Gdybyśmy więc obejrzeli "Pana Zemstę" w 2002 roku (data jego powstania), to na pewno Park już wtedy zyskałby status reżysera kultowego. Problem jednak w tym, że ten film trafia do kin dopiero teraz – a więc w chwili, gdy każdy kinoman zna "Oldboya", "Panią Zemstę" (dwie kolejne części trylogii Parka), czy "Kill Bille" Tarantino. Po tych czterech produkcjach postmodernistyczne zabawy konwencją zemsty w "Panu Zemście" lekko trącą myszką. Owszem, sikająca na wszystkie strony i w każdej ilości krew szybko zaczyna śmieszyć - właśnie ten zabieg uczynił z zemsty tak atrakcyjny temat dla postmodernistycznego kina. Ale po masakrze samurajskim mieczem, jaką przeprowadziła panna młoda w pierwszej części "Kill Billa", wszelkie podcinanie żył, czy wiercenie śrubokrętem dziury w brzuchu serwowane nam przez bohaterów "Pana Zemsty" wydają się miałkie i blade. Po prostu następcy przelicytowali swego protoplastę rozmachem i ilością kubłów z czerwoną farbą.
"Pan Zemsta" powstał zaledwie pięć lat temu, a już się zestarzał. To najlepiej pokazuje, jak szybko rozwija się dziś kino. Dlatego coraz trudniej spotkać prawdziwą kinową perełkę. Każda nowa estetyka (w chwili powstania "Pan Zemsta" był przełomem w kinie) nie ma czasu dojrzeć, bowiem zaraz wygryza ją z kina coś nowego. Nieustanna pogoń za nowością, oryginalnością sprawia, że nie mamy czasu smakować się wcześniej odkrytymi atrakcjami. A co nowego można wymyślić w chwili, gdy wszystko już było? Warto chyba zwolnić – bo inaczej w kinie będą grali tylko sequele, gdy całkiem wystrzelamy się z oryginalnych pomysłów."Pan Zemsta" ("Boksuneun naui geot"), reż. Park Chan-wook, Korea Południowa, 2002