Decyzję o nagraniu płyty podjęłaś podczas koncertu Nicka Cave’a. Jeden człowiek, jeden muzyk może mieć taką moc?
To rzeczywiście stało się podczas koncertu Nicka Cave’a na Torwarze. Coś mi przeskoczyło i poczułam, że znowu chcę śpiewać, nagrywać, próbować. Działać i obserwować to, co się może wydarzyć w temacie trzeciej płyty. Ten koncert był dla mnie ważnym przeżyciem, poczułam, że to coś istotnego. Wtedy poczyniłam pierwszą notatkę głosową w swoim telefonie i to był temat do utworu „Ja, fala”.
Wynika z tego, że nie jesteś osobą, która będzie nagrywać, pracować w pewnym cyklu. Zwykło się mówić, że najlepiej płyty wydawać co dwa lata.
Te cykle to sprawy umowne. Wymyślone przez nie wiadomo kogo, komu wydaje się, że nie ma innej możliwości, niż trzymanie się stałego rytmu. Fakt – od wydania „Migracji” minęły cztery lata. Ale to nie były puste cztery lata, bo wyjechaliśmy w trasę i dwa lata graliśmy. A potem, faktycznie, potrzebowałam przerwy. Przerwa była zamknięciem etapu sześcioletniego, związanego jeszcze z pierwszą płytą. Ta przerwa trwała rok, potrzebowałam na nowo ustalić współrzędne. Zorientować się, co się wydarzyło i gdzie teraz jestem. Nie chciałam sobie stawiać kolejnego zadania. I nie wiedziałam, ile przerwa potrwa. Ale po koncercie Nicka Cave’a pomyślałam sobie: „OK, chcę się już z tym zetknąć”. I jestem gotowa. Faktycznie – nie jestem fanką deadline’ów. I planów. Kiedyś żyłam według planu – do tego stopnia, że notowałam sobie, co mam robić od rana do wieczora. To było lata temu, ale żyłam według takiej rozpiski, szukałam rytuałów. Ale wtedy łatwo zakryć ogół szczegółem. Skupiasz się na wydarzeniach i własnym planie.
W 1997 r. w Warszawie pytany o to, dlaczego nagrywa smutną płytę dla starszych ludzi, a jest kojarzony z MTV i Kylie Minogue, Cave odpowiedział, że nigdy nie będzie się uśmiechał w sposób sztuczny do młodszej publiczności, bo to byłoby artystyczne oszustwo. Na „Migawce” też tak masz.
Słuchacze dojrzewają razem ze mną.
A trudno jest porzucić taką pokusę?
Nie miałam takiej pokusy, nie myślałam o tym. Wiele rzeczy – te wymagania, oczekiwania świata – potrafią wpłynąć na twoją trajektorię lotu. Każdy z nas przeżywa to na różnych poziomach i może temu ulec. W wolnym czasie, kiedy miałam przestrzeń, żeby się nad tym zadumać, zadałam sobie pytanie: „Jak ja tak naprawdę chciałabym żyć?”. Warto kierować się swoją intuicją, moim zdaniem to jest sensowna droga. Moja publiczność równolegle ze mną doświadcza świata, a doświadczeń tego dorosłego życia jest coraz więcej. Jestem z ludźmi w kontakcie, czytam to, co do mnie piszą. To są ci sami ludzie, tylko siedem lat starsi. Przy procesie twórczym, kiedy skupiam się na nowym materiale, nie myślę o tym, do kogo piszę, tylko piszę do siebie. Tylko wtedy mam gwarancję, że to jest w porządku. I dopiero wtedy ktoś się może w tym odbić. Ludzie po swojemu się w tym odnajdą.
Masz własną poetykę tekstów. Nie mówisz o sprawach wprost. To jest piękne, ale pociąga za sobą niebezpieczeństwo dowolnej interpretacji.
Wydaje mi się, że to jest łaska, a nie niebezpieczeństwo. O to mi chodzi, aby historii nie pokazywać palcem, tylko żeby dać przestrzeń. To jest to, czego szukam w sztuce, będąc odbiorcą. Idąc na film, nie lubię, kiedy ktoś mi wszystko wykłada, tylko kiedy daje mi potencjał do samodzielnego przeżycia. Te historie są inne, bo każdy ma inny pakiet doświadczeń, kompetencji, żyje w innym świecie. Piosenka też jest takim bytem, w którym możesz się odnaleźć ze swoimi sprawami. Ostatnio się dowiedziałam, że na „Migawce” ktoś znajduje wiele ukrytych przekazów do sytuacji politycznej w Polsce. Tak głęboki wgląd zaskoczył mnie samą, ale faktycznie, motyw wolności jest na tym albumie istotny. To jest nietypowe obrazowanie. Dla niektórych osób, które spodziewają się wykrzyczenia opinii na tematy bieżące, jest to niezrozumiałe, zbyt metaforyczne. Ale są odbiorcy, którzy to wyłapują i czują podobnie.
Dodatkowo wzmacniasz to przestrzenią w muzyce, która ma zmusić, by się zatrzymać i zastanowić.
Stałam na straży, by utworów nie przearanżować. Zależało mi, by nie przegiąć z liczbą dźwięków. Melodii i harmonii pojawia się wiele, ale znacznie mniej niż na poprzednich płytach. Każdą opowieść można pokazać na wiele sposobów – zawsze stoisz przed decyzją, w jakiej formie podać tekst. Strzegłam tego, by było więcej swobody niż na poprzednich płytach.
Wejście na scenę po czterech latach ma w sobie coś z zaczynania od nowa?
Tak. Mam poczucie, że to nowy kontekst. Krąży taka teoria, że pierwsza płyta to melodie i słowa zbierane przez nieograniczony czas, że druga wynika z energii pierwszej płyty, a trzecia jest habilitacją. Że jest znacznie mniej błądzenia, działania po omacku, a więcej świadomych decyzji w nadawaniu jej kształtu. Myślę, że dzięki swojej wytrwałości znalazłam się w miejscu, w którym bardzo chciałam się znaleźć. Chciałam pokazać naszą inność i charakter zespołu. Wydaje mi się, że pod wieloma względami wyróżniamy się na tle głównego nurtu. Uchyliliśmy się przed oczekiwaniami i wyobrażeniami innych.
Kim jesteś – artystką offową, popularną?
Nie wiem. Na pewno niezależną. Może na pierwszy rzut oka tego nie widać, bo jesteśmy wydawani przez dużą wytwórnię, ale zawsze chwaliłam sobie tę współpracę. Mam całkowitą swobodę artystyczną i przestrzeń do działania. Nie mamy przyklejonej etykiety offowego zespołu ani też bardzo komercyjnego. Jesteśmy gdzieś pomiędzy. Jest taka przestrzeń, chyba nienazwana… I może niech tak zostanie. Podczas nagrywania płyty oszczędzamy sobie kontaktu z „zewnętrzem” i wszelkimi wyobrażeniami na nasz temat. Pokusiliśmy się też o pewien eksperyment, nagrywając płytę w innej częstotliwości – 432 herzów, która w tej chwili jest mało popularna. Najczęściej nagrywa się w 440 herzach. Ale gdybyśmy wzięli miernik, wyszli nad morze i sprawdzili, w jakiej częstotliwości szumią fale i ćwierkają ptaki, to miernik wskazałby właśnie 432 herzów. Istnieje coś takiego jak naturalny strój dźwięków – można powiedzieć, że to organiczna częstotliwość. Zaciekawiło mnie to. Zaczęłam czytać, węszyć – temat częstotliwości obrośnięty jest wieloma kontrowersjami. Pomyślałam sobie, że skoro zajmujemy się tym, czym zajmujemy, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby samodzielnie sprawdzić, jak to działa, czy to wprowadza jakąś różnicę.
Ciekawa historia – mam wrażenie, że większość muzyków odrywa się od organiczności i żyje w zbyt szybkim tempie.
Nie tylko muzycy, ludzie w ogóle szybko żyją. Mieszkam w Warszawie już 17 lat i wiem, że nic nie regeneruje mnie lepiej niż kontakt z naturą. Wyjeżdżam z miasta, bo często bywam przebodźcowana. Liczbą dźwięków, informacjami, ogólnym rumorem. Mieszkam na Saskiej Kępie, tutaj i tak jest dość spokojnie. Ale żeby odpocząć, potrzebuję prawdziwej ciszy. Ostatnio najczęściej wyjeżdżam nad Bug.
Wyglądasz mi na osobę, która rzuci życie w mieście i się wyprowadzi.
Tak zamierzam. Jeszcze parę lat temu była to dla mnie czysta abstrakcja, bardzo odległe marzenie, ale to się klaruje i staje coraz bardziej możliwe. Chciałabym mieszkać blisko lasu.
Podejrzewam, że do takiego ruchu będziesz musiała być bardzo przygotowana.
Dokładnie, ale nie jest to już takie wyobrażenie, które przelatuje przez głowę i nie wiadomo, co z nim począć. Z jednej strony tego chcę, z drugiej – brakuje konkretu. Wiem, że to w którymś momencie nastąpi. Miasto również lubię, Warszawa jest bardzo ciekawym miejscem do życia. Potrzebuję też tej energii i potrafię z niej czerpać. Ale nie potrzebuję miasta w pełnej dawce. Nie w systemie 24 godziny na dobę, siedem dni w tym tygodniu.
Jesteś szefową z twardą ręką czy kimś wyrozumiałym?
Kiedyś nazywałam się szefową, bo wpoiłam sobie, że musi być taka osoba, która na końcu podejmuje decyzje. Że tak trzeba. Teraz mam w tym większy luz, rozmawiamy z chłopakami i zgadzamy się co do kolejnych działań, sprawy jakoś same naturalnie płyną i tak jest w porządku. Coś mi się zmieniło, przestałam brać na siebie wszystko. Z chłopakami świetnie się dogadujemy i zwyczajnie lubimy. Zmniejszył się skład zespołu – w grudniu 2016 r., kiedy graliśmy trasę „Zmienne tętno”, na scenie stało dziewięć osób i było dość tłoczno. Zminimalizowaliśmy się. Chyba trzeba byłoby spytać zespół, jak oni mnie widzą. Wiem, że jestem uparta. Kiedy szukam konkretnego brzmienia, koloru, jestem bardzo wytrwała i nie odpuszczam. Z Markiem Dziedzicem, producentem płyty, mieliśmy wiele takich perypetii. Mamy silne osobowości i było wiele takich sytuacji, w których dyskutowaliśmy o brzmieniu jakiegoś instrumentu i potrafiliśmy się o to ściąć. I to są bardzo zabawne i urocze momenty, kiedy dwoje ludzi po trzydziestce potrafi zrobić totalny pożar z powodu brzmienia jakiegoś klawisza. Ale tak na śmierć i życie – na 10 min. Zarówno z Markiem, jak i z chłopakami z zespołu potrafimy przez wiele godzin rozmawiać o piosence, wyważać ją, sprawdzać jej plastyczność. Lubię te chwile, potrafię się w tym zatracić, nie sprawdzać w tym czasie niczego w telefonie, nie pilnować czasu. Ten aspekt bardzo lubię, wtedy odpoczywam.
Ale ponoć z takich kłótni rodzą się najfajniejsze efekty.
Każdy ma inaczej, ale często z takiego starcia wynika jakaś iskra.
Zwróciłem uwagę na zdanie, w którym powiedziałaś, że koncert był wyzwaniem dla publiczności…
Trasa koncertowa „Migawka” była sporym wyzwaniem, ponieważ w większości zagraliśmy ją przed premierą płyty, publiczność po raz pierwszy usłyszała ten materiał na żywo, a to spore wyzwanie. Zazwyczaj ludzie, którzy przychodzą na nasze koncerty, są osłuchani z piosenkami, znają teksty na pamięć. A tutaj stan skupienia był niebywały...
Ale czasem to jest złuda, bo czasem ktoś powtarza znane z radia refreny, bez refleksji…
Nie mnie się wypowiadać, na ile ta osoba, która powtarza tekst, ma pojęcie, o czym śpiewa. Nie chcę niczego zakładać. Ludzie reagują na to, co znają. Reakcja na „Melodię ulotną”, „Fastrygi” czy „Żurawie origami” jest bardzo żywa. A na ostatniej trasie wyszliśmy z materiałem, który z premedytacją zagraliśmy w jednym bloku od początku do końca po raz pierwszy. Nie ma tam przekładańca „stary – nowy”. Skoro zdecydowaliśmy się na taki ruch, to do sprawy podeszliśmy zero-jedynkowo. Wychodzimy, gramy cały nowy album i budujemy atmosferę w oparciu o to, co nowe. Potem, w drugiej części koncertu, wprowadzamy elementy bardziej znane. I to było niesamowite doświadczenie. Obawiam się, że niektórzy artyści mogliby tego nie przeżyć, tego skupienia (śmiech). Nas jako zespół ta trasa bardzo odświeżyła. Wiosną natomiast przyjdzie czas na koncerty w klubach. Czekamy na to!

Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Komentarze