Andrzej Duda zaczynał swoją prezydenturę od podpisywania nominacji sędziowskich w środku nocy, a finiszuje nie szczędząc razów Donaldowi Tuskowi i atakując część środowisk sędziowskich. Jedni uważają, że kończy swoją przygodę z urzędem głowy państwa w złym stylu, a inni – że takie rumakowanie przysparza mu popularności.
Pytanie, czemu ta ewentualna popularność miałaby służyć? Bo na razie ustępujący prezydent może wykonać tylko jeden ruch – założyć fundację, tak jak jego poprzednicy, i przy jej pomocy ewentualnie próbować jakiejś działalności. Już wiemy, że ma to być jakiś instytut, rodzaj think-tanku, co nie zmienia faktu, że była głowa państwa będzie skazana na rolę recenzenta polityki. Niczego więcej po prezydenturze nie udało się osiągnąć Lechowi Wałęsie, Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, ani Bronisławowi Komorowskiemu.
Można powiedzieć, że żaden z byłych prezydentów nie miał szans na kontynuację działalności politycznej, bo nie było obozu politycznego, który mógłby popierać ich aspiracje. Ale Andrzej Duda takiego obozu też nie ma i nie będzie miał.
– Gdyby prezydent miał po swojej stronie 20-30 posłów PiS, to nie dałoby się go zmarginalizować. A on nie ma ani jednego posła – mówi polityk Zjednoczonej Prawicy.
Na uwagę, że prezydentowi, pozostającemu w konflikcie z obozem, który wyniósł go na stanowisko, nie było łatwo zbudować swoją frakcję nasz rozmówca odpowiada, że inni politycy PiS też mieli trudno, a potrafili to zrobić.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
