Partia ministra

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kamil Durczok
Mit założycielski PiS trzyma się mocno. na tyle mocno, że dla całkiem sporej grupy polityków droga do własnej partii wiedzie przez Ministerstwo Sprawiedliwości. To, co się udało braciom Kaczyńskim po wyrzuceniu Lecha z ministerialnego fotela, wciąż jawi się atrakcyjnym i najprostszym scenariuszem budowania nowej formacji.
Co ciekawe, w kraju, w którym na sądy narzekają prawie wszyscy, a ściganie bandziorów nie należy do zadań ministra sprawiedliwości, tylko do służb, to właśnie szefowi tego resortu najłatwiej wejść w rolę szeryfa i mamić wyborców, że gwarantuje im spokój i bezpieczeństwo.

Kapitał z ministerialnych czasów spożytkowałtak Zbigniew Ziobro. To Ziobro długo utrzymywał w przekonaniu najpierw część PiS, a za nią całkiem sporo wyborców, że bez niego w kraju mamy co najmniej dwa razy więcej rozbojów i kradzieży, a od kiedy przestał być ministrem, właściwie nie należy wieczorem nosa wystawiać z chałupy, bo z pewnością w niego oberwiemy. Kiedy magia tych zaklęć przestała działać na prezesa Jarosława, młody minister postawił na własny polityczny biznes i z raz lepszym, raz gorszym skutkiem usiłuje go rozwijać. I chyba dopiero wybory prezydenckie pokażą, z jakim naprawdę rezultatem, bo spisywanie Solidarnej Polski definitywnie na straty już teraz wstrzymałbym przynajmniej do wyniku, jaki Ziobro wykręci w wyścigu do Dużego Pałacu.

Ziobro odszedł, przyszła Platforma, ale gołym okiem widać, że może i w resorcie mniej szeryfa, za to tak samo dużo polityka. I to rasowego. Jarosław Gowin nie zostawia najmniejszych złudzeń tym, którzy mogli jeszcze mieć wątpliwości co do jego politycznego credo. Pytanie na dziś – czy upór w sprawie konwencji o zwalczaniu przemocy wobec kobiet to uzgodniona z premierem „gra skrzydłami”, czy solowa akcja, której finałem może być żółta kartka albo dymisja w aureoli męczennika. Gdyby ktoś kazał obstawiać, to kładę dwa złote na akcję indywidualną. Ale bez względu na to, czy to puszczanie oka do „sierot po POPiS”, czy też szukanie bazy pod nową partię, i tak urząd wciągnięto w klasycznej maści politykę. A wygranym w obydwu wariantach jest Gowin.

W pierwszej wersji wygrana polega na wzmocnieniu pozycji własnej tak, by jakakolwiek ważniejsza decyzja wewnątrz partii nie zapadała bez konserwatystów i ich lidera. Przykład spółdzielni Grabarczyka wciąż działa jak magnes i pokazuje, że możesz być beznadziejnym ministrem, za to nie do ruszenia. W drugim wariancie mamy wyrzucenie polityka wyrazistego, popularnego i liczącego na to, że tego kapitału starczy, by budować nową formację obliczoną na tych, którzy zdążą się serdecznie znudzić przewidywalnymi do bólu dwoma głównymi graczami na scenie. Bonusem w obydwu scenariuszach jest czas. Minister sprawiedliwości ma go wystarczająco dużo, by spokojnie obserwować sytuację i reagować na to, co przynosi rzeczywistość.

Zresztą przy okazji frapujące zdaje się wracające pytanie, po co była Tuskowi wymiana Kwiatkowskiego na Gowina. Nie wydaje się, by po wygranych wyborach musiał jakoś szczególnie ulegać tej czy innej frakcji. Zamienił za to mrówczo pracowitego i kompetentnego fachowca na kogoś, dla kogo pierwszym skojarzeniem do słowa „kodeks” jest przymiotnik „drogowy”. I kto dziś ma solidny problem, by po roku urzędowania wskazać swój bezdyskusyjny sukces. Na rozwiązanie tej zagadki przyjdzie nam jednak pewnie jeszcze poczekać. Na razie Jarosław Gowin punktuje w zupełnie innej konkurencji, a jego pozycja i w części Platformy, i pewnie wśród wyborców rośnie. Jednak tych wszystkich, którym przyświeca maksyma: chcesz mieć swoją partię, zostań ministrem sprawiedliwości, jest jeszcze wariant trzeci. Z solidnym rozczarowaniem w finale. Jeśli bowiem proces betonowania sceny będzie postępował tak jak dotąd, może się okazać, że dla kogokolwiek prócz PO, okopanego PiS i lewicy pod jakimkolwiek sztandarem miejsca zwyczajnie nie wystarczy. I tak mit pryśnie.