Pluralizm medialny po polsku

Pluralizm medialny po polsku

Dodano:   /  Zmieniono: 
W ostatnich dniach w Polsce jest pracowicie wykuwany zupełnie nowy model dziennikarstwa, który można by nazwać „dziennikarstwem bezpoglądowym”. Obraz idealnego dziennikarza jaki wyłania się z dyskusji o sytuacji w radiowej trójce prezentuje się mniej więcej tak: osoba bez poglądów, bez swojego zdania, potrafiąca biernie rejestrować rzeczywistość. Ot – taka Jola Rutowicz, z tym, że umiejąca posługiwać się językiem polskim i pozbawiona swojego jednorożca.
W odróżnieniu od takiej zmodyfikowanej nieco Joli Rutowicz, dziennikarze jak Michał Karnowski, Rafał Ziemkiewicz, Bronisław Wildstein, czy – patrząc szerzej na sprawę – Piotr Zaremba, a zapewne również Robert Mazurek, Piotr Semka czy Igor Zalewski tak naprawdę w ogóle nie są dziennikarzami. Nie – to ludzie, którzy nie ukrywają swoich prawoskrętnych sympatii, ergo – są medialnymi cynglami PiS-u czekającymi tylko na telefon z Nowogrodzkiej, by zaatakować premiera, Radosława Sikorskiego, albo chociaż Mirosława Sekułę. Ich teksty są autoryzowane przez Jacka Kurskiego, a wynagrodzenia wypłaca im nie tylko macierzysta redakcja, ale również skarbnik PiS. Dla dobra debaty publicznej należałoby zakazać im publikowania, pojawiania się w stacjach radiowych i telewizyjnych, a kiedy widzi się ich na ulicy lepiej ostentacyjnie zmienić kierunek marszu. Dziennikarz nie powinien mieć bowiem wyrazistych poglądów…

Nie, przepraszam, wróć – jak mawia Zyta Gilowska, to zdanie nie jest do końca prawdziwe. Dziennikarz w zasadzie poglądów mieć nie powinien, ale jeśli już je ma to w żadnym wypadku nie powinny one w żaden sposób wiązać się z konserwatyzmem i jego rozmaitymi odmianami. Jeśli już, zamiast być chodzącym dyktafonem, dziennikarz chce jeszcze koniecznie zabierać głos w dyskusji, to powinien zabierać głos po stronie słusznej. Oczywiście errare humanum est, ale błądzący dziennikarz, dzięki dostępowi do publicznej agory jaką są media, jest w stanie – nie daj Boże – przekonać kogoś do niesłusznych poglądów. Jeśli już więc koniecznie taki dziennikarzyna musi prezentować swoje zdanie – to niech zagrzewa do boju Donalda Tuska („Tusku musisz!"); niech deklaruje publicznie, że głosuje na SLD, albo niech radzi oszołomom żeby od…, no, odczepili się od generała Wojciecha Jaruzelskiego. W takiej sytuacji można, w drodze wyjątku, pozwolić mu na prezentowanie swoich poglądów, a i wydzierżawienie mu audycji w publicznych mediach jest jak najbardziej dopuszczalne.

Klasyk myśli liberalnej John Stuart Mill w swoim sztandarowym dziele „O wolności" stwierdził m.in. że kluczowe dla powodzenia danego społeczeństwa jest stworzenie sytuacji, w której każda grupa, niezależnie od tego jak mniejszościowa by nie była, powinna mieć prawo do zaprezentowania swoich poglądów. Zawsze bowiem istnieje szansa, że w danej sprawie mniejszość jest rozsądniejsza od większości. Nawet jednak jeśli mniejszość się myli, to wykazanie jej błędu umocni większość w słusznych przekonaniach, więc – koniec końców – dyskusja ludzi o różnych poglądach wnosi więcej niż rytualne potakiwanie i klepanie się po plecach. Z kolei przed bitwą pod Salaminą Temistokles dramatycznie apelował do Eurybiadesa: „bij, ale pozwól mi mówić”. Zastosowanie się do tej rady umożliwiło Grekom rozgromienie perskiej floty.

Dotychczas w swojej naiwności myślałem, że równie duże korzyści może przynieść społeczeństwu liberalnemu pluralizm medialny. Teraz wiem już jednak, że trwałem – jak mawiał Wałęsa – w mylnym błędzie.