Klich na miarę naszych możliwości

Klich na miarę naszych możliwości

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ci którzy dziś domagają się głowy ministra Bogdana Klicha za to, że wojsko się nie szkoli, armia się kurczy, w katastrofach wojskowych samolotów zginęło ponad 120 osób, a nadziei na poprawę sytuacji nie widać – powinni sobie odpowiedzieć na pytanie czy aby na pewno dymisja ministra obrony narodowej będzie lekiem na całe zło.
Bogdan Klich jako minister obrony narodowej niewątpliwie ponosi odpowiedzialność za poczynania swojego resortu. I niewątpliwie, w ciągu ostatnich trzech lat było wiele powodów by tę odpowiedzialność wyegzekwować odwołując ministra ze stanowiska. Jedynym realnym sukcesem ministra Klicha była realizacja wyborczej obietnicy PO – czyli wycofanie polskiego kontyngentu wojskowego z Iraku. Ale jeśli sukcesem naszej armii mają być udane odwroty na „z góry upatrzone pozycje" to może lepiej dać sobie spokój i przekuć miecze na lemiesze?

Na innych polach Klich ponosi mniej lub bardziej bolesne porażki. Tzw. profesjonalizacja polskiej armii okazała się metodą na zredukowanie jej ze 120 do niecałych 100 tysięcy żołnierzy. Mimo zapowiedzi resortu większość Polaków nie marzy o karierze szeregowego – w związku z czym dziś mamy wielu dowódców, którzy nie mają za bardzo kim dowodzić. Narodowe Siły Rezerwy – dumnie określane mianem polskiej Gwardii Narodowej - cieszą się mniej więcej takim zainteresowaniem jak gruzińskie filmy obyczajowe. W dodatku nie stworzono systemu pozwalającego na choćby minimalne wyszkolenie rezerwistów – dlatego dziś mobilizacja armii musiałaby potrwać jakieś pół roku, bo takich potencjalnych żołnierzy jak ja przed wysłaniem ich do bronienia granic Rzeczpospolitej trzeba by najpierw nauczyć który koniec karabinu jest groźny dla wroga. Jak wygląda szkolenie w polskiej armii dowiedzieliśmy się w czasie śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Najefektowniejszym modernizacyjnym ruchem było zaproszenie do polski nieuzbrojonej baterii rakiet Patriot. Jednym słowem – klapa. W dodatku Bogdan Klich otacza się doradcami reprezentującymi generalskie lobby dla którego najważniejszą zaletą armii jest to, że równo maszeruje i dumnie prezentuje broń – co nie przysparza mu zbyt wielu zwolenników wśród żołnierskiej braci.

Tylko czy aby na pewno za powolną degrengoladę polskiej armii odpowiada Klich? Od 1989 roku armia jest systematycznie redukowana, nakłady na wojsko są zmniejszane, a żołnierzy lubimy oglądać w czasie defilad – ale z płaceniem za ich wyszkolenie nikt się nie kwapi bo pieniądze są akurat potrzebne gdzie indziej. Zredukowanie w 2009 roku budżetu MON o 5 miliardów złotych było bardzo symptomatyczne – argumentacja premiera brzmiała mniej więcej tak „MON ma najwięcej, więc może najwięcej oszczędzić". I to jest clou podejścia kolejnych ekip rządzących do Sił Zbrojnych.

Przez dwadzieścia lat nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie – po co właściwie potrzebna jest nam armia? Kiedyś sprawa była jasna – Ludowe Wojsko Polskie czekało w koszarach na ostateczną rozgrywkę z zachodnim imperializmem. Żołnierzy było dużo, pieniądze na armię płynęły szerokim strumieniem a uzasadnienie było proste – nie znamy przecież dnia, ani godziny. Kiedy zachodni imperialiści stali się naszymi sojusznikami wojsko polskie było jeszcze przez chwilę potrzebne po to, by pod wrażeniem bitności potomków ułanów spod Somosierry Zachód zaprosił nas do NATO. Ale dziś? Dziś wojsko jest niejako na doczepkę – wypada, aby duży europejski kraj miał swoją armię. Jednak na pytanie jaka to powinna być armia nikt już nie odpowiada. Są ważniejsze sprawy: układy, orliki, Palikot, konflikt w PO, konflikt w PiS, spółdzielnia Grabarczyka, Zbigniew Ziobro. Jest o czym rozmawiać.

A armia sobie po cichu trwa. Ponad połowa budżetu MON przeznaczana jest już na tzw. świadczenia osobowe – a więc pensje i emerytury dla żołnierzy – bo te ostatnie wypłacane są z kasy MON. Średnia życia się wydłuża – więc kto wie czy wkrótce resort obrony nie będzie przeznaczał niemal całości swojego budżetu na te właśnie świadczenia. Nic dziwnego, że modernizacja armii powoli staje się hasłem o walorach głównie historycznych. Za chwilę przestanie istnieć system obrony przeciwlotniczej – bo stare, poradzieckie wyrzutnie będą się nadawały co najwyżej do przerobienia na żyletki. Marynarka Wojenna od dziesięciu lat buduje korwetę, na którą wydaliśmy ponad miliard złotych – i w rezultacie jesteśmy właścicielami najdroższego kadłuba okrętu w historii wojskowości. I tak można by jeszcze długo opowiadać.

Odejście ministra Klicha niczego nie zmieni, jeśli nie zmieni się sposób myślenia o polskiej armii. Bo po ministrze Klichu przyjdzie kolejny minister, który będzie kolejnym wykonawcą priorytetów kolejnego premiera. A dotychczasowa praktyka pokazuje, że kolejny premier rzucając ministra na odcinek wojskowości stwierdzi – róbcie tak, żeby nie było problemów. I żeby za drogo nie było.

Polska armia potrzebuje politycznej zgody ponad podziałami. Stworzenia planu rozwoju Sił Zbrojnych wykraczającego poza ramy czasowe jednej kadencji parlamentu. Zbilansowania środków i kosztów, i wyliczenia na jaką armię nas stać. Może nie potrzebujemy 100 tysięcy żołnierzy? Może wystarczy 50 tysięcy, ale dobrze wyszkolonych i wyposażonych w nowoczesny sprzęt. Może nie stać nas na system emerytalny dla żołnierzy w obecnym kształcie gdy żołnierz może przejść na emeryturę po 15 latach? Może Narodowe Siły Rezerwy to nie jest najlepszy pomysł – może zamiast tego wprowadzić system obowiązkowych sześciotygodniowych szkoleń dla rezerwistów? Nie wiem jakie są odpowiedzi na te pytania. Ale wiem, że musimy je sobie zadać. A dopóki tego nie zrobimy minister Bogdan Klich będzie ministrem na miarę naszych możliwości.