Jesteśmy Europejczykami. Żyjemy w warunkach demokracji. Ale jest u nas ciągle jeszcze jakoś inaczej. Duch postkomunizmu, głównej roli służb specjalnych, intryg pałacowych, podgryzania wzajemnego i walki buldogów pod dywanem ciągle snuje się między kolumnami Sejmu i po gabinetach politycznych.
Miałem znajomego, który zrobił w PRL karierę, zakończoną upadkiem. Jerzy Kwiatek był przewodniczącym Zrzeszenia Studentów Polskich, potem kierownikiem Wydziału Kultury KC PZPR, a potem publicystą kulturalnym „Trybuny Ludu". Kiedyś opowiedział mi taką historyjkę. Poszedł na wódkę z kierownikiem Wydziału Zagranicznego KC Ryszardem Frelkiem. Zdrowo popili, szli ulicą, zataczając się i śpiewając, kiedy podjechał radiowóz i milicjanci zaczęli ich legitymować. Otrzeźwiałem natychmiast – opowiadał Kwiatek – i zacząłem się zastanawiać, co tu jest grane. Czy ktoś nasłał na nas milicję, czy to Frelek nasłał milicjantów na mnie, czy może ja nasłałem ich na niego?
Coś takiego mamy teraz z ministrem Andrzejem Czumą, jego długami i całym ciągiem dalszych demaskacji. Rzeczy same w sobie dość interesujące, ale najciekawsze jest co innego. Co tu jest grane? Kto kogo i na kogo nasłał? W czyim interesie? Kto wezwał policję (bądźmy szczerzy, raczej milicję) moralną i przeciwko komu? Taki mamy odruch. Taką mamy też praktykę, że sprawdzanie, czy kryształ nie jest zarysowany, nie odbywa się w interesie publicznym, tylko w konkretnym interesie grup i jednostek. A jeśli nawet nie, wcześniej czy później tak będzie zinterpretowane. Bo tak już jest od 20 lat trwania postkomunizmu w Polsce.
Niewykluczone więc, że sam Andrzej Czuma, rozważając, kto gra przeciwko niemu, dochodzi do zastanowienia, czy to przypadkiem on sam nie gra przeciw Tuskowi. Tego rodzaju intrygancka wizja świata, której ulegają politycy i część publicystów, rządzi naszą polityką i umysłami obywateli. A może jest prawdziwa? Jeśli tak, to czarno widzę przyszłość, przynajmniej do czasu, kiedy w sposób podstępny cała obecna elita polityczna nie wyeliminuje się nawzajem z życia publicznego.
Mamy kryzys. Gospodarczy. I mamy dyskusję nie o przyszłości Polski, tylko o przyszłości budżetu. Sprawa jest ważna, ale budżet to tylko skutek. Nam prezentuje się go jako przyczynę sprawczą wszystkiego. Za pomocą manipulacji budżetowych unikniemy globalnego kryzysu. Budżet jako jedyne narządzie polityki gospodarczej, jako centralny punkt rządowych wysiłków pokazuje, jak dalece jesteśmy uzależnieni od państwowej redystrybucji cudzych i własnych pieniędzy.
Mamy też kryzys idei. Ale nie mamy kryzysu demagogii. Demagogia trzyma się krzepko. Prostactwo prezentowanych, rzekomo cudownych recept jest porażające: poświęcenie wszystkiego wprowadzeniu euro, bo euro nas zbawi; zabranie bogatym, ale bez rozdawania biednym; renacjonalizacja; spłacanie kredytów obywateli przez państwo z ich pieniędzy; dodrukowanie miliardów złotych, o ile dostaniemy z unii subwencje na papier i farbę; likwidacja partii środkami ekonomicznymi albo przekazanie ich na utrzymanie strukturom niejawnym. Brakuje tylko recepty Franca Fiszera – rozstrzelanie 100 tys. łajdaków, a w wypadku niedoboru dobranie z uczciwych.
Mamy też kryzys władzy państwowej. Widać to dopiero, gdy się tę władzę ocenia nie po rezultatach badania opinii publicznej, w których rząd ma gigantyczne poparcie, a więc jest silny. Akurat. W III RP przeprowadzono dwie udane operacje kształtowania charakteru władzy państwowej – zurzędniczenia parlamentu i upolitycznienia administracji. Linia podziału między polityką i administracją, władzą wykonawczą i ustawodawczą, została zatarta. Większość ustaw uchwalanych przez Sejm nie służyła ułatwianiu życia obywatelom, ale wygodzie i korzyściom administracji. Nastąpił rozdział państwa od społeczeństwa. Fuzja, jaka dokonała się między władzą ustawodawczą i wykonawczą, doprowadziła do rozszerzenia władzy urzędników i ich ugrupowań, do obniżenia efektywności funkcjonowania i polityki, i administracji, i gospodarki. I do powstania urzędowych patronatów i klik związanych wspólnymi korzyściami.
Władza jest silna tylko poparciem mediów i tylko do czasu, kiedy nie wyciągną one jakiemuś Czumie kart kredytowych. Czyli niedługo. Autor jest publicystą „Faktu"
Coś takiego mamy teraz z ministrem Andrzejem Czumą, jego długami i całym ciągiem dalszych demaskacji. Rzeczy same w sobie dość interesujące, ale najciekawsze jest co innego. Co tu jest grane? Kto kogo i na kogo nasłał? W czyim interesie? Kto wezwał policję (bądźmy szczerzy, raczej milicję) moralną i przeciwko komu? Taki mamy odruch. Taką mamy też praktykę, że sprawdzanie, czy kryształ nie jest zarysowany, nie odbywa się w interesie publicznym, tylko w konkretnym interesie grup i jednostek. A jeśli nawet nie, wcześniej czy później tak będzie zinterpretowane. Bo tak już jest od 20 lat trwania postkomunizmu w Polsce.
Niewykluczone więc, że sam Andrzej Czuma, rozważając, kto gra przeciwko niemu, dochodzi do zastanowienia, czy to przypadkiem on sam nie gra przeciw Tuskowi. Tego rodzaju intrygancka wizja świata, której ulegają politycy i część publicystów, rządzi naszą polityką i umysłami obywateli. A może jest prawdziwa? Jeśli tak, to czarno widzę przyszłość, przynajmniej do czasu, kiedy w sposób podstępny cała obecna elita polityczna nie wyeliminuje się nawzajem z życia publicznego.
Mamy kryzys. Gospodarczy. I mamy dyskusję nie o przyszłości Polski, tylko o przyszłości budżetu. Sprawa jest ważna, ale budżet to tylko skutek. Nam prezentuje się go jako przyczynę sprawczą wszystkiego. Za pomocą manipulacji budżetowych unikniemy globalnego kryzysu. Budżet jako jedyne narządzie polityki gospodarczej, jako centralny punkt rządowych wysiłków pokazuje, jak dalece jesteśmy uzależnieni od państwowej redystrybucji cudzych i własnych pieniędzy.
Mamy też kryzys idei. Ale nie mamy kryzysu demagogii. Demagogia trzyma się krzepko. Prostactwo prezentowanych, rzekomo cudownych recept jest porażające: poświęcenie wszystkiego wprowadzeniu euro, bo euro nas zbawi; zabranie bogatym, ale bez rozdawania biednym; renacjonalizacja; spłacanie kredytów obywateli przez państwo z ich pieniędzy; dodrukowanie miliardów złotych, o ile dostaniemy z unii subwencje na papier i farbę; likwidacja partii środkami ekonomicznymi albo przekazanie ich na utrzymanie strukturom niejawnym. Brakuje tylko recepty Franca Fiszera – rozstrzelanie 100 tys. łajdaków, a w wypadku niedoboru dobranie z uczciwych.
Mamy też kryzys władzy państwowej. Widać to dopiero, gdy się tę władzę ocenia nie po rezultatach badania opinii publicznej, w których rząd ma gigantyczne poparcie, a więc jest silny. Akurat. W III RP przeprowadzono dwie udane operacje kształtowania charakteru władzy państwowej – zurzędniczenia parlamentu i upolitycznienia administracji. Linia podziału między polityką i administracją, władzą wykonawczą i ustawodawczą, została zatarta. Większość ustaw uchwalanych przez Sejm nie służyła ułatwianiu życia obywatelom, ale wygodzie i korzyściom administracji. Nastąpił rozdział państwa od społeczeństwa. Fuzja, jaka dokonała się między władzą ustawodawczą i wykonawczą, doprowadziła do rozszerzenia władzy urzędników i ich ugrupowań, do obniżenia efektywności funkcjonowania i polityki, i administracji, i gospodarki. I do powstania urzędowych patronatów i klik związanych wspólnymi korzyściami.
Władza jest silna tylko poparciem mediów i tylko do czasu, kiedy nie wyciągną one jakiemuś Czumie kart kredytowych. Czyli niedługo. Autor jest publicystą „Faktu"
Więcej możesz przeczytać w 8/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.