Polski grunt wydał nie jeden, ale dwa socjalizmy: lewicowy i prawicowy Grudzień przed 15 laty był finałem prac, które miały przeobrazić zarówno naszą gospodarkę, jak i państwo. Przejście od planu do rynku i od socjalistycznego pseudopieniądza do waluty wymienialnej i nie tracącej na wartości jest bowiem zarazem przejściem od państwa wszechwładnie paraliżującego do ograniczonego. Oczywiście, nie każda reforma państwa jest konwencjonalnie zaliczana do reform gospodarki, choć niemal każda zmiana tego pierwszego wpływa na tę drugą. Weźmy na przykład wymiar sprawiedliwości. Należy on z pewnością do rdzenia państwa i akurat w tej dziedzinie zostało nam szczególnie dużo do zrobienia. A od egzekwowania prawa - co jest domeną wymiaru sprawiedliwości - w niemałym stopniu zależy rozwój gospodarki. Na przykład zwłoka w rozstrzyganiu umownych sporów jest bardzo kosztowna, bo zanim dojdzie do rozstrzygnięcia, firma może zbankrutować. Opieszałość lub nieprzewidywalność w egzekwowaniu uprawnień wierzycieli przed sądami sprawiają, że kredyt staje się droższy, bo wliczają oni w jego oprocentowanie odpowiednią cenę za podwyższone ryzyko. Jedna z patologii naszej polityki polega na tym, że dominuje w niej dążenie do rozdymania państwa zamiast jego zasadniczego ograniczenia, by mogło lepiej wykonywać swoje podstawowe funkcje i przestawało spychać ludzi do szarej strefy.
Lista "wynalazków"
Lista takich patologii jest długa; wiele z nich pochodzi z importu, tylko niektóre są samodzielnymi (choć nie zawsze oryginalnymi) "wynalazkami". Jakże rozpowszechnione jest na przykład upatrywanie źródła wszelkich problemów społecznych we wprowadzanym z takim trudem wolnym rynku, a nie w rozdętym państwie, które go blokuje. Wysokie bezrobocie w Polsce kładzie się często na karb rynkowych reform, choć wielokrotnie wskazywano w badaniach, że głównym winowajcą jest państwowy interwencjonizm: nie zróżnicowana regionalnie płaca minimalna (najlepiej, by w ogóle nie było tej urzędowej kategorii), nadmierne obciążenia wynagrodzeń jako efekt rozdętych wydatków socjalnych, krępujące przepisy prawa pracy, które zniechęcają przedsiębiorców do powiększania zatrudnienia. Rynek ma też niszczyć więzy społeczne, choć już de Tocqueville był pod wielkim wrażeniem samoorganizowania się Amerykanów w XIX-wiecznym "wilczym" kapitalizmie Stanów Zjednoczonych. Nietrudno też pokazać, jak to rozdęte państwo socjalne podważa społeczną solidarność, ściągając z ludzi zarówno poczucie odpowiedzialności za innych, jak i pieniądze.
Mit braku popytu
Z wrogością do rynku, a w związku z tym i do rynkowych reform, idzie w parze prosta diagnoza i terapia: główne problemy biorą się z braku popytu (czyli pieniędzy). Państwo może i powinno sprawić, by popyt był większy. Na tym tle pojawił się termin "chłodzenie gospodarki" (czyli ograniczanie popytu), oznaczający czyn kwalifikowany niemal jako zbrodnia stanu. A jak państwo ma zwiększyć popyt? Na to dano w Polsce wiele odpowiedzi. Najprostsza brzmi: pieniądze po prostu się znajduje, bo muszą się znaleźć. Teoria bardziej wyrafinowana odwołuje się do nakręcania koniunktury. Ot, zwiększy się wydatki państwa, dzięki nim ruszy gospodarka, co z kolei sprawi, że budżet dostanie więcej podatków, a ludzie będą mieć większe dochody. Można też "rozwiązać" rezerwę rewaluacyjną NBP i dzięki temu podwyższyć płace i emerytury, dokończyć budowę metra w Warszawie, no i sfinansować autostrady. Są to wybrane przykłady cudów popytowych (czyli cudownego rozmnożenia dóbr), z jakimi występują w Polsce kolejni cudotwórcy. Nie muszę tu dowodzić, że cuda popytowe są receptami na kryzys albo katastrofę. Owszem, zdarzają się autentyczne cuda gospodarcze, czyli przykłady bardzo szybkiego rozwoju przez wiele lat. Paradoks polega na tym, że szansa na taki sukces istnieje tylko wtedy, gdy ludzie przestaną wierzyć w popytowe cuda i przepędzą z polityki cudotwórców od popytu.
Wiara bez rozumu
Patrząc na minione piętnastolecie, można zauważyć, że wiara w rozdęte państwo została w Polsce rozłożona sprawiedliwie, czyli w miarę równo. Znajdujemy ją w dużych dawkach zarówno na lewicy, jak i na prawicy, a im są one bardziej skrajne, tym bardziej nie lubią rynku i tym więcej nadziei pokładają w rozdymaniu państwa. Owe skrajności łączy wspólna wiara, i to bardzo głęboka, bo oddzielona od rozumu (mówię tu o autentycznych wyznawcach, a nie o wyrachowanych cynikach, których po żadnej stronie nie brakuje). Tylko trochę przejaskrawiając, da się powiedzieć, że polski grunt wydał nie jeden, ale dwa socjalizmy: lewicowy i prawicowy. Główna różnica między nimi polega na tym, że jeden forsuje kolektywistyczne rozwiązania, powołując się na dobro społeczeństwa, a drugi - na dobro narodu. Poza tym nie ma między nimi większych różnic. Sukces jednego i drugiego osłabia zarówno społeczeństwo, jak i naród.
Da się!
Mówiąc o piętnastoleciu przełomowych reform, nie wypada się jednak ograniczać do omawiania patologii polityki. Trzeba - i to już całkiem poważnie - powiedzieć, że mimo tych patologii i w ciągłej z nimi walce udało nam się wiele osiągnąć: w gospodarce, edukacji, zdrowiu, ochronie środowiska czy we wzmacnianiu międzynarodowej pozycji Polski. Pokazuje to każda rzetelna analiza świata posocjalistycznego. Osiągnięcia wynikają wyłącznie z reform, a nie z ich blokowania, czyli trzymania się socjalizmu. Tam, gdzie zablokowano rynkowe reformy, wyrosły poważne problemy, na przykład bezrobocie. Żaden kraj dawnego bloku socjalistycznego nie osiągnął więcej niż Polska dzięki mniejszej dawce reform. Są natomiast kraje, które osiągnęły (przynajmniej w gospodarce) więcej niż my dzięki większej dozie reform, startując niekiedy z gorszej niż nasza sytuacji. Do tej niedużej grupy zaliczam kraje nadbałtyckie, a w drodze do niej znajduje się Słowacja.
Często jestem pytany, zwykle z nutą powątpiewania, czy da się w Polsce ograniczyć bezrobocie, szybciej dogonić Zachód, uzdrowić państwo, wejść do strefy euro itp. Na to z przekonaniem odpowiadam, że wszystko jest możliwe, ale zależy od tego, ilu ludzi powie sobie, że się da, i wyciągnie z tego praktyczne wnioski, tzn. skupi się na systematycznym i dobrze zorganizowanym działaniu na rzecz reformowania gospodarki i państwa, a przeciw socjalizmowi jakiegokolwiek koloru.
Lista takich patologii jest długa; wiele z nich pochodzi z importu, tylko niektóre są samodzielnymi (choć nie zawsze oryginalnymi) "wynalazkami". Jakże rozpowszechnione jest na przykład upatrywanie źródła wszelkich problemów społecznych we wprowadzanym z takim trudem wolnym rynku, a nie w rozdętym państwie, które go blokuje. Wysokie bezrobocie w Polsce kładzie się często na karb rynkowych reform, choć wielokrotnie wskazywano w badaniach, że głównym winowajcą jest państwowy interwencjonizm: nie zróżnicowana regionalnie płaca minimalna (najlepiej, by w ogóle nie było tej urzędowej kategorii), nadmierne obciążenia wynagrodzeń jako efekt rozdętych wydatków socjalnych, krępujące przepisy prawa pracy, które zniechęcają przedsiębiorców do powiększania zatrudnienia. Rynek ma też niszczyć więzy społeczne, choć już de Tocqueville był pod wielkim wrażeniem samoorganizowania się Amerykanów w XIX-wiecznym "wilczym" kapitalizmie Stanów Zjednoczonych. Nietrudno też pokazać, jak to rozdęte państwo socjalne podważa społeczną solidarność, ściągając z ludzi zarówno poczucie odpowiedzialności za innych, jak i pieniądze.
Mit braku popytu
Z wrogością do rynku, a w związku z tym i do rynkowych reform, idzie w parze prosta diagnoza i terapia: główne problemy biorą się z braku popytu (czyli pieniędzy). Państwo może i powinno sprawić, by popyt był większy. Na tym tle pojawił się termin "chłodzenie gospodarki" (czyli ograniczanie popytu), oznaczający czyn kwalifikowany niemal jako zbrodnia stanu. A jak państwo ma zwiększyć popyt? Na to dano w Polsce wiele odpowiedzi. Najprostsza brzmi: pieniądze po prostu się znajduje, bo muszą się znaleźć. Teoria bardziej wyrafinowana odwołuje się do nakręcania koniunktury. Ot, zwiększy się wydatki państwa, dzięki nim ruszy gospodarka, co z kolei sprawi, że budżet dostanie więcej podatków, a ludzie będą mieć większe dochody. Można też "rozwiązać" rezerwę rewaluacyjną NBP i dzięki temu podwyższyć płace i emerytury, dokończyć budowę metra w Warszawie, no i sfinansować autostrady. Są to wybrane przykłady cudów popytowych (czyli cudownego rozmnożenia dóbr), z jakimi występują w Polsce kolejni cudotwórcy. Nie muszę tu dowodzić, że cuda popytowe są receptami na kryzys albo katastrofę. Owszem, zdarzają się autentyczne cuda gospodarcze, czyli przykłady bardzo szybkiego rozwoju przez wiele lat. Paradoks polega na tym, że szansa na taki sukces istnieje tylko wtedy, gdy ludzie przestaną wierzyć w popytowe cuda i przepędzą z polityki cudotwórców od popytu.
Wiara bez rozumu
Patrząc na minione piętnastolecie, można zauważyć, że wiara w rozdęte państwo została w Polsce rozłożona sprawiedliwie, czyli w miarę równo. Znajdujemy ją w dużych dawkach zarówno na lewicy, jak i na prawicy, a im są one bardziej skrajne, tym bardziej nie lubią rynku i tym więcej nadziei pokładają w rozdymaniu państwa. Owe skrajności łączy wspólna wiara, i to bardzo głęboka, bo oddzielona od rozumu (mówię tu o autentycznych wyznawcach, a nie o wyrachowanych cynikach, których po żadnej stronie nie brakuje). Tylko trochę przejaskrawiając, da się powiedzieć, że polski grunt wydał nie jeden, ale dwa socjalizmy: lewicowy i prawicowy. Główna różnica między nimi polega na tym, że jeden forsuje kolektywistyczne rozwiązania, powołując się na dobro społeczeństwa, a drugi - na dobro narodu. Poza tym nie ma między nimi większych różnic. Sukces jednego i drugiego osłabia zarówno społeczeństwo, jak i naród.
Da się!
Mówiąc o piętnastoleciu przełomowych reform, nie wypada się jednak ograniczać do omawiania patologii polityki. Trzeba - i to już całkiem poważnie - powiedzieć, że mimo tych patologii i w ciągłej z nimi walce udało nam się wiele osiągnąć: w gospodarce, edukacji, zdrowiu, ochronie środowiska czy we wzmacnianiu międzynarodowej pozycji Polski. Pokazuje to każda rzetelna analiza świata posocjalistycznego. Osiągnięcia wynikają wyłącznie z reform, a nie z ich blokowania, czyli trzymania się socjalizmu. Tam, gdzie zablokowano rynkowe reformy, wyrosły poważne problemy, na przykład bezrobocie. Żaden kraj dawnego bloku socjalistycznego nie osiągnął więcej niż Polska dzięki mniejszej dawce reform. Są natomiast kraje, które osiągnęły (przynajmniej w gospodarce) więcej niż my dzięki większej dozie reform, startując niekiedy z gorszej niż nasza sytuacji. Do tej niedużej grupy zaliczam kraje nadbałtyckie, a w drodze do niej znajduje się Słowacja.
Często jestem pytany, zwykle z nutą powątpiewania, czy da się w Polsce ograniczyć bezrobocie, szybciej dogonić Zachód, uzdrowić państwo, wejść do strefy euro itp. Na to z przekonaniem odpowiadam, że wszystko jest możliwe, ale zależy od tego, ilu ludzi powie sobie, że się da, i wyciągnie z tego praktyczne wnioski, tzn. skupi się na systematycznym i dobrze zorganizowanym działaniu na rzecz reformowania gospodarki i państwa, a przeciw socjalizmowi jakiegokolwiek koloru.
Więcej możesz przeczytać w 51/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.