Niepokój Polaków sprytnie wykorzystują samozwańczy specjaliści, którzy sprzedają niesprawdzone medykamenty mające rzekomo przeciwdziałać chorobie oraz badania z pogranicza nauki, które mają ją rzekomo wykrywać. Niektórzy na wykorzystywaniu niewiedzy pacjentów zbili już niemałą fortunę.
Statystyki rosną, klimat się zmienia
Liczba zachorowań na boreliozę i odkleszczowe zapalenie opon mózgowych rośnie z roku na rok. Jeszcze w 2021 roku ujawniono 12 427 przypadków, w 2023 było ich już blisko dwa razy tyle. Do połowy 2024 roku odnotowano blisko 9,3 tys. przypadków.
Zwiększona liczba wykrytych zachorowań ma dwie przyczyny. Pierwszą z nich jest rozwijająca się diagnostyka i świadomość pacjentów, którzy zaniepokojeni ukąszeniem przez kleszcza postanawiają poddać się medycznemu badaniu.
Drugim z powodów jest zwiększająca się z roku na rok populacja pajęczaków i występujące w jej obrębie mutacje – w tym pojawienie się tzw. latających kleszczy. Większa liczba pasożytów każdego roku to efekt zmiany klimatu. Do tej pory ich przyrost był regulowany w czasie zimy – szkodniki ginęły w temperaturach oscylujących wokół -20°C. Coraz cieplejsze zimy sprawiają, że naturalny proces zawodzi, a kleszcze w stanie hibernacji potrafią przetrwać temperatury powyżej tej wartości.
Zwiększająca się liczba zachorowań przekłada się na rosnący lęk społeczny. Ten w prosty sposób wykorzystują „specjaliści” oferujący uzdrawiające kuracje i „naturalne” badania.
Kleszcze są wszędzie
Aby sprawdzić, jak realne jest ryzyko kontaktu z kleszczami, reporterzy TVN poprosili o pomoc profesora Piotra Tryjanowskiego z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Naukowiec nie pozostawia złudzeń co do obecności tych pajęczaków.
– Kleszcze możemy złapać wszędzie, gdzie jest wysoka trawa, oczywiście najwięcej w lesie. A w tej chwili nawet w parkach miejskich, ogrodach podmiejskich i na placach zabaw – mówi profesor Tryjanowski.
Jednocześnie przypomina, że nie każde ugryzienie kleszcza kończy się zachorowaniem.
– To dotyczy procentów, jeśli nie promili – podkreśla. I dodaje: – Problem polega na tym, że nie wiemy tego, patrząc na kleszcze. I tutaj otwiera się olbrzymia furtka, jeśli nie wrota, dla nadużyć w biznesie kleszczowym. Czasem patrzę na to z politowaniem, to drenaż portfeli.
Biorezonans: fałszywa diagnostyka za prawdziwe pieniądze
Coraz więcej punktów diagnostycznych w Polsce oferuje badania na boreliozę za pomocą biorezonansu – metody nieuznawanej przez środowisko naukowe – informują dziennikarze programu „Uwaga!” na antenie TVN. W samej tylko aglomeracji krakowskiej działa kilkanaście takich miejsc. Dziennikarz „Uwagi!”, który nie przypomina sobie, by został ugryziony przez kleszcza, udał się do jednej z takich placówek. W trakcie badania poinformował jednak, że miał kontakt z kleszczem.
Efekt? Usłyszał, że ma boreliozę i został od razu skierowany do gabinetu neurologicznego. Tam lekarka zaproponowała kurację.
– Myślę, że możemy zrobić w ten sposób, że mogę zaproponować ozonoterapię. Jeden ozon kosztuje 280 zł, a my dajemy w cyklach po 10. Jest to skuteczne – przekazano reporterowi.
Koszt terapii? 2800 zł za dziesięć zabiegów ozonowania krwi. Polega ona na pobraniu krwi od pacjenta, naozonowaniu jej, a następnie ponownym wprowadzeniu do organizmu.
Eksperci alarmują: to szarlataneria
Z opinią o metodzie biorezonansu nie ma problemu profesor Agnieszka Szuster-Ciesielska, wirusolożka z 30-letnim doświadczeniem, członkini Rady Ekspertów przy Rzeczniku Praw Pacjenta.
– To jest zwykła szarlataneria i oszustwo. Żerowanie na ludzkiej naiwności i niepewności. To są procedury, które nie powinny być stosowane – ocenia ekspertka.
Zaznacza, że biorezonans to metoda paramedyczna bez podstaw naukowych.
– Biorezonans jest metodą paramedyczną, która przez nikogo nie została zaakceptowana. Nie ma żadnych badań. To w zasadzie efekt placebo. Jeśli u kogoś stwierdzi się chorobę, której dana osoba nie ma, to ta osoba po tym leczeniu czuje się dobrze. Jest wyleczona z czegoś, czego nie miała.
Nie mniej krytyczna jest wobec samego ozonowania.
– Nazywane jest to medycyną alternatywną, holistyczną, chociaż tak naprawdę nie ma alternatywnej medycyny, tak samo jak nie ma alternatywnego prawa. Medycyna jest jedna, medycyna jest akademicka. Wszystko, co jest poza nią, jest niedopuszczone i może działać z niekorzyścią dla pacjenta.
Naczelna Izba Lekarska: to złamanie etyki lekarskiej
O komentarz poprosiliśmy również przedstawiciela Naczelnej Izby Lekarskiej, Jakuba Kosikowskiego.
– Lekarzowi nie wolno używać diagnostyki, która nie jest diagnostyką. Po drugie, nie wolno stosować leczenia, które nie jest leczeniem. Mamy tutaj dwa duże „alarmy”, które zostaną przeze mnie złożone do pionu odpowiedzialności zawodowej przy samorządzie lekarskim – zapowiedział.
Warto dodać, że osoba, która przeprowadziła badanie, jest neurologiem i jednocześnie wykładowcą akademickim.
Kolejna prowokacja: kolejne choroby z biorezonansu
Reporterzy „Uwagi!” postanowili sprawdzić, czy sytuacja się powtórzy. Dziennikarz, który nigdy nie chorował na boreliozę, udał się do innej placówki oferującej biorezonans. Diagnoza była natychmiastowa i bardzo szeroka.
– Mamy pokazany stan pana narządów, ich stan czynnościowy. Układ nerwowy ma wysoki stan zapalny. Dalej idąc, widać stan zapalny w tarczycy. Mogą być jakieś przywry, czyli płaskie robaczki, które gdzieś tam lubią się zbierać. Bardzo często ludzie w Polsce mają przywry. No i wychodzi u pana borelioza. Dość wysoko, bo jest tu poziom D3. Więc trochę się ta borelioza u pana rozhulała – poinformowano reportera.
Na liście dolegliwości znalazły się też m.in. chlamydia, glista ludzka oraz włośnica. Dziennikarz udał się więc na szczegółowe badania do profesora Jerzego Jaroszewicza ze Śląskiego Centrum Chorób Zakaźnych.
Wyniki były jednoznaczne.
– Ma pan ujemne badania w klasie G, klasie M. Nie ma boreliozy. Nie ma również zakażenia pasożytniczego kału, jest to jednoznacznie wykluczone. Badania wyszły jednoznacznie ujemnie.
Ekspert nie miał wątpliwości co do intencji osób wykonujących „diagnostykę”.
– Jeżeli osoba, która wykonywała badanie, powiedziała, że pan choruje na to i na tamto, to była to próba wmówienia. Ten papier wart jest tyle, ile kartka, żeby to wydrukować.
Próby uzyskania komentarza od osoby przeprowadzającej badanie zakończyły się niepowodzeniem – dziennikarz został wyproszony.
Co zrobić, jeśli podejrzewamy u siebie boreliozę?
Eksperci zalecają spokój i kontakt z lekarzem rodzinnym.
– Zalecałabym skierować się do uznanych specjalistów, którzy zlecą odpowiednie badania. Obowiązujące leczenie to są dwa tygodnie antybiotyku. Żadne ozonowanie. Żadne naświetlanie – mówi profesor Szuster-Ciesielska.
Z kolei profesor Jaroszewicz dodaje.
– Przede wszystkim po każdym powrocie z aktywności w terenach zielonych musimy dokładnie obejrzeć swoje ciało. Sprawdzamy, czy mamy kleszcze. Jeżeli mamy kleszcze, to trzeba je usunąć. Im szybciej usunie się kleszcza, tym mniejsza szansa, że rozwiną się przewlekłe choroby, takie jak borelioza. Jeżeli kleszcza usunęliśmy, pamiętamy, w którym był miejscu i obserwujemy, czy pojawia się rumień. Jak pojawia się rumień, to idziemy do lekarza rodzinnego, który go obejrzy, czy się kwalifikuje. Skuteczność leczenia boreliozy na wczesnym etapie to 99 procent przy leczeniu dwutygodniowym.
To nie strach, to alternatywa? Obrońcy biorezonansu nie przekonują
Na koniec wróciliśmy do firmy, która jako pierwsza zdiagnozowała u naszego dziennikarza boreliozę, by zapytać o stosowane metody.
– To nie jest tak, że polegamy na strachu. Poza tym, badań na boreliozę jest kilka. Nie wszystkie badania z krwi są wiarygodne – usłyszeliśmy.
Tyle że jedyne potwierdzone i skuteczne metody diagnostyki oraz leczenia należą do medycyny akademickiej. W walce z boreliozą nie pomagają zabiegi ozonowe ani biorezonans – lecz szybka reakcja, trafna diagnoza i terapia antybiotykowa.
Czytaj też:
Pojawił się nowy inwazyjny gatunek kleszcza. Naukowcy potwierdzili odkrycieCzytaj też:
Kleszcz wbił się w skórę? Tego pod żadnym pozorem nie rób