"Biura podróży" przemytników. Jak Afrykanie dostają się do Europy

"Biura podróży" przemytników. Jak Afrykanie dostają się do Europy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Materiał ilustracyjny z tygodnika (fot.Giles Clarke/Getty Images)
Wielkie bunty społeczne na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce okazały się główną przyczyną masowej migracji. Nie tylko z powodu ucieczki przed wojną (uciekinierzy z Syrii i Iraku to już mniej niż połowa proszących o azyl w UE), ale raczej z powodu rozkładu instytucji państwa, głównie w Libii.
W tym pogrążonym w chaosie kraju trudno w ogóle mówić o normalnym funkcjonowaniu jakichkolwiek służb porządkowych. Korzystają z tego gangi albo po prostu chcące się wzbogacić, zawiązane ad hoc "spółdzielnie” libijskich rybaków, którym nikt nie przeszkadza w niezwykle dochodowym procederze przemycania ludzi przez morze. Wiadomość o tym, że z Libii łatwo można przedostać się do Europy, szybko się rozeszła po całej Afryce. Setki tysięcy ludzi – głównie z wyniszczonej lokalnymi wojnami Afryki Zachodniej i Środkowej – ruszyły na północ. Większość potencjalnych migrantów zdobyła potrzebne informacje o najwygodniejszych drogach tranzytowych i o czyhających w podróży niebezpieczeństwach z internetu. W sieci funkcjonują dziesiątki stron i forów łączących tych, którym udała się wyprawa życia, i tych, którzy dopiero zamierzają szukać szczęścia za morzem.

Mniej zaradni i ci, których na to stać, wolą skorzystać z usług profesjonalistów. W ciągu kilku miesięcy powstały "biura podróży” – zadziwiająco dobrze skoordynowane grupy przemytników ludzi, które dbają o wszystko. Wiedzą, którędy najbezpieczniej przedostać się nad Morze Śródziemne, organizują noclegi i punkty zborne uciekinierów. Wreszcie odsyłają ich do któregoś z libijskich miast portowych – Bengazi, Misraty, Zlitanu albo do jednego z mniejszych miasteczek na zachód od Trypolisu.

Tam Afrykanie czekają na dzień przerzutu na wielkich koczowiskach. Libijczycy tymczasem organizują "flotę”. Ściągają stare, nienadające się do niczego, dziurawe, czasem pozbawione nawet własnego napędu łajby, które po prowizorycznych naprawach powinny utrzymać się na wodzie przynajmniej kilkadziesiąt godzin. Bywa, że nie wytrzymują obciążenia setkami ludzi – stąd rosnąca liczba ofiar. Od czasu pierwszej wielkiej katastrofy pod Lampedusą w październiku 2013 r. większość jest świadoma ryzyka, ale prawie nikt nie rezygnuje na widok ledwie trzymającej się na wodzie łajby, która powinna pokonać 200 km morza. Jeszcze kilka miesięcy temu przemytnicy starali się w pełni zrealizować "usługę”, za którą inkasowali często oszczędności życia Afrykanów – od 2 do 5 tys. euro od osoby. Dowozili ich w pobliże wybrzeży włoskich, zwykle podpływając do najdalej na południe wysuniętej włoskiej wysepki Lampedusy. Jak opowiadał austriackim dziennikarzom pochodzący z Mali emigrant przedstawiający się jako Idris, ponad rok temu Libijczycy wysadzili go wprost na sycylijską plażę.

PODRÓŻ NAJWYŻSZEGO RYZYKA


Dziś takiego luksusu już nie ma. "Kapitanowie” włączają sygnał SOS albo dzwonią z żądaniem pomocy pomocą telefonów satelitarnych, gdy tylko opuszczą 40-milowy pas libijskich wód terytorialnych. Wiedzą, że dalej z pomocą przychodzą patrole Włochów albo Fronteksu. O ile zdążą. Bo problemem jest pogarszający się stan łodzi i stateczków, których nie ma już skąd brać. Przemytnicy są tak zdesperowani, że niedawno z bronią w ręku usiłowali odbić swoją zdezelowaną łajbę od włoskich pograniczników, by móc powtórnie jej użyć.

Z wytwarzaniem prostych drewnianych łodzi rybackich nie nadążają ich główni wytwórcy – szkutnicy z Tunezji. Brak lepszego sprzętu powoduje więc, że na morzu pojawiają się ostatnio nadmuchiwane łodzie pontonowe. Przeznaczone są dla najwyżej 20 osób, ale ratownicy zabierają z nich czasem nawet 80-100 ludzi. Włosi poprosili ostatnio Amerykanów o udostępnienie dronów zwiadowczych, dzięki którym można by namierzyć takie "jednostki pływające”, jeszcze zanim znajdą się na otwartym morzu. Właśnie fatalny stan starego statku spowodował w nocy z 18 na 19 kwietnia najtragiczniejszą w ostatnich latach katastrofę, w której według różnych ocen świadków mogło zginąć od 700 do nawet 900 ludzi. Najbardziej oburzające okazało się przy tym to, że ludzie na dolnym pokładzie zostali tak stłoczeni, że gdy jednostka zaczęła nabierać wody, nie byli już w stanie się wydostać. Wypadek ten na tyle wstrząsnął opinią publiczną, że europejscy przywódcy musieli zareagować. Zdecydowali, że zmierzą się z problemem na posiedzeniu w Brukseli. Wcześniej w Luksemburgu zdążyli się zebrać szefowie dyplomacji, którzy wstępnie przyjęli 10-punktowy, ogólnikowy plan działania.

12 maja wiceszef Komisji Europejskiej przedstawił plan w ramach którego państwa członkowskie mają przyjmować nielegalnych imigrantów oraz osoby znajdujące się w obozach dla uchodźców.

Cały artykuł można przeczytać w jednym z ostatnich numerów "Wprost" (18/2015), dostępnym w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju.

"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore GooglePlay

Galeria:
Jak imigranci dostają się do Europy