Z daleka czasami lepiej widać - mówi się w Polsce. Obraz międzynarodowych działań prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, widziany oczami Bartosza Jałowieckiego z Waszyngtonu ("Aleksander II Gnuśny", "Wprost" nr 39), do tego porzekadła pasuje - niestety - jak pięść do nosa. Właściwie trudno o polemikę z tekstem, w którym prawie każdy strzał to trafienie obok tarczy. Przykład? Teza jakoby Aleksander Kwaśniewski był aż po rok 2002 nie tyle aktywnym uczestnikiem i twórcą polskich działań międzynarodowych, ile "trzymał się linii kolejnych rządów" i - uwaga! - "dbał tylko o to, by (...) bez kontroli rządu zapraszać zagranicznych polityków do swojej rezydencji w Juracie" (sic!). Bardzo to efektowne, ale tylko przy założeniu, że inni nie pamiętają, jak było. Tymczasem pamiętają! I nie dadzą (i nie da się!) wymazać ani z najnowszej historii Polski, ani z biografii Aleksandra Kwaśniewskiego aktywnej, a momentami wiodącej roli prezydenta w organizowaniu na przykład politycznego poparcia w świecie dla naszego wejścia do NATO w 1999 r. Sporo mógłby o tej szczególnej roli Aleksandra Kwaśniewskiego opowiedzieć m.in. Jerzy Koźmiński, ambasador RP w Waszyngtonie w tamtych kluczowych latach.
To samo dotyczy Unii Europejskiej. Przypomnę, że obejmując urząd prezydenta RP w grudniu 1995 r., Aleksander Kwaśniewski zapowiedział, iż zamierza wprowadzić Polskę do NATO i UE. Taka była od początku strategia prezydenckiej polityki międzynarodowej i - co powinni zauważać nawet polityczni przeciwnicy - została ona zrealizowana! W Kancelarii Prezydenta RP już w latach 90. pracowali specjaliści pilnujący polskiego marszu ku Europie, m.in. obecny dyrektor departamentu europejskiego w MSZ Paweł Świeboda. W czasach rządu AWS pod skrzydłami prezydenta powstał cały pion europejski kierowany przez ministra Jana Truszczyńskiego.
Razy od Bartosza Jałowieckiego otrzymuje Aleksander Kwaśniewski za udział naszego kraju w misji militarnej w Iraku, za próby oceny działań amerykańskich wobec Bagdadu i - oczywiście - za wizy, które obowiązują Polaków podróżujących do USA. Niczym zarzut przekupki, a nie międzynarodowego analityka brzmi pytanie: dlaczego nie wynegocjowaliśmy kontraktów na odbudowę Iraku albo zniesienia wiz w zamian za - nie wiem? - daninę wysiłku, ale także krwi, którą płacą polscy żołnierze na rzecz zbudowania w Iraku systemu względnego bezpieczeństwa i spokoju.
Czy rzeczywiście tak trudno uznać oczywisty fakt, że współczesny świat jest coraz bardziej niepodzielny i nie ma tak, że "nasza chata z kraja", a na Bliskim Wschodzie niech się mordują, bo co to Polskę obchodzi? Uczestniczyć w operacji w Iraku, mającej na celu - jak mówił Aleksander Kwaśniewski - "obronę demokracji przed dyktaturą, prawa przed bezprawiem, wolności przed strachem i tyranią", powinniśmy w imię właśnie powyższych zasad i niezależnie od jakichś wymiernych korzyści czy zapłat z amerykańskiej kieszeni. Taka postawa polskich władz daje nam dzisiaj prawo do wyrażania krytycznych opinii na temat konkretnych aspektów amerykańskich działań wobec irackiego supła. Prezydent korzysta z tego prawa i będzie dalej korzystać. Sojusznikowi po prostu wolno.
Czy przy okazji wykorzystaliśmy wszystkie możliwości, by zapewnić polskim firmom pieniądze z odbudowy Iraku? Pewnie nie. Czy te firmy wykazały dość biznesowej mądrości, by łączyć się w walczące o takie kontrakty konsorcja z udziałem (faworyzowanych istotnie w przetargach) firm arabskich i przedsiębiorstw z USA - na pewno nie. Wrzucanie z tego powodu kamyczka do ogródka prezydenta wydaje się jednak strzelaniem nie w środek tarczy.
To samo dotyczy wiz do USA. Trwa trudna batalia o ich zniesienie. Nie przyspieszą jej dość komiczne sugestie, że "dysponujemy instrumentem [szantażu? - przyp. MG], dzięki któremu moglibyśmy wprowadzić wymóg posiadania wiz przez Amerykanów na całym terytorium Unii Europejskiej" (a czemu nie sprzedać Amerykanom "za wizy" Niderlandów?). Podobnie jak śmiesznie brzmi zdanie, że wizy powinny zostać zniesione ze względu na zasadę wzajemności. Pewnie, że tak! Ale kto pozbawił nas tego instrumentu negocjacyjnego? Minister Krzysztof Skubiszewski i Lech Wałęsa, którzy w ten sposób podziękowali Ameryce za wsparcie dla rewolucji "Solidarności".
I ostatnia merytoryczna niezgoda z autorem, choć mogłoby być ich jeszcze wiele. Mówiąc - nomen omen - wprost, scyzoryk się w kieszeni otwiera, kiedy człowiek czyta, że zabrakło Aleksandrowi Kwaśniewskiemu sukcesów w polityce wschodniej, w tym wobec Ukrainy. Nawet dalecy od lewicowości, a zarazem najwybitniejsi znawcy ukraińskich realiów, jak prof. Jerzy Pomianowski, od lat chwalą prezydenta właśnie za odważną i konsekwentną strategię otwierania Ukrainie drogi do Europy. Nigdy nie było to łatwe. Przypomnę, że prezydent Kuczma wygrał pierwsze wybory jako zdeklarowany zwolennik Rosji. Ile trzeba było wysiłków, by przekonać jego ekipę do dostrzeżenia dla Ukrainy szans w aliansie z Europą, wie najlepiej właśnie Aleksander Kwaśniewski. A były to - dodam - działania trudne tym bardziej, że Polska od dawna jest w nich - niestety - osamotniona.
Od 1989 r. towarzyszyłem w zagranicznych podróżach, w rozmaitych rolach, kolejnym polskim prezydentom i premierom. Dobrze pamiętam sposób traktowania Polski na początku lat 90. i w ostatnich latach. Mam przed oczami spotkanie przywódców państw środkowoeuropejskich w Pradze z Billem Clintonem (reprezentował nas tam prezydent Wałęsa), gdzie nasz kraj był traktowany przez Czechów i Węgrów jako najsłabszy segment regionalnej układanki. I widzę obecną pozycję Polski w regionie, pozycję opiekuna i adwokata (na przykład w staraniach o członkostwo w NATO) krajów nadbałtyckich czy Słowacji oraz silnego partnera na przykład Czech. Pamiętam stosunki wewnątrz trójkąta weimarskiego w latach 90., gdy Polska musiała głównie słuchać, co mówili jej Francuzi i Niemcy, i ostatni szczyt weimarski we Wrocławiu, gdzie to prezydent Kwaśniewski mówił, a słuchali go cierpliwie i kanclerz Schroeder, i Jacques Chirac, który właśnie zaprosił polskiego prezydenta na początek października na obiad do Paryża, bo trzeba wspólnie rozmawiać.
To wszystko stało się - rozwinęło się - w czasie prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego i w znacznym stopniu za jego sprawą i z jego udziałem. Trzeba złej woli albo otwartej niechęci wobec prezydenta, by jego międzynarodowej aktywności nie dostrzegać i nie doceniać - na przykład używając złośliwego wobec głowy państwa określenia "gnuśny Aleksander".
Razy od Bartosza Jałowieckiego otrzymuje Aleksander Kwaśniewski za udział naszego kraju w misji militarnej w Iraku, za próby oceny działań amerykańskich wobec Bagdadu i - oczywiście - za wizy, które obowiązują Polaków podróżujących do USA. Niczym zarzut przekupki, a nie międzynarodowego analityka brzmi pytanie: dlaczego nie wynegocjowaliśmy kontraktów na odbudowę Iraku albo zniesienia wiz w zamian za - nie wiem? - daninę wysiłku, ale także krwi, którą płacą polscy żołnierze na rzecz zbudowania w Iraku systemu względnego bezpieczeństwa i spokoju.
Czy rzeczywiście tak trudno uznać oczywisty fakt, że współczesny świat jest coraz bardziej niepodzielny i nie ma tak, że "nasza chata z kraja", a na Bliskim Wschodzie niech się mordują, bo co to Polskę obchodzi? Uczestniczyć w operacji w Iraku, mającej na celu - jak mówił Aleksander Kwaśniewski - "obronę demokracji przed dyktaturą, prawa przed bezprawiem, wolności przed strachem i tyranią", powinniśmy w imię właśnie powyższych zasad i niezależnie od jakichś wymiernych korzyści czy zapłat z amerykańskiej kieszeni. Taka postawa polskich władz daje nam dzisiaj prawo do wyrażania krytycznych opinii na temat konkretnych aspektów amerykańskich działań wobec irackiego supła. Prezydent korzysta z tego prawa i będzie dalej korzystać. Sojusznikowi po prostu wolno.
Czy przy okazji wykorzystaliśmy wszystkie możliwości, by zapewnić polskim firmom pieniądze z odbudowy Iraku? Pewnie nie. Czy te firmy wykazały dość biznesowej mądrości, by łączyć się w walczące o takie kontrakty konsorcja z udziałem (faworyzowanych istotnie w przetargach) firm arabskich i przedsiębiorstw z USA - na pewno nie. Wrzucanie z tego powodu kamyczka do ogródka prezydenta wydaje się jednak strzelaniem nie w środek tarczy.
To samo dotyczy wiz do USA. Trwa trudna batalia o ich zniesienie. Nie przyspieszą jej dość komiczne sugestie, że "dysponujemy instrumentem [szantażu? - przyp. MG], dzięki któremu moglibyśmy wprowadzić wymóg posiadania wiz przez Amerykanów na całym terytorium Unii Europejskiej" (a czemu nie sprzedać Amerykanom "za wizy" Niderlandów?). Podobnie jak śmiesznie brzmi zdanie, że wizy powinny zostać zniesione ze względu na zasadę wzajemności. Pewnie, że tak! Ale kto pozbawił nas tego instrumentu negocjacyjnego? Minister Krzysztof Skubiszewski i Lech Wałęsa, którzy w ten sposób podziękowali Ameryce za wsparcie dla rewolucji "Solidarności".
I ostatnia merytoryczna niezgoda z autorem, choć mogłoby być ich jeszcze wiele. Mówiąc - nomen omen - wprost, scyzoryk się w kieszeni otwiera, kiedy człowiek czyta, że zabrakło Aleksandrowi Kwaśniewskiemu sukcesów w polityce wschodniej, w tym wobec Ukrainy. Nawet dalecy od lewicowości, a zarazem najwybitniejsi znawcy ukraińskich realiów, jak prof. Jerzy Pomianowski, od lat chwalą prezydenta właśnie za odważną i konsekwentną strategię otwierania Ukrainie drogi do Europy. Nigdy nie było to łatwe. Przypomnę, że prezydent Kuczma wygrał pierwsze wybory jako zdeklarowany zwolennik Rosji. Ile trzeba było wysiłków, by przekonać jego ekipę do dostrzeżenia dla Ukrainy szans w aliansie z Europą, wie najlepiej właśnie Aleksander Kwaśniewski. A były to - dodam - działania trudne tym bardziej, że Polska od dawna jest w nich - niestety - osamotniona.
Od 1989 r. towarzyszyłem w zagranicznych podróżach, w rozmaitych rolach, kolejnym polskim prezydentom i premierom. Dobrze pamiętam sposób traktowania Polski na początku lat 90. i w ostatnich latach. Mam przed oczami spotkanie przywódców państw środkowoeuropejskich w Pradze z Billem Clintonem (reprezentował nas tam prezydent Wałęsa), gdzie nasz kraj był traktowany przez Czechów i Węgrów jako najsłabszy segment regionalnej układanki. I widzę obecną pozycję Polski w regionie, pozycję opiekuna i adwokata (na przykład w staraniach o członkostwo w NATO) krajów nadbałtyckich czy Słowacji oraz silnego partnera na przykład Czech. Pamiętam stosunki wewnątrz trójkąta weimarskiego w latach 90., gdy Polska musiała głównie słuchać, co mówili jej Francuzi i Niemcy, i ostatni szczyt weimarski we Wrocławiu, gdzie to prezydent Kwaśniewski mówił, a słuchali go cierpliwie i kanclerz Schroeder, i Jacques Chirac, który właśnie zaprosił polskiego prezydenta na początek października na obiad do Paryża, bo trzeba wspólnie rozmawiać.
To wszystko stało się - rozwinęło się - w czasie prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego i w znacznym stopniu za jego sprawą i z jego udziałem. Trzeba złej woli albo otwartej niechęci wobec prezydenta, by jego międzynarodowej aktywności nie dostrzegać i nie doceniać - na przykład używając złośliwego wobec głowy państwa określenia "gnuśny Aleksander".
Więcej możesz przeczytać w 40/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.