Demokratyczne społeczeństwa, które nie doświadczyły komunistycznych rządów, są mało odporne na totalitarną propagandę
Stary dowcip z czasów komunizmu rozróżniał, z punktu widzenia stopnia prawdziwości, trzy rodzaje informacji prasowych: prawdziwe, to znaczy nekrologi, prawdopodobne, to znaczy prognozy pogody, i pozostałe. Podstawowe pytanie, które zadawał sobie każdy myślący człowiek, czytając czy słysząc w mediach informację, brzmiało: co za kit chcą mi wcisnąć tym razem? Jakie kłamstwo kryje się w tekście czy podtekście?
Demokratyczny Zachód nie doświadczył - na szczęście dla niego! - komunistycznych rządów. Czyni go to jednak mało odpornym na komunistyczną i podobną totalitarną propagandę. Oczywiście zachodni dziennikarz, naukowiec czy polityk wiedział, że rządy komunistyczne nie mówią prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. W końcu ich własne, demokratyczne rządy też czasem coś "podfryzowywały" lub przemilczały. Ba, był nawet skłonny założyć, że komunistyczne rządy kłamały, zniekształcały prawdę lub ją przemilczały częściej niż ich demokratyczne rządy. To jednak, że kłamstwo było stałym elementem gry politycznej wewnątrz i na zewnątrz, że wyjaśnienia lub dane statystyczne publikuje się zwykle tylko po to, by prawdę zaciemnić, nie mieściło się w głowach ogromnej większości. Mogę to potwierdzić na swoim skromnym podwórku po setkach rozmów z dziennikarzami, naukowcami i ludźmi z Zachodu w ogóle w latach 70. i 80.
Syndrom "Iraqi people"
Niestety, przyzwoite demokratyczne społeczeństwa nadal mają poważne problemy z radzeniem sobie z totalitarnym zakłamaniem. Media zabiegające o to, aby przedstawić "bezstronnie" sytuację, aby wysłuchać "także drugiej strony", robią wodę z mózgu przeciętnemu obywatelowi, któremu jeszcze bardziej obce są tajniki totalitarnej propagandy. Potrafią to robić media takie jak CNN, reklamujące się przecież jako "najbardziej wiarygodne źródło informacji". Widywałem na ekranie poważnie wyglądającego żurnalistę na tle budowli Phenianu, tłumaczącego, że Korea Północna (tak, Korea Północna, nie jej komunistyczny przywódca!) czuje się zagrożona przez potężniejsze państwo, którego prezydent w dodatku umieścił ją na "osi zła". Tak jakby umieszczenie reżimu z Phenianu na "osi dobra" mogło na przykład zmienić los dwóch milionów ludzi, którzy (do tej pory!) zmarli tam z głodu!
Poza tym, jaka "Korea Północna" czuje cokolwiek? Jacy "ludzie tutaj" (people here, słuchałem tych głupot akurat w USA) sądzą cokolwiek? Czy taki bezmyślniak przed wylotem do Phenianu czytał cokolwiek o totalitaryzmie? Przejrzał chociaż prace Hannah Arendt, Roberta Conquesta albo Alaina Besan�ona? Przecież nawet jeśli miejscowe władze zainscenizują mu jakieś spotkania z "ludźmi tutaj", obojętnie czy na ulicy, w sklepie, czy na uniwersytecie, to i tak ludzie powiedzą mu tylko to, co im kazano powiedzieć! Takie wypowiedzi są szkodliwe, gdyż upodabniają totalitarną dyktaturę do normalnego państwa, znanego słuchaczowi lub czytelnikowi z doświadczenia!
Podobny bęcwał, nawet sympatyczniej wyglądający, a przez to - być może - bardziej wiarygodny, plótł w przededniu wojny podobne androny z Bagdadu. Znowu "ludność Iraku" (Iraqi people) nie schodziła mu z ust. Jaka ludność? Ta demonstrująca na rozkaz dyktatora? O tym, co naprawdę myślą ludzie żyjący pod rządami despotów, dowiadujemy się po upadku dyktatury. I to wtedy, kiedy upewnią się oni na 100 proc., że to już koniec. Widzieliśmy Iraqi people zwalających razem z Amerykanami pomniki dyktatora. Widzieliśmy ich też, zdemoralizowanych do szczętu, rabujących jego pałace. Przypomnijmy, gwoli sprawiedliwości, że po I wojnie światowej warszawiacy rozebrali cerkiew prawosławną jako symbol niedawnej zależności (rozebrali, nie rozkradli!).
Czemu miał służyć wywiad, który wielka sieć telewizyjna CBS zrobiła przed wybuchem wojny z Saddamem Husajnem? Obrzydliwemu dyktatorowi dano bezpłatną trybunę, z której miał okazję sprzedać Amerykanom serię kłamstw. Albo po co pokazywano ministra informacji Iraku kłamiącego w żywe oczy dzień po dniu? To jak z tym synkiem, który patrząc na ojca pijącego wódkę i krzywiącego się przy tym, pytał, czy wódka tacie smakuje. "Nie smakuje - brzmiała odpowiedź - ale tata musi...". Otóż Irakijczycy musieli tego słuchać, ale dlaczego - na litość boską! - nie oszczędzono tego Amerykanom i innym, którzy nie musieli?
Już po wybuchu wojny absolutny rekord pobił pewien lewicowy matoł, jak podała prasa, sekretarz generalny Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy (IFJ), który stwierdził, że zbombardowanie telewizji irackiej może być próbą wprowadzenia cenzury w tym kraju. Dosłownie!!! Tak jakby w totalitarnej dyktaturze nie cenzurowano wszystkiego i wszystkich, a telewizja nie była wyłącznie tubą dyktatora! W wypadkach tak monstrualnej głupoty - zamiast dyskutować - ma się ochotę wziąć takiego typka jak Skrzetuski Czaplińskiego i otworzyć nim drzwi. Najlepiej do więzienia jakiegoś dyktatora. Może by coś zobaczył i - co mniej prawdopodobne - coś zrozumiał.
Fałszywa " pieczęć moralnej akceptacji"
Problem jest zresztą szerszy i dotyczy w ogóle dziennikarskiej odpowiedzialności za konsekwencje tego, co się mówi. W niezliczonych wypowiedziach na temat dyskusji w ONZ używa się umacniających wiarygodność tej organizacji terminów, takich jak "parlament światowy", "opinia polityczna świata" i podobnych. A przecież nie jest tajemnicą, że ONZ jest impotentem i może cokolwiek zrobić tylko wtedy, gdy kilka czy kilkanaście państw porozumie się w sprawie jakieś akcji, która później odbywa się pod egidą ONZ.
Przyjrzyjmy się najpierw formie, a potem treści dziennikarskich wypowiedzi na temat ONZ. Słowo "parlament" kojarzy się w demokracjach z powszechnymi wyborami. Tymczasem kilkadziesiąt - jeśli nie więcej - państw i państewek to kleptokratyczne dyktatury, w których wyborów nie ma wcale lub są regularnie fałszowane (uwaga: "kleptokratyczny" to termin wymyślony przez angielskiego socjologa Andreskiego, Polaka z pochodzenia, a znaczy "złodziejski"). Taki oenzetowski "parlamentarzysta" to najczęściej "krewny królika", którego utrzymanie w Nowym Jorku kosztuje więcej, niż wynoszą dochody kilku lub nawet kilkunastu tysięcy ludzi w jego kraju.
Nawet kraje nie mające nic do wniesienia do wspólnoty międzynarodowej starają się jednak utrzymywać swoje przedstawicielstwa w ONZ. Powody są zrozumiałe. Po pierwsze, i mniej ważne, ONZ to rodzaj londyńskiego Hyde Parku, gdzie każdy może co jakiś czas wyrzucić z siebie, co mu w duszy gra. Taka publiczna kanapa psychoanalityka. Po drugie, i ważniejsze, co jakiś czas odbywa się jakieś "znaczące" głosowanie i wtedy głos nawet najbardziej obrzydliwej kleptokratycznej dyktatury ma jakąś cenę. Najczęściej mierzoną wielkością pomocy gospodarczej, którą można wytargować lub której można oczekiwać po właściwym głosowaniu (później zaś, po jej otrzymaniu, można ją zyskownie rozkraść).
Ilu dziennikarzy, relacjonując jakąś story z budynku ONZ na Manhattanie, wspomni o tych imprezach? O tym, o czyje to głosy zabiega się w kuluarach? O wiele łatwiej wydobyć z siebie godnie brzmiące komunały o "pieczęci moralnej aprobaty" (której rzekomo potrzebowali Amerykanie). Niestety, w tych i innych sprawach trudno w medialnych wystąpieniach znaleźć uczciwą odpowiedź...
Spędziłem ostatnio kilka tygodni w Ameryce. Zaprzyjaźniona koleżanka po fachu - też miewająca wykłady w USA - mawia, że Stany Zjednoczone dobrze robią każdemu. Warto poprzebywać chociaż czas jakiś w gronie ludzi uśmiechniętych, przyjaznych, otwartych, a jednocześnie solidnych, patriotycznych i zawsze zadających sobie podstawowe pytania natury moralnej. Nigdzie już w cywilizacji zachodniej tak często nie pyta się: "czy mamy rację?", jak właśnie w USA. Tam to pytanie równie często zadaje polityk, biznesmen, profesor i kierowca.
Demokratyczny Zachód nie doświadczył - na szczęście dla niego! - komunistycznych rządów. Czyni go to jednak mało odpornym na komunistyczną i podobną totalitarną propagandę. Oczywiście zachodni dziennikarz, naukowiec czy polityk wiedział, że rządy komunistyczne nie mówią prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. W końcu ich własne, demokratyczne rządy też czasem coś "podfryzowywały" lub przemilczały. Ba, był nawet skłonny założyć, że komunistyczne rządy kłamały, zniekształcały prawdę lub ją przemilczały częściej niż ich demokratyczne rządy. To jednak, że kłamstwo było stałym elementem gry politycznej wewnątrz i na zewnątrz, że wyjaśnienia lub dane statystyczne publikuje się zwykle tylko po to, by prawdę zaciemnić, nie mieściło się w głowach ogromnej większości. Mogę to potwierdzić na swoim skromnym podwórku po setkach rozmów z dziennikarzami, naukowcami i ludźmi z Zachodu w ogóle w latach 70. i 80.
Syndrom "Iraqi people"
Niestety, przyzwoite demokratyczne społeczeństwa nadal mają poważne problemy z radzeniem sobie z totalitarnym zakłamaniem. Media zabiegające o to, aby przedstawić "bezstronnie" sytuację, aby wysłuchać "także drugiej strony", robią wodę z mózgu przeciętnemu obywatelowi, któremu jeszcze bardziej obce są tajniki totalitarnej propagandy. Potrafią to robić media takie jak CNN, reklamujące się przecież jako "najbardziej wiarygodne źródło informacji". Widywałem na ekranie poważnie wyglądającego żurnalistę na tle budowli Phenianu, tłumaczącego, że Korea Północna (tak, Korea Północna, nie jej komunistyczny przywódca!) czuje się zagrożona przez potężniejsze państwo, którego prezydent w dodatku umieścił ją na "osi zła". Tak jakby umieszczenie reżimu z Phenianu na "osi dobra" mogło na przykład zmienić los dwóch milionów ludzi, którzy (do tej pory!) zmarli tam z głodu!
Poza tym, jaka "Korea Północna" czuje cokolwiek? Jacy "ludzie tutaj" (people here, słuchałem tych głupot akurat w USA) sądzą cokolwiek? Czy taki bezmyślniak przed wylotem do Phenianu czytał cokolwiek o totalitaryzmie? Przejrzał chociaż prace Hannah Arendt, Roberta Conquesta albo Alaina Besan�ona? Przecież nawet jeśli miejscowe władze zainscenizują mu jakieś spotkania z "ludźmi tutaj", obojętnie czy na ulicy, w sklepie, czy na uniwersytecie, to i tak ludzie powiedzą mu tylko to, co im kazano powiedzieć! Takie wypowiedzi są szkodliwe, gdyż upodabniają totalitarną dyktaturę do normalnego państwa, znanego słuchaczowi lub czytelnikowi z doświadczenia!
Podobny bęcwał, nawet sympatyczniej wyglądający, a przez to - być może - bardziej wiarygodny, plótł w przededniu wojny podobne androny z Bagdadu. Znowu "ludność Iraku" (Iraqi people) nie schodziła mu z ust. Jaka ludność? Ta demonstrująca na rozkaz dyktatora? O tym, co naprawdę myślą ludzie żyjący pod rządami despotów, dowiadujemy się po upadku dyktatury. I to wtedy, kiedy upewnią się oni na 100 proc., że to już koniec. Widzieliśmy Iraqi people zwalających razem z Amerykanami pomniki dyktatora. Widzieliśmy ich też, zdemoralizowanych do szczętu, rabujących jego pałace. Przypomnijmy, gwoli sprawiedliwości, że po I wojnie światowej warszawiacy rozebrali cerkiew prawosławną jako symbol niedawnej zależności (rozebrali, nie rozkradli!).
Czemu miał służyć wywiad, który wielka sieć telewizyjna CBS zrobiła przed wybuchem wojny z Saddamem Husajnem? Obrzydliwemu dyktatorowi dano bezpłatną trybunę, z której miał okazję sprzedać Amerykanom serię kłamstw. Albo po co pokazywano ministra informacji Iraku kłamiącego w żywe oczy dzień po dniu? To jak z tym synkiem, który patrząc na ojca pijącego wódkę i krzywiącego się przy tym, pytał, czy wódka tacie smakuje. "Nie smakuje - brzmiała odpowiedź - ale tata musi...". Otóż Irakijczycy musieli tego słuchać, ale dlaczego - na litość boską! - nie oszczędzono tego Amerykanom i innym, którzy nie musieli?
Już po wybuchu wojny absolutny rekord pobił pewien lewicowy matoł, jak podała prasa, sekretarz generalny Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy (IFJ), który stwierdził, że zbombardowanie telewizji irackiej może być próbą wprowadzenia cenzury w tym kraju. Dosłownie!!! Tak jakby w totalitarnej dyktaturze nie cenzurowano wszystkiego i wszystkich, a telewizja nie była wyłącznie tubą dyktatora! W wypadkach tak monstrualnej głupoty - zamiast dyskutować - ma się ochotę wziąć takiego typka jak Skrzetuski Czaplińskiego i otworzyć nim drzwi. Najlepiej do więzienia jakiegoś dyktatora. Może by coś zobaczył i - co mniej prawdopodobne - coś zrozumiał.
Fałszywa " pieczęć moralnej akceptacji"
Problem jest zresztą szerszy i dotyczy w ogóle dziennikarskiej odpowiedzialności za konsekwencje tego, co się mówi. W niezliczonych wypowiedziach na temat dyskusji w ONZ używa się umacniających wiarygodność tej organizacji terminów, takich jak "parlament światowy", "opinia polityczna świata" i podobnych. A przecież nie jest tajemnicą, że ONZ jest impotentem i może cokolwiek zrobić tylko wtedy, gdy kilka czy kilkanaście państw porozumie się w sprawie jakieś akcji, która później odbywa się pod egidą ONZ.
Przyjrzyjmy się najpierw formie, a potem treści dziennikarskich wypowiedzi na temat ONZ. Słowo "parlament" kojarzy się w demokracjach z powszechnymi wyborami. Tymczasem kilkadziesiąt - jeśli nie więcej - państw i państewek to kleptokratyczne dyktatury, w których wyborów nie ma wcale lub są regularnie fałszowane (uwaga: "kleptokratyczny" to termin wymyślony przez angielskiego socjologa Andreskiego, Polaka z pochodzenia, a znaczy "złodziejski"). Taki oenzetowski "parlamentarzysta" to najczęściej "krewny królika", którego utrzymanie w Nowym Jorku kosztuje więcej, niż wynoszą dochody kilku lub nawet kilkunastu tysięcy ludzi w jego kraju.
Nawet kraje nie mające nic do wniesienia do wspólnoty międzynarodowej starają się jednak utrzymywać swoje przedstawicielstwa w ONZ. Powody są zrozumiałe. Po pierwsze, i mniej ważne, ONZ to rodzaj londyńskiego Hyde Parku, gdzie każdy może co jakiś czas wyrzucić z siebie, co mu w duszy gra. Taka publiczna kanapa psychoanalityka. Po drugie, i ważniejsze, co jakiś czas odbywa się jakieś "znaczące" głosowanie i wtedy głos nawet najbardziej obrzydliwej kleptokratycznej dyktatury ma jakąś cenę. Najczęściej mierzoną wielkością pomocy gospodarczej, którą można wytargować lub której można oczekiwać po właściwym głosowaniu (później zaś, po jej otrzymaniu, można ją zyskownie rozkraść).
Ilu dziennikarzy, relacjonując jakąś story z budynku ONZ na Manhattanie, wspomni o tych imprezach? O tym, o czyje to głosy zabiega się w kuluarach? O wiele łatwiej wydobyć z siebie godnie brzmiące komunały o "pieczęci moralnej aprobaty" (której rzekomo potrzebowali Amerykanie). Niestety, w tych i innych sprawach trudno w medialnych wystąpieniach znaleźć uczciwą odpowiedź...
Spędziłem ostatnio kilka tygodni w Ameryce. Zaprzyjaźniona koleżanka po fachu - też miewająca wykłady w USA - mawia, że Stany Zjednoczone dobrze robią każdemu. Warto poprzebywać chociaż czas jakiś w gronie ludzi uśmiechniętych, przyjaznych, otwartych, a jednocześnie solidnych, patriotycznych i zawsze zadających sobie podstawowe pytania natury moralnej. Nigdzie już w cywilizacji zachodniej tak często nie pyta się: "czy mamy rację?", jak właśnie w USA. Tam to pytanie równie często zadaje polityk, biznesmen, profesor i kierowca.
Więcej możesz przeczytać w 28/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.