Na początku września przypieczętowano trwały podział internetu. Chińska firma Huawei rozpoczęła w Moskwie pilotażowy program wprowadzania superszybkiej sieci 5G. Chiński koncern jest największym na świecie dostawcą tej technologii, ale ostatnio ma kłopoty z przebiciem się z nią na Zachodzie. USA oskarżają Huawei o powiązania z chińskim wywiadem i ostrzegają swoich sojuszników przed niebezpieczeństwem, jakie mogą stwarzać nowoczesne chińskie technologie. Huawei ma kłopoty z udziałem w przetargach na 5G w wielu krajach świata, od Australii po Wielką Brytanię. Jednak w Rosji jest dokładnie odwrotnie.
Umowa o współpracy technologicznej z Chinami została podpisana na najwyższym szczeblu, podczas spotkania prezydentów Władimira Putina i Xi Jinpinga na forum ekonomicznym w Petersburgu. Zakłada ona także zastosowanie w urządzeniach chińskiej firmy rosyjskiego systemu operacyjnego Aurora i współpracę w tworzeniu mikroprocesorów. Obecnie w tych dwóch dziedzinach dominują Amerykanie, ale z powodu wojny handlowej z Chinami Waszyngton obłożył Huawei sankcjami, które utrudniają firmie dostęp do chipów Intela czy Qualcommu, a także do systemu operacyjnego Android, należącego do Google’a.
Rosyjsko-chińska umowa nie przypadkiem zaczęła materializować się dokładnie w tym samym momencie, gdy w Warszawie wiceprezydent USA Mike Pence i premier Mateusz Morawiecki podpisali deklarację o bezpieczeństwie sieci 5G, postrzeganą jako jeden z elementów ograniczania chińskiej ekspansji technologicznej w Europie. Bo w grze tej nie chodzi wyłącznie o wpływy gospodarcze, ale o zmianę kształtu globalnego internetu.
Śmierć ideałów
„Tworzymy świat, w którym każdy i wszędzie może wyrażać swoje przekonania, choćby nie wiadomo jak osobliwe, bez strachu, że zostanie zmuszony do milczenia lub dostosowania się do innych” – tak brzmi fragment Deklaracji niepodległości cyberprzestrzeni. U zarania ery internetowej, w roku 1996, ogłosił ją John Perry Barlow, współzałożyciel Electronic Frontier Foundation, organizacji non profit zajmującej się promowaniem wolności w sieci. Barlow był poetą, pisał także teksty dla kultowego hippisowskiego zespołu Grateful Dead, stąd wielki ładunek idealizmu w jego odezwie. Niestety, współczesny internet nawet w przybliżeniu nie przypomina tego z marzeń Barlowa. Nadzieje na zacieranie istniejących w świecie granic właśnie za pomocą internetu okazały się płonne. Gigantyczny skok technologiczny, zamiast przyspieszyć realizację postulatów Barlowa, przyspieszył proces dokładnie odwrotny.
Bałkanizacja sieci, czyli jej podział na mniejsze, izolowane od siebie i skonfliktowane fragmenty, o której teoretycy internetowej rewolucji mówili od lat, stała się faktem. Dziś mówi się wręcz już nie o internecie, ale o splinternecie, czyli z angielskiego rozdartej sieci. Nie jest to teoria, tylko codzienna praktyka, stosowana przez państwa i różne inne podmioty do filtrowania, blokowania i izolowania się od innych użytkowników. Dziś ponad 30 podmiotów tak różnych od siebie, jak Unia Europejska czy rządy Chin albo Rosji, stosuje różne regulacje ograniczające swobodę obrotu danymi. Religijni konserwatyści odcinają się od tej części sieci, która ich zdaniem jest nośnikiem pornografii i bluźnierstw. Rządy Zachodu walczą z tym fragmentem internetu, który stał się platformą dla terrorystów albo narzędziem dominacji firm technologicznych, naruszających prywatność obywateli. Chińczycy tę prywatność mają za nic, ale za to nie chcą promowania demokracji, czyli tego, co John Perry Barlow widział jako główną rolę internetu. Rosjanie blokują w sieci wolne media, demaskujące korupcję na szczytach władzy, a Amerykanie walczą z rosyjskimi trollami, manipulującymi debatami politycznymi w mediach społecznościowych. Powody restrykcyjnych działań są różne, ale efekt jest zawsze taki sam: World Wide Web dzieli się na mniejsze części, w których wirtualna rzeczywistość diametralnie różni się między sobą.
Cenzura w sieci
Coś, co jest codziennością użytkowników w Europie czy USA, kompletnie nie funkcjonuje np. w Chinach. Nie ma tam ani WhatsAppa, ani Snapchata, ani Messengera. Nie zalogujesz się do Instagrama czy Facebooka, nie wrzucisz nic na YouTube’a ani nie skorzystasz ze streamów oferowanych przez Spotify czy Netflix. Ich miejsce zajmują lokalne klony, które łatwiej kontrolować niż oryginały, umieszczone na zagranicznych serwerach. Wymazuje się ze zbiorowej świadomości Kubusia Puchatka, który znalazł się na cenzurowanym od czasu, gdy ktoś dostrzegł uderzające podobieństwo chińskiego prezydenta Xi Jinpinga do tego popularnego misia o bardzo małym rozumku. Można co prawda posta z jego wizerunkiem wrzucić na Weibo, ale nie zobaczy go nikt poza wrzucającym.
Cenzorzy dysponują tak rozbudowaną technologią, że są w stanie całkowicie odciąć chińską sieć od dopływu informacji z zewnątrz, a lokalni użytkownicy nawet się nie zorientują, że poruszają się w ściśle kontrolowanym intranecie. Podobne działania podejmują także Irańczycy i Rosjanie, którzy od dawna rozwijają niezależne od amerykańskiej dominacji usługi internetowe, jak choćby przystosowaną do języka rosyjskiego wyszukiwarkę internetową Yandex czy vKontakte – lokalną kopię Facebooka. Wiosną Władimir Putin podpisał ustawę umożliwiającą stworzenie całkowicie niezależnej od świata zewnętrznego sieci internetowej w Rosji. Roskomnadzor, zajmujący się kontrolą rosyjskiego internetu, na bieżąco blokuje też strony i usługi niewygodne dla władz. Dotyczy to niezależnych mediów, ale też kodowanych komunikatorów, jak Telegram, stworzony zresztą przez rosyjską firmę. Zakazane są także serwisy VPN, oferujące usługę ukrywania numeru IP, po którym można zidentyfikować ruchy w sieci. Praktyki takie są także na porządku dziennym w UE, gdzie w ramach RODO blokuje się np. strony amerykańskich serwisów informacyjnych, których administratorzy nie spełniają wymogów ustaw o ochronie danych osobowych.
W Europie nie da się wejść na stronę dziennika „Los Angeles Times”, „Chicago Tribune” czy „The Baltimore Sun”. Podobnie jest z witrynami wielu lokalnych oddziałów sieci telewizyjnych: CBS, ABC i Fox News. Mamy też w UE tzw. prawo do bycia zapomnianym. Nakłada ono na administratorów obowiązek kasowania danych użytkowników, którzy tego zażądają. I choć nikt nie kwestionuje obywatelskiego prawa do prywatności, to jednak europejski sposób ich egzekwowania powoduje, że internet w UE wygląda inaczej niż w USA. Tam też, mimo wielkich nacisków na utrzymanie jego otwartości, postępuje fragmentaryzacja, choćby na poziomie technologicznym. Użytkownicy produktów Apple’a są zamknięci w ekosystemie iOS i mają równie niewielki kontakt z klientami Microsoftu jak przeciętny użytkownik Amazona z klientem chińskiej Alibaby.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.