Gdy polskie kino skupia się na żołnierzach wyklętych, Amerykanie postanowili pokazać światu naszych innych cichych bohaterów. A są nimi Jan Żabiński i jego żona Antonina, którzy podczas okupacji w swojej willi, położonej na terenie warszawskiego zoo, ukrywali ok. 300 Żydów. Ich historia to gotowy materiał na scenariusz. Już 3 września 1939 r. zoo zostało zbombardowane. Część zwierząt zginęła, niektóre zjedzono podczas oblężenia miasta, inne uciekły. Wiele z ocalałych gatunków żołnierze Wehrmachtu wywieźli do innych ogrodów, inne zastrzelili podczas bestialskiego polowania urządzonego na terenie zoo w sylwestra 1940 r. przez Lutza Hecka, dyrektora berlińskiego zoo i dygnitarza NSDAP w jednej osobie.
Jan Żabiński oficjalnie zajmował się hodowlą świń na mięso dla Niemców okupujących Warszawę. By mógł zdobywać dla nich odpady, zezwolono mu na dostęp do śmietników położonych na terenie getta. Widząc warunki, w jakich żyją Żydzi, przeżył szok. To wtedy wpadł na pomysł ukrywania ich w swojej willi na terenie zoo. Żabińscy przetrzymywali nielegalnych lokatorów w całym domu – od piwnicy aż po strych, wszystkie pomieszczenia były zajęte przez ludzi – ale również w klatkach i na opustoszałych wybiegach. W całym ogrodzie zoologicznym nie było właściwie miejsca, gdzie ktoś by się nie ukrywał. Znakiem do ucieczki przed niezapowiedzianymi niemieckimi kontrolami była aria Offenbacha grana na fortepianie przez Antoninę Żabińską. Gdy tylko rozbrzmiewały pierwsze dźwięki, należało jak najszybciej opuścić dom i czekać na zewnątrz tak długo, aż sytuacja wróci do normy. Choć Żabińscy otrzymali medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata (najwyższe izraelskie odznaczenie nadawane nie-Żydom, przyznawane przez Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Jad Waszem w Jerozolimie) już w 1965 r., to świat szerzej usłyszał o nich dopiero w 2007 r. dzięki amerykańskiej pisarce Diane Ackerman. Ta, na kanwie pamiętników Antoniny Żabińskiej, napisała książkę „Żona dyrektora zoo”. Dwa lata później ukazało się jej polskie tłumaczenie pod tytułem „Azyl. Opowieść o Żydach ukrywanych w warszawskim zoo”. Teraz na nasze ekrany wchodzi film „Azyl” na podstawie tej książki w reżyserii Niki Caro, która zdradza nam kulisy produkcji.
Co panią tak bardzo urzekło w tej historii? Rodzina ukrywająca Żydów w zoo – musi pani przyznać, że to brzmi bardzo surrealistycznie.
Pierwsze, na co zwróciłam uwagę podczas lektury książki Ackerman, była przyzwoitość i ludzkie zachowanie rodziny Żabińskich. To przecież zwykli ludzie – choć żyjący w bardzo egzotycznym środowisku – a jednak zdecydowali się na takie ryzyko, na taki gest. Nie było w tym żadnych pobudek materialnych, jedynie chęć pomocy innym. Takich ludzi na świecie jest coraz mniej i jeśli nie będziemy przypominać takich historii i takich biografii, to nowe pokolenia nie będą miały wzorców do naśladowania. Musimy pamiętać, że w tych brutalnych czasach żyli także bohaterowie, którzy nie biegali z karabinami. Nie wysadzali mostów. Nie strzelali do wroga. Oni walczyli w inny sposób – ratując czyjeś życie. Historia Żabińskich jest teraz bardziej aktualna niż jeszcze 10czy 20 lat temu. Proszę zobaczyć, w jakim kierunku zmierza obecnie świat. Moim zdaniem jesteśmy bardzo blisko popełnienia tych samych błędów, które doprowadziły do wybuchu II wojny światowej.
Stawia pani na pełen realizm. Nie zgodziła się pani na dodawanie zwierząt w postprodukcji, więc wszystkie sceny z nimi i z dziećmi były kręcone w realu. Skąd ta pewność, że nic nieprzewidzianego nie wydarzy się na planie?
Jeśli mam być szczera, gdyby to ode mnie zależało, to chętnie pracowałabym tylko z dziećmi i zwierzętami. I jedne, i drugie są w swoich zachowaniach niezmiernie prawdziwe i naturalne. Niczego nie udają. Nie grają. Po prostu są. Pięknie się na to patrzy.
Ale czy równie dobrze się tym steruje na planie? Przecież to nie jest film przyrodniczy tylko fabularny!
Zgadza się. Dlatego zrobiliśmy takie zmiany w scenariuszu, by zwierzęta mogły się zachowywać naturalnie. Z miejsca odrzuciliśmy wszystkie sceny, które wymagałyby od nich robienia czegoś wbrew ich naturze. Co ciekawe, to one dyktowały nam warunki, a nie na odwrót. Zdjęcia odbywały się wtedy, kiedy one miały na to ochotę i były wypoczęte. Na przykład zamierzałam otworzyć film sceną, w której Antonina siedzi na krześle i karmi z butelki małe lwiątka. Taki klasyczny obrazek matki z dzieckiem. Ale gdy te maleństwa pojawiły się na planie, były już najedzone i jedyne, o czym myślały, to by się położyć i spać. Wpadliśmy więc na pomysł, by położyły się na łóżku i spały, jeśli mają na to ochotę. Obrazek, jakim rozpoczęliśmy film, zmienił się więc na widok matki obserwującej śpiące dzieci. Na co nie liczyliśmy, a dostaliśmy w bonusie, to ten naturalny ruch ucha lwiątka, które jakby śledziło Antoninę po pokoju. Tego nie dało się zagrać czy wyreżyserować. Wydaje mi się, że ładunek emocjonalny tej sceny jest przez to większy.
Film powstał w Pradze. Czemu nie zdecydowaliście się, by nakręcić go w prawdziwym warszawskim zoo? Przeważyły względy finansowe?
Wybraliśmy stolicę Czech ze względu na architekturę miasta. Warszawa została doszczętnie zniszczona w czasie II wojny światowej. Nie ostało się tutaj wiele przedwojennych budynków, a takiej scenerii potrzebowaliśmy do opowiedzenia tej historii. W Pradze łatwiej było wybudować zoo niż w Warszawie odtwarzać nieistniejące już od dawna ulice.
Jakaś scena z tego filmu została z panią na dłużej?
Nakręciliśmy ich w sumie 137 i trudno mi wybrać jedną, ponieważ produkcja całego filmu była dla mnie niezmiernie emocjonującymprzeżyciem. Nie mogłam usiedzieć spokojnie na fotelu przed ekranami, jak to teraz robią reżyserzy. Musiałam być bezpośrednio za kamerą, by ujęciom nadawać odpowiednią dramaturgię. Cały świat wtedy się zatrzymuje, moje serce zaczyna szybciej bić. Czuję, że tworzę coś znaczącego. Jeśli jednak prosi pan, bym wybrała tylko jedną, to chyba będzie nią scena z dziećmi na dworcu kolejowym. Na samo jej wspomnienie mam w oczach łzy.
Większość aktorów wybrała pani bez castingu. Dlaczego?
Kiedy czytałam scenariusz, w głowie już odtwarzałam sobie film. W mojej wyobraźni zaczęły się pojawiać twarze, które idealnie pasowały do opisywanej historii. Johan Heldenbergh to wykapany Jan, tak samo miałam z Danielem Brühlem grającym Lutza Hecka. Do tego w żyłach Daniela płynie niemiecka krew. To tylko uwierzytelniło graną przez niego postać. Nie widziałam powodu, by tracić czas na bezsensowne castingi.
Jest pani fanką wszelkiego rodzaju wybuchów na planie.
Uwielbiam wysadzać rzeczy w powietrze (śmiech). Ta miłość narodziła się w 2005 r. na planie filmu „Daleka północ”, gdzie dla potrzeb jednej ze scen wysadzaliśmy kopalnię. Eksplozja ciągnęła się przez prawie kilometr. Nie byłoby w tym pewnie nic ekscytującego, gdyby nie pozwolono mi na wciśnięcie guzika rozpoczynającego wybuch. Adrenaliny, którą poczułam podczas tej czynności, nie da się opisać. To jest rzecz, której nie możesz schrzanić. Nie ma miejsca na powtórkę. Masz jedną szansę, by to uchwycić w obiektywie kamery. Nie jest to też tania sprawa. Dlatego mocno się stresowałam, czy poprawnie wciskam ten duży, czerwony przycisk. Zrobiłam to z zamkniętymi oczami, tak się bałam. Na szczęście od tego czasu dużo się zmieniło.
Jest pani dopiero czwartą reżyserką, której dano budżet przekraczający 100 mln dolarów. Pani początki w tym biznesie były trudne?
Nie. Ale to pewnie dlatego, że pochodzę z Nowej Zelandii, a tam nie ma takiego ostrego podziału na reżyserów żeńskich i męskich. Z takim zjawiskiem spotkałam się dość niedawno. Po raz pierwszy podczas promowania „Dalekiej północy” we Włoszech. Jeden z dziennikarzy zapytał mnie i grającą tam Charlize Theron, dlaczego naszym zdaniem kobiety są gorszymi reżyserami od mężczyzn. Zdębiałam. Nie wiedziałam, co mam zrobić. W końcu odpowiedziałam: „Czemu pan stawia takie pytanie?”. Na co on odpowiedział: „Bo jakby były równie dobre, to byłoby ich więcej”. Przez takie myślenie musimy ciężej pracować i nie pozwolić sobie na potknięcia, bo kolejnej szansy nie dostaniemy. Tylko dlatego, że jesteśmy kobietami, wybacza nam się mniej i oczekuje więcej.g
© Wszelkie prawa zastrzeżone

Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Komentarze