzał się do odłożenia na później wszystkiego co niepopularne, niewygodne, trudne. Donald Tusk ewidentną alergią reagował na wezwania do reform, powtarzając, że zmiany nie są po to, żeby ludzi bolało. Była w tym hipokryzja, bo premier doskonale wiedział, że są po to, by za  jakiś czas nie bolało bardziej. A że wiedział, to jasne, wystarczyło posłuchać go w ostatni piątek.

Dlaczego premier powiedział to, co  powiedział, a czego powiedzieć wcześniej nie chciał? Ktoś powie, że nie miał wyjścia. Otóż miał. Mógł kupić jeszcze trochę czasu, kilka miesięcy, rok, może dwa. A jednak postanowił skończyć z kunktatorstwem. Spojrzał nam prosto w oczy, powiedział, jak się rzeczy mają, i uczciwie postawił sprawę – zrobimy to i to. Po wyborach wzywałem tu Donalda Tuska, by potraktował Polaków uczciwie i dorośle, cieszę się więc, że  tak uczynił. A że w nakłanianiu premiera do reform Grecy i Włosi okazali się mieć większą siłę perswazyjną niż polscy eksperci i publicyści, to  już inna sprawa. Piszę to z autoironią. I z pokorą.

Tusk, któremu wielokrotnie zarzucano oportunizm, w swoim exposé zmierzył się z  problemami, których jego poprzednicy w fotelu premiera nie tylko nie  rozwiązywali, ale których w ogóle woleli nie widzieć. Poszedł na czołowe starcie z wieloma grupami społecznymi i zawodowymi, z licznymi branżami i z niejednym lobby. Nie po to – cytując go – by wszystkich bolało, ale  po to, by wszyscy ponieśli ofiarę w imię przyszłości. Taka solidarność odpowiedzialności. Przy tym solidarność zakładająca, że bogatsi muszą ponieść ofiarę większą. Tusk, któremu wielokrotnie zarzucano oportunizm, w exposé zmierzył się z  problemami, których jego poprzednicy na fotelu premiera nie tylko nie  rozwiązywali, ale których w ogóle woleli nie widzieć

Sprawa ulg prorodzinnych i ulgi internetowej, podwyższenie wieku emerytalnego i podniesienie składki rentowej, wprowadzenie rachunkowości w gospodarstwach rolnych i składki zdrowotnej, którą będą płacić rolnicy – każda z tych propozycji sama w sobie wywołałaby burzę. Forsowanie każdego z tych pomysłów oddzielnie napotka na wielki opór. Za każdy projekt ustawy, który przeniesie te propozycje ze sfery obietnic do  sfery realnej, Donald Tusk zapłaci polityczną cenę.

Trudno tego aktu politycznej i osobistej odwagi nie docenić. Jednym wystąpieniem Donald Tusk podpadł górnikom i internautom, rolnikom i księżom. Do wyboru, do  koloru. Podpadł też milionom tych, którzy chcą pracować krócej, nawet jeśli zapłacą za to głodowymi emeryturami. Nie zrobił przecież tego, bo  jest masochistą, ani dlatego, że jest sadystą. Zrobił tak, bo nie ma  innego wyjścia. Albo – bo inne wyjście jest nie do przyjęcia.

Każde z  tych rozwiązań oddzielnie i wszystkie razem są bowiem słuszne. Zbyt łatwe byłoby mówienie teraz, że jest inaczej. Naprawdę miło byłoby popływać sobie na fali populizmu i puszczania oka do ludzi, którzy z  propozycji premiera mogą być niezadowoleni. Byłoby, ale robić tego w tym miejscu nie będziemy, bo nie można postępować nieodpowiedzialnie, jeśli innych wzywa się do odpowiedzialności.

Test wiarygodności

W exposé premiera sprzed czterech lat najczęściej padało słowo „zaufanie". Słowem, które w obecnym exposé nie padało, a jednak było jego niezwerbalizowanym przesłaniem, było słowo „wiarygodność". To słowo w dzisiejszej Europie najważniejsze i jednocześnie towar najbardziej deficytowy. Grecy swoją wiarygodność unicestwili. Włosi ją lekceważyli i  stanęli na skraju przepaści. Wiarygodność ma swoją cenę. Albo inaczej –  jest bezcenna. Śmieszne są więc zarzuty, że Tusk wygłosił wystąpienie jak wielki księgowy zwracający się do rynków i agencji ratingowych. Dzisiaj mówią do nich i Obama, i Merkel, i Sarkozy, i Monti. Dzisiaj tak zachowuje się każdy odpowiedzialny przywódca.

Jest naturalne, że to  exposé miało dwie publiczności. Co nie zmienia faktu, że najważniejszą byliśmy my, Polacy. Tusk mówił do nas i o nas. W gruncie rzeczy przez godzinę definiował to, jak pojmuje swoją i swojego rządu odpowiedzialność za Polskę. A dziś ta definicja jest prosta – co trzeba zrobić dziś, by w grze być jutro, co zrobić dziś, by za 20 lat ludzie dostawali godne emerytury i by za 20 lat ci, którzy za chwilę się urodzą, nie byli pozbawieni szans na dostatnie, dobre życie.

Słuchając Donalda Tuska, można było oczywiście zastanawiać się, dlaczego to  wszystko słyszymy teraz, dlaczego nie rok, dwa, trzy lata temu? To  zasadne pytanie, bo przecież wtedy zaczęte reformy już przynosiłyby efekty. Jednak słuchając liderów ugrupowań opozycyjnych, trudno było nie  zadać sobie pytania, z jakiej urwali się choinki. Jarosław Kaczyński i  Janusz Palikot sprawiali wrażenie, jakby wygłaszali jakieś własne exposé, a nie uczestniczyli w debacie nad exposé premiera.

Halo! Chwilę wcześniej szef rządu zapowiedział tak głębokie zmiany, jakich od 1990 r. w Polsce nie widzieliśmy. Można było powiedzieć, że to za mało, za późno albo bez sensu i nie tak, ale coś trzeba było powiedzieć. A tu nic! Zatkało ich? Nie było ściąg poza tymi, które zostały napisane jeszcze przed exposé? Tak jak rządowi Tuska przez minione cztery lata, tak dziś liderom opozycji chciałoby się powiedzieć, cytując Marka Belkę – do  roboty! Ten rząd potrzebuje opozycji. Bo można oczywiście powiedzieć szefowi rządu, że nie ma pomysłu na Polskę. Nie brzmi to jednak wiarygodnie, kiedy lider ruchu swojego imienia mówi o tym, co trzeba zrobić, ale  czego jakoś nie zrobił w sejmowej komisji Przyjazne Państwo. Nie brzmi też wiarygodnie wykład o kapitale zaufania społecznego i budowaniu wspólnoty, gdy w ramach budowy wspólnoty i zaufania proponuje się na  dzień dobry w Sejmie batalię o krzyż w sejmowej sali.

Kadry

Plan planem, propozycje propozycjami – równie ważne jak to, co chce się zrobić, jest jednak to, kto ma to robić. Czy drużyna Donalda Tuska jest na miarę wyzwań stojących przed Polską i na miarę zadań, które on sam jej stawia? Czy ta drużyna może odnieść sukces, czy też ma na ten sukces mniej więcej takie szanse, jak drużyna Franciszka Smudy w  przyszłorocznym Euro?

W tym rządzie wciąż jest kilka bardzo mocnych punktów, ale trudno byłoby powiedzieć, że jest to ekipa odpowiednio silna. Więcej – trudno byłoby powiedzieć, że jest silniejsza niż ta, którą kapitan Tusk wysyłał do boju jeszcze kilka tygodni temu. Niektórzy gracze w ogóle w tej drużynie nie powinni się znaleźć. Inni powinni grać na innych pozycjach.

Najpierw oczywista wpadka. Nie ma żadnego racjonalnego wytłumaczenia dla pozbawienia funkcji dobrego ministra sprawiedliwości i zastąpienia go politykiem, który z powodu oczywistego braku kwalifikacji na to stanowisko się nie nadaje. Powtarzam –  wytłumaczenia racjonalnego, bo trudno uznać za takie awansowanie Jarosława Gowina, by stępić jego krytycyzm i osłabić Schetynę. Szalenie ważne ministerstwo nie może być pionkiem w wewnątrzpartyjnej grze PO. A  Gowin nadaje się do ministerstwa sprawiedliwości wyłącznie w tym sensie, że zawsze był dość blisko i Prawa, i Sprawiedliwości. Jeśli Donald Tusk chce mieć „rząd zderzaków", to powinien przynajmniej zafundować sobie solidne zderzaki.

Następna pomyłka. Kluczowe Ministerstwo Infrastruktury zajął Sławomir Nowak, piękna twarz obecnego rządu. Cztery lata temu ani tym, ani tym, a jego największy menedżerski sukces to sprawne kierowanie partyjną młodzieżówką. Czy naprawdę ktoś oczekuje, że będzie teraz autorem wielkiego i skutecznie realizowanego planu modernizacji kolei? Coś tu jest nie po kolei.

Kolejna dyskusyjna decyzja – objęcie przez Michała Boniego Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji. Nie ma  wątpliwości, że Boni sobie z tą działką poradzi. Pytanie brzmi, czy w  momencie głębokich cięć i sporych napięć społecznych Michał Boni nie  powinien być ministrem pracy, może nawet z teką wicepremiera? Czy wiemy coś o panu Kosiniaku-Kamyszu, co daje nam pewność, że sobie poradzi? Nie  wiemy? Aha, dowiemy się później – najwyżej wymieni się zderzaki.

Przy największej życzliwości wobec premiera i rządu trudno byłoby powiedzieć, że jego ekipa to dream team na miarę drużyny najlepszych i  najbystrzejszych (the best and the brightest), jaką stworzył John F. Kennedy. Pozostają też wielkie wątpliwości, czy premier nie popełnił wielkiego błędu, marginalizując Grzegorza Schetynę. W słynnej książce „Team of Rivals" („Drużyna rywali") Doris Kearns Goodwin opisała, jak Abraham Lincoln potrafił stworzyć ekipę, w której najważniejsze role odegrali jego najwięksi konkurenci. Lincoln uznał, że dla dobra Ameryki musi mieć wokół siebie najlepszych. Także prezydent Obama długie tygodnie walczył o to, by w jego administracji znalazła się Hillary Clinton, choć po kampanii wyborczej oboje się specjalnie nie kochali.

Donald Tusk poświęcił wiele czasu i energii, by Schetynę odsunąć w  polityczny niebyt. Być może uznał, że forsowanie naprawdę ambitnego planu wymaga absolutnego spacyfikowania wewnątrzpartyjnej opozycji. Coś tu jednak nie gra. Tusk nie bał się ogłosić niezbędnych cięć, nie bał się gniewu Polaków, a bał się Schetyny? Dziś wygląda na to, że premier ma słabą opozycję poza partią i żadnej w partii. Pełnia władzy. Pełnia odpowiedzialności.

Test

Skład ekipy Donalda Tuska budzi wątpliwości, ale to w końcu jego problem. Jego będziemy rozliczać z wyniku meczu, trudno mu więc odmawiać prawa do decyzji, z kim i jak chce grać. Premierowi warto zaufać, jednak przypominając mu, że kredyt jest oprocentowany i wcale nie bardzo długoterminowy.

Donald Tusk zachował się jak przystało na lidera. Zgromadził władzę i wielkie społeczne poparcie, ogromny polityczny kapitał – nie po to, by się nim upajać, lecz po to, by płacić nim za to, co trzeba zrobić dla Polski. Przedstawił być może najambitniejszy plan od 1989 r. Na pewno wie, jak trudne czeka go zadanie i jak wielkie mogą być koszty całej operacji – i dla ludzi, i dla niego samego. Pokazał nam kij – cięcia, ale i marchewkę – wizję bezpiecznej przyszłości, silnej Polski, dostatnio żyjących Polaków.

Swoje exposé premier rozpoczął od  podziękowań złożonych Polakom za to, że w minionych czterech latach przez kryzys przeszliśmy w miarę bezboleśnie. Nawet jeśli była to z jego strony kurtuazja, to Polakom te podziękowania się od premiera należą. Za  cztery lata będzie wiadomo, czy Polacy będą mogli powiedzieć Donaldowi Tuskowi – „nawzajem".