O co chodzi ze śledztwem w sprawie inwigilacji dziennikarzy?

O co chodzi ze śledztwem w sprawie inwigilacji dziennikarzy?

Taśmy, zdj. ilustracyjne
Taśmy, zdj. ilustracyjne Źródło: Fotolia / Pio Si
Powodem napisania tego artykułu jest wszczęcie przez Prokuraturę Okręgową w Tarnobrzegu śledztwa w sprawie inwigilacji przez policję dziennikarzy tygodnika „Wprost” zajmujących się aferą podsłuchową. Pragnę przypomnieć, co dwa lata temu z Michałem Majewskim ustaliliśmy i upubliczniliśmy, a co zostało zmilczane.

Po długich staraniach dotarliśmy do policjanta, który w 2014 i 2015 roku był członkiem specjalnej grupy w Komendzie Głównej Policji, mającej za zadanie rozwikłanie afery podsłuchowej. To jedna z ekip zajmujących się wówczas tą sprawą. Oddzielne zespoły do tej sprawy stworzyły Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Biuro Spraw Wewnętrznych Policji. Nasz rozmówca opowiedział, że funkcjonariusze z tej grupy w 2014 roku włamywali się do redakcyjnych skrzynek mailowych dziennikarzy, którzy ujawnili aferę taśmową. Chcieli zdobyć nagrania i ustalić dziennikarskie źródła. Informacja o tych włamaniach była podawana w trakcie odpraw wspomnianego zespołu, w obecności kilkunastu osób.

Dopiero teraz prokuratura zajęła się sprawą i uznała, że podane przez nas informacje są istotne. Jako poszkodowany w tej sprawie chętnie poznam powód.

Warto wspomnieć, co mówił nam wówczas policjant o funkcjonowaniu specjalnej grupy.

Włamanie do dziennikarskich skrzynek pocztowych

Nasz informator opowiedział, jak policjanci z policyjnej grupy w KGP włamywali się do skrzynek mailowych dziennikarzy, którzy byli autorami publikacji na temat afery taśmowej. Chodziło o nielegalne zdobywanie nagrań i wiedzy o dziennikarskich źródłach. Ujawniając aferę taśmową jasno pisaliśmy, w jaki sposób dotarły do nas nagrania. Dostaliśmy maile z linkiem do skrzynki umieszczonej w tzw. internetowej chmurze.

– Informacja o wejściu na wasze skrzynki padła na jednej z odpraw, w której brało udział wiele osób. Weszli bez procedur. Nie powinni tego tak zrobić – opowiedział nam naszrozmówca.

– Kto dokładnie?

– Zrobili to ludzie z Cyber (funkcjonariusze z wydziału zajmującego się przestępczością w internecie – red.); wspomnieli wówczas o nadawcy Mysiopysio, który przesłał wam link do chmury z nagraniami. Wszyscy z tamtej grupy wiedzą o tym. Szefowie na to przyzwolili. Chociaż to było całkowicie nielegalne – wyjaśnił.

Nie oszczędzono osób bliskich dziennikarzy

W operacyjnym zainteresowaniu pozostała także moja żona: pełniłem wówczas funkcję redaktora naczelnego tygodnika „Wprost”. Na jednej z narad wyświetlono z rzutnika jej zdjęcie i zaczęto omawiać sposób objęcia ją inwigilacją, wyjawił nam policjant. W 2016 roku, w jednym z programów w TVP INFO, głośno o tym wspomniałem i nic. Nikt się nie zainteresował tym faktem.

To była sprawa polityczna

– Była duża niechęć w CBŚP do robienia tej sprawy. A to dlatego, że historia od A do Z była polityczna. To znaczy bohaterami nagrań byli politycy i politycy oczekiwali szybkich efektów przy jej wyjaśnianiu. Na dodatek była to sprawa, która nigdy nie powinna się znaleźć w obszarze zainteresowania CBŚP. Biuro zajmuje się zorganizowaną przestępczością, zabójstwami, przestępstwami najcięższego kalibru. A tutaj kwestia dotyczyła nielegalnego nagrywania, co jest zagrożone karą do trzech lat pozbawienia wolności. Nie była to sprawa dla CBŚP, lecz dla ABW. A tam, gdzie są politycy, zainteresowanie mediów, presja ministrów, zawsze jest potencjalny syf. Dlatego nikt z nas nie chciał robić tej sprawy.

Przecieki ze śledztwa

Rzecz kolejna wywołująca podskórne napięcie. Jeden z szefów tej grupy jest rodzinnie związany z jedną z osób nagranych u „Sowy&Przyjaciół”. Ten VIP jest ojcem chrzestnym dziecka policjanta, który był jednym z szefów ekipy. Panowie są zaprzyjaźnieni. Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, bo to rodziło uzasadnione podejrzenie, że może dochodzić do przecieków z grupy.

Co robili w śledztwie przykrywkowcy?

Grupa była duża, złożona z funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego Policji i Biura Służby Kryminalnej – jej skład się zmieniał. W sumie w działaniach brało udział kilkadziesiąt osób i dziś miałbym problem z rozpoznaniem wszystkich na ulicy. To nie było tak, że zostaliśmy oddelegowani tylko do afery podsłuchowej. Robiliśmy równolegle swoje sprawy. Działania były wykonywane tak, by szeregowi członkowie grupy nie mieli wiedzy o całości sprawy. Przykład. Dostajesz zadanie sprawdzenia jakiejś osoby, która miała kontakty na przykład z którymś z kelnerów. Po co to robiłeś? Do czego została użyta ta wiedza? To już nie była twoja sprawa. Pełna wiedza zbiegała się u szefów grupy.

Inny przykład. Masz sprawdzić osobę, do której dzwonił figurant ze sprawy afery taśmowej. 9 na 10 to były pudła, bo ktoś się pomylił albo załatwiał jakąś codzienną życiową sprawę, która była bez związku z postępowaniem. Dziesiątki pracochłonnych działań, które nie przynosiły efektów.

Naszego rozmówcę zastanawiało, co wśród niej robili przykrywkowcy, czyli funkcjonariusze, którzy pod fałszywą tożsamością zajmowali się operacjami specjalnymi.

Rozpracowywanie książki

I dalszy ciąg relacji naszego rozmówcy.

Kiedy ukazała się wasza książka „Afera podsłuchowa” (Wydawnictwo Zysk i S-ka), poddana została dokładnej analizie – śmieszne, bo niektórzy znali ją na pamięć.

Sprawy obyczajowe, a nie afery.

Co do polityków i innych bohaterów taśm, to mam wrażenie, że najbardziej obawiali się nie spraw aferalnych związanych z tymi taśmami, lecz historii obyczajowych, które mogą z tych nagrań się wyłonić. Krótko mówiąc, obawiali się rzeczy, które mogą im zrujnować życie osobiste i reputacje. Takie mieliśmy sygnały od kierownictwa grupy.

Pilnowano, by śledztwo nie doprowadziło za daleko

Sama sprawa była robiona dziwnie. To znaczy, miał być szybki efekt w postaci aktu oskarżenia. Kelnerzy, Falenta, Rybka i koniec, tak jakby to miało zostać ucięte na pewnym poziomie bez szerszego wyjaśnienia. Takie mieliśmy wrażenie pracując przy tej historii.

Handel nagraniami

Były sygnały świadczące o tym, że odbywa się handel nieujawnionymi nagraniami. Nadal są przecież dziesiątki taśm, które światła dziennego nie ujrzały. Sygnały, że istnieje swoisty nielegalny rynek tych taśm. I że są w to zaangażowani byli oficerowie służb specjalnych. Krótko mówiąc, ktoś za kulisami zrobił sobie z tego intratny biznes. Kupującymi, według spływających do nas doniesień, mieli być nie tylko nagrani, lecz też ci, którzy chcieliby mieć haki na nagranych.

Wątek nie był, niestety, poszerzany, bo tak jak mówiłem: kierownictwo było usatysfakcjonowane, że ma sprawców i wyjaśnioną sprawę. Sprawę, która przecież wcale wyjaśniona nie jest.

Zniszczono ślady inwigilacji

W 2016 roku na wniosek ówczesnego komendanta głównego policji Zbigniewa Maja wszczęto kontrolę działań policji, głównie Biura Spraw Wewnętrznych. Kontrolerzy w Komendzie Głównej Policji skupili się na analizie dokumentacji BSW. Okazało się, że w rejestrach techniki operacyjnej panuje bałagan, co uniemożliwia kontrolowanie, kogo sprawdzano i dlaczego.

Kontrolerzy podejrzewali, że materiały były niszczone. – Dokumentacja była prowadzona skandalicznie. De facto przy takim jej sporządzaniu można było non stop wychodzić poza reguły prawa – opisywał nasz rozmówca.

Z rozmów audytorów z pracownikami BSW wynika, że stosowano metody „na skróty”. BSW miało zakładać „krótką technikę operacyjną” (2–4-dniowy podsłuch) dziennikarzom i prawnikom, których nazwiska pojawiały się przy okazji afery taśmowej. Po odsłuchaniu materiał był niszczony. Potem wznawiano inwigilację. Sprawa miała być jeszcze łatwiejsza, jeśli telefon nie był zarejestrowany na konkretnego abonenta, ale na wydawnictwo lub inną firmę. Stwarzano pozory, że nie wiadomo, kto korzysta z telefonu, choć tak naprawdę doskonale zdawano sobie z tego sprawę.

Ze wstępnych rozmów kontrolerów z policjantami wynika, że stosowano jeszcze jeden zakamuflowany sposób inwigilowania. Korzystano z tzw. jaskółek. „Jaskółka” czyli IMSI-Catcher, to nadajnik komórkowy, zazwyczaj umieszczany w samochodach. Zagłusza on sygnał prawdziwej stacji bazowej telefonii komórkowej. Nadaje identyczny sygnał, tyle że mocniejszy. Wszystkie telefony znajdujące się w jego zasięgu zgłaszają się do niego, a nie do prawdziwej stacji BTS. Rozmowy są przechwytywane. Auto można postawić pod blokiem, domem, biurem. Antena kierunkowa „jaskółki” pozwala wychwycić wszystkie aktywne telefony w danym pomieszczeniu. Używanie nawet kilku aparatów telefonicznych nie zapobiega tej metodzie inwigilacji, która odbywa się dyskretnie i poza wiedzą operatora komórkowego. Ta metoda miała być stosowana do nielegalnej inwigilacji przy aferze taśmowej.

Wedle naszych informacji (podawały je również „Gazeta Wyborcza” oraz Radio Zet), część podsłuchów – w tym prawników i dziennikarzy – została wyprowadzona do policyjnych śledztw kryminalnych, by zatrzeć tropy nielegalnej inwigilacji. Chodzić ma między innymi o policyjną operację przeciw skinheadom, którzy terroryzowali imigrantów w Białymstoku.

– Nic z tamtych kontroli nie wyszło, z tego śledztwa także nic nie wyjdzie. Omerta w policji i służbach, zniszczone dowody, z tym nikt nie wygra – podsumował mój rozmówca z Komendy Głównej Policji na wieść o śledztwie prokuratury w Tarnobrzegu.


Tekst ukazał się na stronie byłego redaktora naczelnego tygodnika „Wprost” Sylwestra Latkowskiego. Artykuł można znaleźć na łamach latkowski.com.

Źródło: latkowski.com