Dymisjonując Grzegorza Schetynę, Donald Tusk urządził polityczne polowanie na grubego zwierza. Ta strzelanina może go jednak słono kosztować, bo ofiara nie została upolowana, a jedynie zraniona, czyli rozjuszona. Gdy wyliże się z ran, może się zaczaić na myśliwego i rzucić mu się do gardła. Role się odwrócą. Najbardziej zaboli Tuska, gdy przyjaciel odgryzie mu się w środku kampanii prezydenckiej.
„Nie możesz mieć nikogo, kogo nie mógłbyś porzucić w ciągu 30 sekund, jeśli zrobi się gorąco" – mówił bohater „Gorączki" Michaela Manna grany przez Roberta De Niro. Zasadę 30 sekund zastosował także Donald Tusk po wybuchu afery hazardowej. Dokonując zmian w rządzie, postanowił udowodnić, że jest żelaznym kanclerzem, pryncypialnym nawet wobec najbliższych współpracowników i przyjaciół. Nie zawahał się ściąć głów Zbigniewa Chlebowskiego, Mirosława Drzewieckiego i Andrzeja Czumy. A kiedy okazało się, że to wciąż za mało, poszedł dalej i wykąpał się we krwi swoich dworzan: Grzegorza Schetyny, Sławomira Nowaka, Pawła Grasia i Rafała Grupińskiego. Czy jednak wszystko poszło zgodnie z planem? Czy nie był to tylko chwilowy pokaz siły maskujący trwałą słabość?
By to rozstrzygnąć, najpierw trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie, po co Tusk to zrobił. Powodów jego bezwzględności – w niektórych wypadkach uzasadnionej, w niektórych atawistycznej, w jeszcze innych wymierzanej na oślep – jest kilka. Odcinając kolejne plasterki rządu, Tusk chciał przede wszystkim zaspokoić społeczną żądzę dymisji. Po drugie, była to demonstracja przed partyjnym aparatem. Swoim zdecydowaniem chciał pokazać, kto naprawdę rządzi partią. Instrumentalne potraktowanie przybocznych miało udowodnić, że w Platformie nie obowiązuje żelazne prawo oligarchii. Cała władza jest skupiona w rękach jednego człowieka.
Równie bezwzględnie zachowywali się wszyscy silni przywódcy. Józef Piłsudski, który z sentymentem traktował wyłącznie Kasztankę, nie proponował swoim współpracownikom stanowisk: on kazał je obejmować. Gen. Felicjanowi Sławojowi Składkowskiemu oznajmił, że zostanie szefem MSW, stawiając pasjansa i nie podając nawet ręki na pożegnanie. Lech Wałęsa ministrów traktował jak zderzaki, a od najbliższego mu Mieczysława Wachowskiego miał domagać się zakładania mu kapci. W PiS władcą absolutnym i półbogiem jest Jarosław Kaczyński. „Są tacy, którzy na jego polecenie przepisaliby książkę telefoniczną, nie pytając, czy nie dałoby się jej skserować" – mówił w dzienniku „Polska The Times" Jacek Kurski. Donald Tusk lubił dotąd kokietować, że jego władza w Platformie jest ograniczona. Wyrzucając w ubiegłym tygodniu z rządu część swoich ministrów, najwidoczniej uznał, że czas na przełożenie wajchy i zerwanie z wizerunkiem demokraty.
W piętrowym gambicie Tuska najważniejsze było oczywiście strącenie figurki z napisem „Grzegorz Schetyna". Obaj przyjaźnią się od 15 lat, ale – jak przyznał w Radiu RMF FM sam Schetyna – dla Tuska czegoś takiego jak przyjaźń w polityce nie ma. Tym bardziej że szef PO od dawna traktuje go nie tylko jak przyjaciela, ale także jak rywala. Widzi w nim tego, który najchętniej zamknąłby go w złotej klatce, poił winem i fałszywie zapewniał o lojalności. Dymisjonując Schetynę, Tusk postąpił zgodnie z teorią politycznej wojny niemieckiego myśliciela Carla Schmitta: zdefiniował go jako wewnętrznego wroga (jednocześnie wskazując PiS jako przeciwnika na froncie zewnętrznym). Tyle że wcale go nie wyeliminował, bo odwołując z funkcji wicepremiera i szefa MSWiA, pozwolił mu objąć stanowisko szefa klubu parlamentarnego. Przesunął go więc na stołek mniej prestiżowy, ale pozwalający utrzymać wpływy. – To miała być polityczna czapa, ale Donald się przeliczył. Okazało się, że Grzegorz jest za silny i nie można się go pozbyć tak po prostu – przyznaje jeden ze współpracowników premiera.
Grzegorz Schetyna miał podzielić los Macieja Płażyńskiego, Andrzeja Olechowskiego, Pawła Piskorskiego, Zyty Gilowskiej i Jana Rokity. Ale się nie dał. Tusk w pojedynkę okazał się za słaby. Przy politycznych egzekucjach na dawnych kompanach działali ze Schetyną wspólnie. Tusk podpisywał wyroki, a do mokrej roboty wyznaczał swego kompana. Ale gdy postanowił wyeliminować przyjaciela, zabrakło mu pary. Cyngiel okazał się za mocny. Nic dziwnego – samodzielną pozycję Schetyna budował w PO przez ostatnie kilka lat. Szczególnie wyraźnie było to widać po wygranych przez Platformę wyborach w 2007 r. – Donald widział rosnące wpływy Grzegorza i nie chciał brać go do swojego gabinetu – opowiada ważny polityk PO. Schetyna okazał się sprytniejszy i to, czego nie dostał po dobroci, wziął siłą sam. Ogłosił w mediach, że szef rządu zaproponował mu nie tylko stanowisko szefa MSWiA, ale także tekę swojego zastępcy. Tusk nie zdementował i tak, metodą faktów dokonanych, Schetyna został wicepremierem. Później zaczął ustawiać rząd. Najważniejszym ministrom poprzydzielał politycznych komisarzy, którzy mieli pilnować jego wpływów. Jego ludzie zostali wiceministrami, szefami gabinetów politycznych, doradcami, asystentami w najbardziej newralgicznych resortach: skarbu, sprawiedliwości, infrastruktury, sportu. Swoje porządki zaczął też wprowadzać w partyjnych strukturach. Przejął kontrolę nad częścią regionów, z Małopolską, Świętokrzyskiem, Mazowszem i Podlasiem na czele. Za plecami Tuska zaczął nawet ocieplać relacje z dotychczasowymi rywalami – Bronisławem Komorowskim, Januszem Palikotem i Jarosławem Gowinem. Stworzył własny dwór złożony z senatora Tomasza Misiaka, wpływowego szefa swojego gabinetu politycznego Piotra Targińskiego i szarej eminencji partyjnych struktur na Dolnym Śląsku Jarosława Charłampowicza. Ten ostatni czuje się na tyle pewnie, że w prywatnych rozmowach z dolnośląskimi działaczami potrafi brutalnie i bez skrupułów krytykować nawet najbliższego człowieka Tuska, Sławomira Nowaka.
W pewnym momencie Schetyna doszedł jednak do ściany. Ściany, którą na zapleczu Tuska zbudował Jan Krzysztof Bielecki, mentor gdańskich liberałów, były premier i obecny prezes banku Pekao SA. Na pierwszy rzut oka Schetyna i Bielecki mają poprawne relacje. Bywają na tych samych nieformalnych naradach w kancelarii premiera, razem z Tuskiem popijają czerwone wino i oglądają mecze w premierowskiej willi. Wiadomo jednak, że w praktyce Schetyna i Bielecki rywalizują, a ich armie – Wrocław i Gdańsk – prowadzą od dłuższego czasu wojnę podjazdową.
Główną areną tej walki jest państwowy biznes. Raz górą jest jeden, raz drugi. Schetyna wygrał na przykład wojnę o potężną Polską Grupę Energetyczną. Z ustaleń „Wprost" wynika, że jej prezesem miała zostać osoba wskazana przez Bieleckiego. Podobno przygotowano już nawet uchwałę z nazwiskiem człowieka związanego z Gdańskiem. W noc poprzedzającą ogłoszenie wyniku konkursu doszło jednak do przesilenia i wybrano Tomasza Zadrogę, byłego dyrektora operacyjnego Adidas Polska, którego Schetyna zna jeszcze z czasów działalności sportowej.
Bywały i sytuacje odwrotne. Największy sukces Bielecki odniósł kilka tygodni temu, plasując swojego człowieka Zbigniewa Jagiełłę na fotelu prezesa PKO BP. Bielecki oczywiście twierdzi, że nie miał z tą nominacją nic wspólnego. Trudno jednak uwierzyć, że Jagiełło, były szef grupy funduszy Pionieer Pekao TFI, wywalczył sobie stanowisko bez jego rekomendacji. Do tego dochodzi wątek personalny. Tajemnicą poliszynela w PO jest to, że Bielecki nie przepada za Schetyną. Od dawna podpowiadał Tuskowi, z którym regularnie spotyka się w cztery oczy, odstrzelenie Grzegorza przy pierwszej nadarzającej się okazji. Z naszych informacji wynika, że premier konsultował się z nim także w sprawie afery hazardowej. Nie da się więc wykluczyć, że decyzja o dymisji Schetyny została podszepnięta przez Bieleckiego.
Z ustaleń „Wprost" wynika, że oficjalne powody odwołania Schetyny mają się nijak do tego, jak Tusk uzasadnia swoją decyzję w zaciszu gabinetu. W argumentacji podanej przez premiera na konferencji prasowej Schetyna jawi się jako postać kryształowo uczciwa, która w sprawie afery hazardowej zachowała się wzorowo (rzeczywiście, zarówno ze stenogramów z podsłuchów, jak i z korespondencji MSWiA w sprawie ustawy o grach i zakładach wynika, że wicepremier jest czysty). Obraz Schetyny nakreślony tam przez premiera przypomina wręcz opis bohatera wiersza Jonasza Kofty „Epitafium dla frajera", człowieka tak poczciwego, że aż nazwanego „ciężkim frajerem". Czy należy więc rozumieć, że szef MSWiA został odwołany za uczciwość i frajerstwo? Odpowiedzi na to pytanie Tusk udziela w szczerych nieoficjalnych rozmowach ze współpracownikami: „W sprawie afery hazardowej Grzegorz jest niewinny, ale generalnie to on wytworzył w partii atmosferę przyzwolenia na nieformalny styk polityki i biznesu”.
By rozmyć związek swojej dymisji z aferą hazardową, Schetyna wymusił na Tusku przejście do klubu parlamentarnego. I to w pakiecie z najbliższymi ludźmi premiera. Dzięki temu do całego transferu można było łatwo dorobić argumentację, że ta dymisja to nie żadna kara, a klasyczny kop w bok, czyli wzmocnienie frontu zewnętrznego, na którym trwa wojna z PiS i CBA. Mimo wrażenia, że cała rewolucja miała aksamitny przebieg, dwa dni poprzedzające odwołanie Schetyny były jednymi z najbardziej nerwowych i dramatycznych w politycznej karierze Donalda Tuska. Szef PO bał się buntu we własnej partii. Brał pod uwagę scenariusz, w którym Schetyna za jego plecami dogada się z Bronisławem Komorowskim, Radosławem Sikorskim, Januszem Palikotem, Sebastianem Karpiniukiem i Jarosławem Gowinem i wypowie mu posłuszeństwo. By temu zapobiec, w trakcie przesilenia Tusk spotkał się z każdą z tych osób. – Chodziło o wysondowanie, czy żaden z nich nie spiskuje z Grzegorzem. Na szczęście okazało się, że nie, i można było spokojnie ogłosić dymisję – twierdzi jeden ze stronników szefa rządu.
Schetyna podporządkował się decyzji Tuska i dał się przestawić jak ołowiany żołnierzyk, ale relacje dwóch najważniejszych osób w partii już nigdy nie będą takie jak dotychczas. I wcale nie jest powiedziane, że wszystkie karty w ręku ma teraz Tusk. Przez ostatnie dwa lata Schetyna bardzo zręcznie poszerzył bowiem swoje wpływy. Tego nie da się już odwrócić. Niewykluczone więc, że razem z partyjnym aparatem będzie chciał zrobić z Tuska zakładnika. Tak jak swego czasu z Leszkiem Millerem zrobił Józef Oleksy dysponujący armią SLD-owskich baronów. We Wrocławiu mówi się, że Schetyna, jak przystało na starego działacza koszykarskiego, lubi wszystko robić w dwutakcie. Teraz cofnął się tylko po to, by zebrać siły, poczekać na odpowiedni moment i rzucić się Tuskowi do gardła.
By to rozstrzygnąć, najpierw trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie, po co Tusk to zrobił. Powodów jego bezwzględności – w niektórych wypadkach uzasadnionej, w niektórych atawistycznej, w jeszcze innych wymierzanej na oślep – jest kilka. Odcinając kolejne plasterki rządu, Tusk chciał przede wszystkim zaspokoić społeczną żądzę dymisji. Po drugie, była to demonstracja przed partyjnym aparatem. Swoim zdecydowaniem chciał pokazać, kto naprawdę rządzi partią. Instrumentalne potraktowanie przybocznych miało udowodnić, że w Platformie nie obowiązuje żelazne prawo oligarchii. Cała władza jest skupiona w rękach jednego człowieka.
Równie bezwzględnie zachowywali się wszyscy silni przywódcy. Józef Piłsudski, który z sentymentem traktował wyłącznie Kasztankę, nie proponował swoim współpracownikom stanowisk: on kazał je obejmować. Gen. Felicjanowi Sławojowi Składkowskiemu oznajmił, że zostanie szefem MSW, stawiając pasjansa i nie podając nawet ręki na pożegnanie. Lech Wałęsa ministrów traktował jak zderzaki, a od najbliższego mu Mieczysława Wachowskiego miał domagać się zakładania mu kapci. W PiS władcą absolutnym i półbogiem jest Jarosław Kaczyński. „Są tacy, którzy na jego polecenie przepisaliby książkę telefoniczną, nie pytając, czy nie dałoby się jej skserować" – mówił w dzienniku „Polska The Times" Jacek Kurski. Donald Tusk lubił dotąd kokietować, że jego władza w Platformie jest ograniczona. Wyrzucając w ubiegłym tygodniu z rządu część swoich ministrów, najwidoczniej uznał, że czas na przełożenie wajchy i zerwanie z wizerunkiem demokraty.
W piętrowym gambicie Tuska najważniejsze było oczywiście strącenie figurki z napisem „Grzegorz Schetyna". Obaj przyjaźnią się od 15 lat, ale – jak przyznał w Radiu RMF FM sam Schetyna – dla Tuska czegoś takiego jak przyjaźń w polityce nie ma. Tym bardziej że szef PO od dawna traktuje go nie tylko jak przyjaciela, ale także jak rywala. Widzi w nim tego, który najchętniej zamknąłby go w złotej klatce, poił winem i fałszywie zapewniał o lojalności. Dymisjonując Schetynę, Tusk postąpił zgodnie z teorią politycznej wojny niemieckiego myśliciela Carla Schmitta: zdefiniował go jako wewnętrznego wroga (jednocześnie wskazując PiS jako przeciwnika na froncie zewnętrznym). Tyle że wcale go nie wyeliminował, bo odwołując z funkcji wicepremiera i szefa MSWiA, pozwolił mu objąć stanowisko szefa klubu parlamentarnego. Przesunął go więc na stołek mniej prestiżowy, ale pozwalający utrzymać wpływy. – To miała być polityczna czapa, ale Donald się przeliczył. Okazało się, że Grzegorz jest za silny i nie można się go pozbyć tak po prostu – przyznaje jeden ze współpracowników premiera.
Grzegorz Schetyna miał podzielić los Macieja Płażyńskiego, Andrzeja Olechowskiego, Pawła Piskorskiego, Zyty Gilowskiej i Jana Rokity. Ale się nie dał. Tusk w pojedynkę okazał się za słaby. Przy politycznych egzekucjach na dawnych kompanach działali ze Schetyną wspólnie. Tusk podpisywał wyroki, a do mokrej roboty wyznaczał swego kompana. Ale gdy postanowił wyeliminować przyjaciela, zabrakło mu pary. Cyngiel okazał się za mocny. Nic dziwnego – samodzielną pozycję Schetyna budował w PO przez ostatnie kilka lat. Szczególnie wyraźnie było to widać po wygranych przez Platformę wyborach w 2007 r. – Donald widział rosnące wpływy Grzegorza i nie chciał brać go do swojego gabinetu – opowiada ważny polityk PO. Schetyna okazał się sprytniejszy i to, czego nie dostał po dobroci, wziął siłą sam. Ogłosił w mediach, że szef rządu zaproponował mu nie tylko stanowisko szefa MSWiA, ale także tekę swojego zastępcy. Tusk nie zdementował i tak, metodą faktów dokonanych, Schetyna został wicepremierem. Później zaczął ustawiać rząd. Najważniejszym ministrom poprzydzielał politycznych komisarzy, którzy mieli pilnować jego wpływów. Jego ludzie zostali wiceministrami, szefami gabinetów politycznych, doradcami, asystentami w najbardziej newralgicznych resortach: skarbu, sprawiedliwości, infrastruktury, sportu. Swoje porządki zaczął też wprowadzać w partyjnych strukturach. Przejął kontrolę nad częścią regionów, z Małopolską, Świętokrzyskiem, Mazowszem i Podlasiem na czele. Za plecami Tuska zaczął nawet ocieplać relacje z dotychczasowymi rywalami – Bronisławem Komorowskim, Januszem Palikotem i Jarosławem Gowinem. Stworzył własny dwór złożony z senatora Tomasza Misiaka, wpływowego szefa swojego gabinetu politycznego Piotra Targińskiego i szarej eminencji partyjnych struktur na Dolnym Śląsku Jarosława Charłampowicza. Ten ostatni czuje się na tyle pewnie, że w prywatnych rozmowach z dolnośląskimi działaczami potrafi brutalnie i bez skrupułów krytykować nawet najbliższego człowieka Tuska, Sławomira Nowaka.
W pewnym momencie Schetyna doszedł jednak do ściany. Ściany, którą na zapleczu Tuska zbudował Jan Krzysztof Bielecki, mentor gdańskich liberałów, były premier i obecny prezes banku Pekao SA. Na pierwszy rzut oka Schetyna i Bielecki mają poprawne relacje. Bywają na tych samych nieformalnych naradach w kancelarii premiera, razem z Tuskiem popijają czerwone wino i oglądają mecze w premierowskiej willi. Wiadomo jednak, że w praktyce Schetyna i Bielecki rywalizują, a ich armie – Wrocław i Gdańsk – prowadzą od dłuższego czasu wojnę podjazdową.
Główną areną tej walki jest państwowy biznes. Raz górą jest jeden, raz drugi. Schetyna wygrał na przykład wojnę o potężną Polską Grupę Energetyczną. Z ustaleń „Wprost" wynika, że jej prezesem miała zostać osoba wskazana przez Bieleckiego. Podobno przygotowano już nawet uchwałę z nazwiskiem człowieka związanego z Gdańskiem. W noc poprzedzającą ogłoszenie wyniku konkursu doszło jednak do przesilenia i wybrano Tomasza Zadrogę, byłego dyrektora operacyjnego Adidas Polska, którego Schetyna zna jeszcze z czasów działalności sportowej.
Bywały i sytuacje odwrotne. Największy sukces Bielecki odniósł kilka tygodni temu, plasując swojego człowieka Zbigniewa Jagiełłę na fotelu prezesa PKO BP. Bielecki oczywiście twierdzi, że nie miał z tą nominacją nic wspólnego. Trudno jednak uwierzyć, że Jagiełło, były szef grupy funduszy Pionieer Pekao TFI, wywalczył sobie stanowisko bez jego rekomendacji. Do tego dochodzi wątek personalny. Tajemnicą poliszynela w PO jest to, że Bielecki nie przepada za Schetyną. Od dawna podpowiadał Tuskowi, z którym regularnie spotyka się w cztery oczy, odstrzelenie Grzegorza przy pierwszej nadarzającej się okazji. Z naszych informacji wynika, że premier konsultował się z nim także w sprawie afery hazardowej. Nie da się więc wykluczyć, że decyzja o dymisji Schetyny została podszepnięta przez Bieleckiego.
Z ustaleń „Wprost" wynika, że oficjalne powody odwołania Schetyny mają się nijak do tego, jak Tusk uzasadnia swoją decyzję w zaciszu gabinetu. W argumentacji podanej przez premiera na konferencji prasowej Schetyna jawi się jako postać kryształowo uczciwa, która w sprawie afery hazardowej zachowała się wzorowo (rzeczywiście, zarówno ze stenogramów z podsłuchów, jak i z korespondencji MSWiA w sprawie ustawy o grach i zakładach wynika, że wicepremier jest czysty). Obraz Schetyny nakreślony tam przez premiera przypomina wręcz opis bohatera wiersza Jonasza Kofty „Epitafium dla frajera", człowieka tak poczciwego, że aż nazwanego „ciężkim frajerem". Czy należy więc rozumieć, że szef MSWiA został odwołany za uczciwość i frajerstwo? Odpowiedzi na to pytanie Tusk udziela w szczerych nieoficjalnych rozmowach ze współpracownikami: „W sprawie afery hazardowej Grzegorz jest niewinny, ale generalnie to on wytworzył w partii atmosferę przyzwolenia na nieformalny styk polityki i biznesu”.
By rozmyć związek swojej dymisji z aferą hazardową, Schetyna wymusił na Tusku przejście do klubu parlamentarnego. I to w pakiecie z najbliższymi ludźmi premiera. Dzięki temu do całego transferu można było łatwo dorobić argumentację, że ta dymisja to nie żadna kara, a klasyczny kop w bok, czyli wzmocnienie frontu zewnętrznego, na którym trwa wojna z PiS i CBA. Mimo wrażenia, że cała rewolucja miała aksamitny przebieg, dwa dni poprzedzające odwołanie Schetyny były jednymi z najbardziej nerwowych i dramatycznych w politycznej karierze Donalda Tuska. Szef PO bał się buntu we własnej partii. Brał pod uwagę scenariusz, w którym Schetyna za jego plecami dogada się z Bronisławem Komorowskim, Radosławem Sikorskim, Januszem Palikotem, Sebastianem Karpiniukiem i Jarosławem Gowinem i wypowie mu posłuszeństwo. By temu zapobiec, w trakcie przesilenia Tusk spotkał się z każdą z tych osób. – Chodziło o wysondowanie, czy żaden z nich nie spiskuje z Grzegorzem. Na szczęście okazało się, że nie, i można było spokojnie ogłosić dymisję – twierdzi jeden ze stronników szefa rządu.
Schetyna podporządkował się decyzji Tuska i dał się przestawić jak ołowiany żołnierzyk, ale relacje dwóch najważniejszych osób w partii już nigdy nie będą takie jak dotychczas. I wcale nie jest powiedziane, że wszystkie karty w ręku ma teraz Tusk. Przez ostatnie dwa lata Schetyna bardzo zręcznie poszerzył bowiem swoje wpływy. Tego nie da się już odwrócić. Niewykluczone więc, że razem z partyjnym aparatem będzie chciał zrobić z Tuska zakładnika. Tak jak swego czasu z Leszkiem Millerem zrobił Józef Oleksy dysponujący armią SLD-owskich baronów. We Wrocławiu mówi się, że Schetyna, jak przystało na starego działacza koszykarskiego, lubi wszystko robić w dwutakcie. Teraz cofnął się tylko po to, by zebrać siły, poczekać na odpowiedni moment i rzucić się Tuskowi do gardła.

Więcej możesz przeczytać w 42/2009 wydaniu tygodnika „Wprost”
Zamów w prenumeracie
lub w wersji elektronicznej:
Komentarze
Brakuje im tam tylko Niesiołowskiego! Kretyni
na usługach obcych Polsce interesów.