Paprotki czy liderki? - praca konkursowa

Paprotki czy liderki? - praca konkursowa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kobiety w polskiej polityce są… i obecne, i widoczne – to ostatnie w dużej mierze dzięki temu, że koledzy chętnie wysyłają do programów telewizyjnych. Gorzej jest za to z ich realną pozycją. Tu zielone światło dla pań jeszcze się nie zapaliło – i trudno się temu dziwić, skoro systemem sygnalizacyjnym zawiadują mężczyźni, zainteresowani zachowaniem status quo – pozostawieniem kobiet w roli ozdobników.
Niektórym kobietom – dzięki kombinacji wyjątkowych kompetencji i żelaznego charakteru – udaje się, co prawda, przebić do politycznej ekstraklasy (jak choćby Hannie Suchockiej czy Hannie Gronkiewicz-Waltz), ale to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Instrumentalne traktowanie kobiet w polityce jest zresztą w powszechnej świadomości tak zakorzenione, że czasem wpadamy w pułapkę tego stereotypu: postrzegamy kobiety jako paprotki, nawet jeśli ich status jest inny. Gdy okazało się, że po kampanii prezydenckiej szefowa sztabu Jarosława Kaczyńskiego nie weszła do władz PiS-u, media najpierw grzmiały, że została wykorzystana na zasadzie „Murzyn zrobił swoje…", a potem donosiły, że jednak to Joanna Kluzik-Rostkowska nie przyjęła żadnej z trzech złożonych jej propozycji (było wśród nich stanowisko wiceprezesa partii).

Między dyskryminacją a faworyzowaniem

Z parytetami jest trochę jak z demokracją w Churchillowskim rozumieniu – może nie są one najdoskonalszym rozwiązaniem, ale jak dotąd nie wymyślono lepszego sposobu na zwiększenie udziału kobiet w polityce, czy – jak nazywają to inni – na walkę z ich dyskryminacją w tej sferze. Ustawa parytetowa, przyznająca kobietom połowę miejsc na listach wyborczych, rozpala emocje do czerwoności, i to po obu stronach barykady.

Zwolennicy widzą w niej akt dziejowej sprawiedliwości, wyrównanie szans, które pozwoli kobietom sięgnąć po to, co im się należy. Niektórzy z nich są wprawdzie ostrożni i wolą na początek dostać mniej niż więcej – według „Dziennika Gazety Prawnej" część kobiet z PO optuje za 35-, a nie 50-procentową pulą. Ci umiarkowani zwolennicy obawiają się, że „listy partyjne staną się za mało elastyczne". Ich ostrożność może być wodą na młyn obu stron: przeciwników parytetów (jeśli w partiach nie ma tylu przygotowanych kobiet, to po co na siłę zwiększać ich liczbę w parlamencie) i entuzjastów (skoro między kobietami i mężczyznami w tak postępowej partii, jaką chce być PO, panuje tak rażąca dysproporcja, zmiana tego stanu rzeczy jest konieczna).

Przeciwnicy wprowadzenia parytetów też mają jednak równie ciężkie działa. Ich zdaniem ustawa z jednej strony faworyzuje kobiety, a z drugiej… upokarza je. „Skoro panie potrzebują protezy, by dostać się do parlamentu, to może wcale nie są kompetentne, jak mówią?" – ironizują przeciwnicy ustawy. To jednak bałamutny argument. To tak jakby wypuścić niektórych zawodników z bloków startowych kilka minut później niż innych, a potem oburzać się z powodu odliczenia im tej różnicy czasowej od ostatecznego wyniku. Faworyzowanie po dyskryminacji to przecież nic innego niż przywrócenie normalności, czyli – w tym przypadku – równych szans. Wystawienie określonej liczby kobiet na listach wyborczych nie gwarantuje im przecież wcale uzyskania mandatu posła czy senatora - ostateczna decyzja i tak należy do wyborców. I trudno uwierzyć, by już w kolejnej kadencji połowę miejsc na sali sejmowej i senackiej zajęły kobiety, nawet gdyby ustawa parytetowa weszła w życie. By tak się stało, potrzebna jest bowiem zmiana mentalna, a tej ustawą wprowadzić się nie da. Akt legislacyjny może być jedynie kroplą, która zacznie drążyć skałę. Choć ta sama kropla może jednocześnie wywołać lawinę absurdów i nasilenie solidarności płci – jedni będą głosować na kobiety tylko ze względu na płeć, a inni skreślać je z tego samego powodu. Z czasem – może potrzebna będzie pokoleniowa zmiana warty – te uprzedzenia jednak znikną i wszyscy kandydaci będą oceniani jedynie przez pryzmat kompetencji. Oczywiście pewnie zawsze znajdą się tacy, którzy nie będą w stanie pogodzić się z tak dużym udziałem kobiet w życiu publicznym. Tak jak Janusz Korwin-Mikke, do dziś niezmordowanie kwestionujący zasadność przyznania kobietom prawa do głosowania.

Kobiety do Belwederu?

Jedno jest pewne: kwestia parytetów nie stanie się przedmiotem zgody narodowej. Jeśli ustawa wejdzie w życie, entuzjaści jej wprowadzenia uznają, że wzmocniła pozycję kobiet, a przeciwnicy będą dowodzić, że ją osłabiła. W każdym sporze, u podstaw którego leżą różnice światopoglądowe, a kwestia parytetów niewątpliwie do takich należy, strony są przecież impregnowane: i na argumenty przeciwnika, i na fakty. Te ostatnie interpretuje się na swoją korzyść, byle tylko dowieść słuszności głoszonej wcześniej tezy.

Niezależnie od tego, kobiet w życiu politycznym będzie z pewnością z kadencji na kadencję coraz więcej. Już teraz mamy do czynienia z taką tendencją, choć na lawinowy wzrost lepiej na razie nie liczyć. O to, że parytety spowodują wprowadzanie na listy osób niekompetentnych, tylko dlatego, że noszą spódnicę, raczej nie trzeba się martwić – partyjni działacze na pewno postawią swoim koleżankom poprzeczkę bardzo wysoko. Czy uda się którejś z nich wykonać taki skok, by sięgnąć aż po prezydenturę? Niewykluczone, skoro mieliśmy już kobietę-premiera, to dlaczego nie mielibyśmy się doczekać naszej Dalii Grybauskaitė? Wysokie notowania Jolanty Kwaśniewskiej w rankingach prezydenckich można interpretować jako społeczne zapotrzebowanie na kobietę-prezydenta – choć lepiej gdyby był to polityk z krwi i kości, a nie żona poprzedniej głowy państwa.

Kinga Szafruga