Polityk straconych szans

Polityk straconych szans

Dodano:   /  Zmieniono: 
Donaldowi Tuskowi w dzieciństwie doskwierały bieda i bardzo egzotyczne imię
Marcin Dzierżanowski
Tomasz Krzyżak

"To jakiś wariat, który w PRL chce krzewić liberalizm" - mówił w 1981 r. swym kolegom ekspert "Solidarności" Lech Kaczyński. Mówił tak o Donaldzie Tusku, który przyszedł do niego na wywiad. Tusk był wtedy młodym dziennikarzem gdańskiego pisma "Samorządność". Miał 24 lata, właśnie skończył historię i za sprawą legendy trójmiejskiej opozycji, Lecha Bądkowskiego, stawiał pierwsze kroki w świecie opozycji. Kaczyński nie zrobił wtedy na Tusku najlepszego wrażenia. - Nie mogło być inaczej, bo tak naprawdę mój rozmówca bez skrępowania przyznawał się wtedy do socjalizmu jako najbliższej mu wizji gospodarczej - opowiada dziś "Wprost" Donald Tusk.
Po 25 latach Tusk i Kaczyński stanęli naprzeciw siebie jeszcze raz, tym razem w wyścigu o prezydenturę. I jeszcze raz podzielili się według schematu: "szalony liberał" i "populistyczny socjalista". I Donald Tusk przegrał.

Oko w oko z Hitlerem
"Było to około roku 1830 w czerwcu, kiedy gospodarze Prokowa ze swemi mieszkańcami byli zatrudnieni kopaniem torfu na opał, gdy przybył powstaniec z wieścią, że Niemcy zamierzają zabrać klasztor kartuski. Gospodarz Michał Dawidowski pierwszy wtargnął z cepami do kościoła i to w chwili, gdy pewien Niemiec stał na drabinie i usiłował zdjąć ze ściany jeden z obrazów" - tak dzieje antypruskiego buntu na Pomorzu opisywał w 1924 r. kaszubski historyk Aleksander Majkowski. Michał Dawidowski to w prostej linii przodek Donalda Tuska. O jego istnieniu lider PO dowiedział się już jako dorosły człowiek, podobnie jak o tym, że jego rodzina mieszkała na Kaszubach co najmniej od XIII wieku, a w Gdańsku od 150 lat. - Mój przykład pokazuje, jak łatwo zagubić tożsamość. Kiedy już po studiach po raz pierwszy w życiu spotkałem pisarza Lecha Bądkowskiego, spytał mnie, czy zdaję sobie sprawę ze swych kaszubskich korzeni, które rozpoznał po nazwisku. Zdziwiłem się, bo u mnie w rodzinie nigdy o tym nie mówiono - przyznaje Donald Tusk.
Rodzinne dzieje Tusków były wyjątkowo zagmatwane, ale na Kaszubach to w zasadzie normalne. Przez lata niemieckość walczyła tu z polskością. Dziadek Franciszek Dawidowski (potomek Michała), z zawodu cieśla, pracował podczas wojny jako przymusowy robotnik przy budowie Wilczego Szańca w Kętrzynie. Podczas pracy zawaliło się rusztowanie, Franciszek został ranny - stracił oko. Mniej więcej w tym samym czasie w Wilczym Szańcu płk Stauffenberg przeprowadził nieudany zamach na Hitlera. Dawidowski trafił na jeden oddział szpitalny z ofiarami zamachu. Kilka dni później szpital wizytował sam Adolf Hitler. Przerażony widokiem führera Franciszek Dawidowski udał nieprzytomnego. Uniknął w ten sposób rozmowy z Hitlerem. Przywódca Rzeszy pogłaskał go po głowie i poszedł dalej. Podobny trick Dawidowski zastosował już po wojnie, gdy do Gdańska wkraczali Rosjanie. Jego żona Anna błagała, by rodzina uciekała do Niemiec wraz z większością innych przedwojennych mieszkańców Gdańska. Franciszek uparł się, że zostają. Nie na darmo przed wojną był piłkarzem w polskim klubie sportowym Gedania, co wtedy było nie tylko realizacją sportowej pasji, ale i demonstracją patriotyzmu. Położył się do łóżka i zaczął udawać... chorego na tyfus. Dopiero wtedy Anna zgodziła się zostać w Polsce.
Drugi dziadek Donalda, Józef Tusk, także miał skomplikowaną biografię. Bo z jednej strony to był polski urzędnik kolejowy, więzień hitlerowskiego Stutthofu i żołnierz Armii Polskiej na Zachodzie. Z drugiej, co zresztą wytknięto Tuskowi podczas kampanii wyborczej, został wcielony (najprawdopodobniej przymusowo) do Wehrmachtu. Po wojnie pracował jako lutnik: robił skrzypce, a potem gitary, m.in. dla Seweryna Krajewskiego i Czesława Niemena.

Lord Donald
Jak wspomina Donald Tusk, w dzieciństwie doskwierały mu bieda i bardzo egzotyczne imię, będące spadkiem po ojcu (również Donaldzie), a właściwie bardziej po nieco ekstrawaganckiej babce. Juliana, matka ojca, w młodości wyjechała za granicę, gdzie zauroczył ją jakiś angielski lord o tym imieniu. Po powrocie zadecydowała, że jej syn musi być właśnie Donaldem. Donald senior przekazał z kolei swe imię synowi. Niestety, tej oryginalności imienia nie doceniali koledzy z podwórka, którzy traktowali je jak przezwisko. Podobne kłopoty miała siostra Donalda - Sonia. Ojciec Donalda Tuska zmarł w wieku 42 lat, gdy syn był w ósmej klasie. Wcześniej przez kilka lat poważnie chorował, w wyniku czego nie mógł wykonywać zawodu stolarza. - Gdy tato umarł, zostawił mi nieczynną maszynkę do golenia, notes ze smutnymi notatkami i zepsute radio tranzystorowe - wspomina Donald Tusk.

Poeta rąbiący czerwonych
Z wielką polityką Donald Tusk zetknął się już w dzieciństwie. W pewnym sensie tak musiało być: rodzinny dom stał sto metrów od gdańskiej stoczni, podstawówka mieściła się tuż przy stoczniowej bramie numer 1, a liceum przy bramie numer 2. W 1970 r. Donald z bliska obserwował, jak wojsko i milicja strzelają do robotników. Atmosfera tych dni musiała się trzynastoletniemu chłopcu wyjątkowo udzielić, bo wraz z koleżanką z klasy zorganizował dwuosobową demonstrację przed pokojem nauczycielskim. Zabrał wtedy z klasowej szafy maskę przeciwgazową, żeby przekazać ją stoczniowcom. Napisał też patriotyczny wierszyk, z którego był bardzo dumny: "Stoczniowcy z wydziału K2/ To byli chłopcy wspaniali/ Rąbali czerwonych jak drwa/ Krew swą za wolność oddali".
Zainteresowanie polityką nasiliło się w liceum. - Często spotykaliśmy się wieczorami i dyskutowaliśmy, najczęściej właśnie o polityce. Były to po trosze spotkania konspiracyjne. A Tusk zazwyczaj przewodził. Kilka razy z powodu polityki wzywała nas dyrekcja, ale prawdę mówiąc, dyrekcję mieliśmy po swojej stronie - wspomina kolega z klasy Andrzej Rogoza, dziś ginekolog, położnik i androlog z Trójmiasta. Regina Hochnera, w latach 70. wicedyrektorka I LO im. Mikołaja Kopernika w Gdańsku, wspomina jednak, że jeśli Donald trafiał na dywanik, to raczej nie z powodu polityki, lecz uczniowskich wybryków. - Raczej nie były to jakieś wielkie ekscesy, bo Tusk był sympatycznym i koleżeńskim uczniem - wspomina Regina Hochnera. Opowieści innych kolegów z klasy tę cechę Donalda potwierdzają: był przez wszystkich lubiany, nie miał wrogów, nikomu się nie narażał. Te cechy przeniosły się później do polityki.

Miłość od drugiego spojrzenia
Podczas studiów na historii Donald Tusk polityką zajął się już na dobre. W 1977 r. brał udział w juwenaliach, które nagle przekształciły się w wielki wiec pamięci zamordowanego przez SB Stanisława Pyjasa. Został współzałożycielem Studenckiego Komitetu Solidarności i współpracownikiem Wolnych Związków Zawodowych. W tym czasie poznał Małgorzatę Sochacką, obecną żonę. - Razem studiowaliśmy, choć ja byłam na specjalizacji archiwistycznej, a Donek na nauczycielskiej. Na początku za sobą nie przepadaliśmy - przyznaje w rozmowie z "Wprost" Małgorzata Tusk. Jednak pewnego dnia na jakiejś studenckiej imprezie Donald zaczął ją intensywnie podrywać. - Zakończyło się to wielkim, namiętnym pocałunkiem, a potem uczuciem. Pobraliśmy się po trzech miesiącach - opowiada Małgorzata Tusk.
Zanim wzięli ślub, musieli stoczyć prawdziwy bój z rodzicami. Ojciec Małgosi był oficerem marynarki wojennej, osobą dobrze sytuowaną. Donek był biednym studentem, z niewielką rentą po zmarłym ojcu. Gdy mimo wszystko postawili na swoim, wynajęli mały pokój. - Studia historyczne były wtedy bardzo rozpolitykowane. Dzięki różnym lekturom i kontaktom mieliśmy rzetelną wiedzę o komunizmie. Nie mieliśmy złudzeń - wspomina Małgorzata Tusk. Nic dziwnego, że oboje związali się z rodzącą się opozycją, choć Donald o wiele intensywniej. - Ja raczej wspierałam męża. Gdy miał mieć jakieś wystąpienie dla Wolnych Związków Zawodowych, robiłam mu szybko sweter na drutach, żeby ładnie wyglądał - opowiada Małgorzata Tusk. Potem, gdy wybuchła "Solidarność", ukrywana do tej pory działalność stała się oficjalna. On zatrudnił się w wydawanym przez związek piśmie "Samorządność", ona w sekretariacie "Solidarności" na Uniwersytecie Gdańskim.

Anna, czyli Donald
12 grudnia 1981 r. Małgorzata Tusk dowiedziała się, że jest w ciąży. Tego samego dnia gospodarz wymówił im mieszkanie. Nazajutrz dowiedzieli się, że wprowadzono stan wojenny, w związku z czym oboje stracili pracę. Małgorzatę przyjęto potem do pracy w uniwersyteckiej bibliotece, a Donald sprzedawał bułeczki w przejściu podziemnym. Z czasem zaczął pisywać do podziemnego "Przeglądu Politycznego". Pismo czytywał m.in. Janusz Lewandowski, dziś eurodeputowany PO. Zwrócił uwagę na artykuły Anny Barycz. Podobał mu się jej sposób pisania i poglądy. "Umów mnie z tą waszą Anią" - poprosił Jana Krzysztofa Bieleckiego, po cichu licząc, że to jakaś ładna dziewczyna, która w dodatku, jak wynikało z tekstów, ma poukładane w głowie. -  Mocno się rozczarowałem, bo przyszedł chłopak w trampkach. "Jestem Donald. Barycz to mój podziemny pseudonim" - powiedział. Szybko się polubiliśmy i staliśmy się w "Przeglądzie" głównymi autorami - opowiada Lewandowski.
- Redakcję i drukarnię mieliśmy u mnie w mieszkaniu na osiedlu Przymorze, w samym centrum ubeckiego zagłębia - opowiada Jaśko Pawłowski, dziś właściciel Tawerny Rybackiej w Sopocie i Cotton Clubu w Gdańsku. - Tam zaczęła się tworzyć paczka z Donaldem, Januszem Lewandowskim, Janem Krzysztofem Bieleckim i Jackiem Kozłowskim na czele - wspomina. Obok działalności politycznej oznaczało to także nocne imprezy zakrapiane alkoholem. W 1984 r., gdy syn Michał miał półtora roku, Małgorzata Tusk oznajmiła, że odchodzi. Uznała, że jej mąż przestał się interesować rodziną i nią samą. W dodatku na horyzoncie pojawił się inny mężczyzna. Donald wtedy nagle się zmienił: zajął się rodziną. Małżeństwo zostało uratowane.

Kominiarze na linach
W 1984 r. Donald Tusk zaczął pracę w spółdzielni pracy Świetlik, której współzałożycielem był Maciej Płażyński. Zajmowali się malowaniem kominów na dużych wysokościach. Robili to bez rusztowań, wisząc na linach. Ówczesne przepisy na to nie zezwalały, więc w dokumentacji technicznej wykazywali, że rusztowania były. Później ktoś wpadł na to, że w zasadzie można by te rusztowania umieścić w kosztorysie i wyrwać państwowym firmom trochę pieniędzy. W głębi duszy czuli, że to nieuczciwe, ale usprawiedliwiali się tym, że inaczej nie rozliczą im robót, a po drugie, część pieniędzy przeznaczali na podziemie.
W 1989 r. Jaśko Pawłowski namówił Tuska na wyjazd do Norwegii. - Przez trzy miesiące remontowaliśmy szkołę w Tromsö, miasteczku położonym za kręgiem polarnym. Zarabialiśmy po siedem dolarów na godzinę, co wtedy wydawało się majątkiem. Raz mieliśmy zlecenie na przesunięcie ogromnego płata blachy na dachu. Żaden z Norwegów nie chciał tego robić, a w końcu ktoś stwierdził, że taka operacja w ogóle jest niemożliwa. Wreszcie Donald wpadł na pomysł, by przesunąć blachę przy użyciu dwóch ciągników i koparki - opowiada Pawłowski. Operacja się udała, a Tusk przez kilka dni chodził w chwale. - Z tą energią i elastycznością wy, Polacy, przegonicie nas w ciągu kilku lat, gdy tylko zmieni się system - usłyszał od jednego z mieszkańców miasteczka.

Pracowity leń
Gdy Tusk pracował w Norwegii, w Polsce jego starsi koledzy rozmawiali o utworzeniu pierwszego niekomunistycznego rządu. Któryś z publicystów wymienił Tuska w prasie jako jednego z możliwych ministrów. Kopia artykułu przez znajomych trafiła do Tromsö, a koledzy wręczyli ją Donaldowi, gdy ten kitował akurat okna. Dyrektor szkoły przetłumaczył tekst na angielski i wywiesił na tablicy. Tusk ministrem jednak nie został. Rok później nie wszedł też do rządu swego przyjaciela Jana Krzysztofa Bieleckiego. Nie licząc reprezentacyjnych funkcji wicemarszałka Senatu i Sejmu, w III RP nie zajmował wysokiego stanowiska, a już na pewno nie takiego, które wiązałoby się z realną władzą. Tłumaczył to swoim charakterem. - Po prostu nie ma we mnie namiętności władzy - wyjaśnia. Ale dla politycznych przeciwników to raczej dowód jego lenistwa. - Próbowano go tak zaszufladkować, ale to nieprawda - broni kolegi Janusz Lewandowski. - Jest człowiekiem, który nie potrafi siedzieć z założonymi rękami. Gdy w 1993 r. nie wszedł do Sejmu i miał moment zwątpienia w politykę, zajął się pisaniem. Machnął w tym czasie pięć książek. Czy tak zachowuje się leń? - pyta retorycznie Lewandowski.
Kolega Tuska tłumaczy, że problem Donalda nie polega na lenistwie, ale na braku determinacji. Walczy, walczy, a w momencie, gdy się wydaje, że zwycięstwo ma w kieszeni, odpuszcza. Dwa dni przed wyborami parlamentarnymi, gdy jego koledzy pracowali po 24 godziny na dobę, on chadzał z żoną w Sopocie na plażę, żeby jeszcze złapać kilka ostatnich promyków jesiennego słońca. Ten jego luz ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony - uodparnia na polityczne przegrane, z drugiej - utrudnia zwycięstwa.
W 1997 r. dziennikarz zapytał Tuska, w jakiej konkurencji mógłby trafić do "Księgi rekordów Guinnessa". "W dziedzinie straconych szans" - odpowiedział bez wahania. W ostatnią niedzielę Donaldowi Tuskowi nie udało się tego politycznego fatum przełamać.