Izrael płaci za romans z ekstremizmem

Izrael płaci za romans z ekstremizmem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dekady przymykania oczu na problem sprawiły, że obecnie Izrael musi borykać się z niebezpiecznym ekstremizmem w wykonaniu własnych obywateli.
„Całe szczęście Bóg dał Żydom konflikt z Arabami. Gdyby jednak ten któregoś dnia się skończył, pozabijamy się między sobą" – to często powtarzane przez Izraelczyków powiedzenie jest – w kontekście wydarzeń z ostatnich dni - coraz mniej zabawne. Do tej pory władze Izraela jak i jego umiarkowani mieszkańcy, którzy stanowią w państwie żydowskim zdecydowaną większość, ignorowali problem, który po cichutku, nie niepokojony przez nikogo narastał i narastał. Ekstremizmu szukano wszędzie – wśród Europejczyków, Palestyńczyków, Arabów. Nigdy nie szukano go natomiast u Żydów.

Izraelskie władze i elity intelektualne popełniły straszliwy błąd, zamiatając zjawisko żydowskiego ekstremizmu pod dywan. Gdy w 1995 roku z premier Icchak Rabin został zastrzelony przez swojego rodaka – co miało być ostrzeżeniem dla innych polityków, by ci nie ważyli się nawet myśleć o układach z Palestyńczykami – uznano, że był to jednorazowy akt terroru. Izraelczycy nie mogą się jednak mówić dziś, że nie zdawali sobie sprawy z istnienia zjawiska. Bo ono już wielokrotnie dawało o sobie znać - za każdym jednak razem izraelska opinia publiczna przymykała na to oko, bowiem ofiarą ksenofobicznej przemocy ze strony ortodoksyjnych Żydów padała zazwyczaj społeczność palestyńska – niszczono jej domy i uprawy. To zaś wywoływało sprzeciw wyłącznie w kręgach izraelskich anarchistów i młodych przedstawicieli lewicy. A to za mało, by problem znalazł się w głównym nurcie debaty publicznej. Na nieco większą pomoc mogli liczyć chrześcijanie, a przede wszystkim umiarkowani Żydzi, którym dostaje się od ekstremistów za nie przestrzeganie zasad szabatu. Ale „nieco większa pomoc" to nie to samo co „wypowiedzenie wojny” rodzimemu ekstremizmowi.

Dzisiejszy Izrael stał się zakładnikiem ultraortodoksów i radykalnych osadników żydowskich, których rząd się po prostu boi – są oni zdeterminowani i uzbrojeni. Co gorsza izraelskie władze mają za sobą epizody romansów z radykałami: wystarczy przypomnieć, iż to obecny premier –Benjamin Netanjahu – na kilka dni przed zamordowaniem Rabina uczestniczył w marszu, na którym niesiono trumnę z nazwiskiem ówczesnego premiera. Być może rację mają więc ci komentatorzy, którzy zwracają uwagę, że przemoc i radykalizm to jeden z elementów leżących u podstaw dzisiejszego Izraela – przez co są one nieusuwalnym elementem kultury tego państwa?

Radykalizm ma jednak to do siebie, że ignorowany, pozostający poza jakąkolwiek kontrolą, ba - cieszący się społecznym przyzwoleniem - niezauważenie rośnie w siłę. I doprowadza do eksplozji w najmniej oczekiwanym momencie. Żydowski ekstremizm nie jest pod tym względem wyjątkiem. Rząd Izraela powiedział „dość", gdy fanatycy zaatakowali bazę wojskową. Może się okazać, że na to „dość” politycy czekali zbyt długo.