Kulisy działań wywiadu PRL. Płk Makowski: Czasami były prawdziwe jaja

Kulisy działań wywiadu PRL. Płk Makowski: Czasami były prawdziwe jaja

Dodano:   /  Zmieniono: 
Płk Aleksander Makowski (fot.zdjęcie ilustrujące materiał w tygodniku “Wprost“)
Aleksander Makowski, były oficer wywiadu PRL, aktywny także w III RP opowiada o kulisach swojej pracy. Publikujemy kolejny fragment rozmowy - poświęcony nauce pracy operacyjnej.
15 stycznia premierę będzie miał książkowy wywiad rzeka z pułkownikiem Aleksandrem Makowskim. Rozmowę z nim przeprowadziłem wspólnie z Pawłem Reszką. Skąd pomysł na książkę zatytułowaną „Zawód: szpieg”? Zanim się poznaliśmy z Makowskim, wyprzedzały go dobra i zła sława. – Aleks? – mówił nam kiedyś jego znajomy. – W szkole wywiadu był najzdolniejszy na roku. Zresztą potem skończył prawo na Harvardzie, to się nie zdarza zbyt często. – Makowski był wyjątkowo niebezpieczny – opowiadał nam Bogdan Borusewicz, jeden z legendarnych przywódców „Solidarności”. W latach 80. Aleks tropił zachodnie kanały przerzutu sprzętu i pieniędzy dla opozycji. Na przełomie lat 80. i 90. właśnie to zadecydowało, że musiał się pożegnać ze służbą. Był jednym z dwóch negatywnie zweryfikowanych oficerów. Jednak wywiad nigdy z niego nie zrezygnował. Mimo że oficjalnie wyklęty, ciągle brał udział w tajnych misjach polskich służb.

W książce Makowski opowiada o szpiegowskiej robocie w USA i tropieniu pieniędzy „Solidarności”. Wreszcie o dzikim biznesie lat 90., handlu bronią, wyjazdach do Afganistanu po szmaragdy i szpiegowskie informacje. Makowski w latach 70. był absolwentem pierwszego rocznika szkoły wywiadu w Kiejkutach. We „Wprost” przedstawiamy fragment książki „Zawód: szpieg” poświęcony właśnie szkoleniu w tajnej szkole na Mazurach.

Michał Majewski, Paweł Reszka: Jak was uczono pracy operacyjnej?

Aleksander Makowski: To był cały blok tematyczny, najważniejszy. Techniki werbowania agenta, rodzaje agentów. To było bardzo szczegółowo omawiane. Później, po pierwszych trzech miesiącach, zaczęły się ćwiczenia.

Jakie?

Na przykład z obserwacji. Opowiem o tym szczegółowo. Najpierw musisz się nauczyć tego wszystkiego w teorii. Mądrzy i doświadczeni ludzie tłumaczą ci w detalach, jak pracuje obserwacja. Jakie metody mają służby różnych państw, jakie najczęściej stosują triki. Zatem co należy robić we Francji, w Anglii, a co w Stanach, żeby mieć największą szansę na wykrycie, czy jesteś śledzony, czy też nie. Podstawą do wykrycia obserwacji jest trasa sprawdzeniowa. To znaczy krążysz po mieście i przy okazji sprawdzasz, czy masz ogon. Oczywiście nie możesz krążyć bez sensu. Trasa musi mieć swoją legendę. Każde miejsce, do którego idziesz, powinno być sensownie uzasadnione. W końcu przeciwnik może cię śledzić, jedynie podejrzewając, a nie mając pewność, że jesteś szpiegiem. Poza tym cała sprawa polega na tym, żeby oni nie załapali, że ty się właśnie sprawdzasz, OK? Czyli raczej nie odwiedza się dziesięciu sklepów z papierosami, jednego po drugim. W sumie – jak rozumiecie – wykrywanie obserwacji jest niełatwe, a do tego niesamowicie czasochłonne.

A praktyka?

Kiedy już przez trzy miesiące pogadaliśmy sobie o teorii, zaczęła się właśnie praktyka. Zostańmy przy obserwacji. W ramach ćwiczeń jeździliśmy do Warszawy. Dostaję zadanie: idziesz na miasto, stajesz na jakimś rogu i czekasz dziesięć minut, potem robisz trasę sprawdzeniową i ustalasz, czy masz obserwację, czy nie. Jeśli odpowiedź jest twierdząca, to automatycznie włącza się kolejne zadanie. Należy wskazać jak najwięcej członków ekipy obserwacyjnej, opisać ich, zanotować wszystkie numery samochodów. Potem jest podsumowanie. Ja chodziłem tak trzy czy cztery razy. Zawsze udawało mi się wykryć obserwację, a jednego razu namierzyłem dziesięciu członków ekipy i cztery samochody. Wierzcie mi, że to sporo. Byłem – pochwalę się – jednym z najlepszych w te klocki.

Nie wszystkim się udawało?

Czasami były prawdziwe jaja. Największe, gdy ktoś wykrył obserwację, której nie było. Po zrobieniu trasy siadało się i pisało raport: kto, co, gdzie i kiedy. Opiekun porównywał raport z rzeczywistością. Jaką wymyśliłeś trasę? Poszedłeś do kina? Nie, to strata czasu. Odwiedzałem księgarnie. Wchodziłem też do hali handlowej na Koszykowej. Tam zimą były takie grube kotary, coś w rodzaju śluz, które miały hamować dostęp chłodnego powietrza, co jest dość istotne. Hala na Koszykach była ogromna i miała dwa poziomy. Wystarczyło wskoczyć na piętro, by mieć szukającą cię wzrokiem obserwację jak na dłoni. Do tego samego służyły kotary. Za nimi, tuż przy wejściu, był mały punkt totolotka. Wystarczyło szybkim krokiem wejść do hali, zatrzymać się przy totku, wziąć kupon i zacząć go wypełniać. Po kilku sekundach za kotarę wpadała zdyszana obserwacja. Można było się kolegom przyjrzeć, a potem opisać ich pięknie, ze szczegółami, w raporcie. A legenda idealna, bo kto nie chce trafić szóstki, prawda?

Inaczej i prościej wykrywało się obserwację prowadzoną z samochodów. Wsiadałem do autobusu czy tramwaju i jechałem przez most Poniatowskiego na Saską Kępę. Obserwacja powinna cię wyprzedzić. Patrzysz sobie przez okienko na mijające cię samochody. W jednym siedzi trzech panów, a w drugim czterech. No to bajka, wystarczy tylko zanotować numery. Proste? W ogóle proste chwyty są najlepsze. Szukanie obserwacji w odbiciach szyb wystawowych albo zaczepianie przechodniów: „Przepraszam panią najmocniej…”, by na chwilę przystanąć i odwrócić się pod byle pretekstem. Bo trzeba wam wiedzieć, że każdy z obserwacji ma to do siebie, że jak na niego patrzysz, to się strasznie denerwuje, nie lubi tego. Stąd łatwiej go rozpoznać. Ale uwaga! „Sprawdzać się” należało tak, żeby obserwacja nie miała prawa napisać w raporcie, że ewidentnie „się sprawdzałem”. Jeśli robiłem coś nienaturalnie, to ćwiczenie nie było zaliczone.

W kolejnych ćwiczeniach dochodziła tak zwana kontrobserwacja. Czyli jeden, dwóch oficerów działających w „twojej drużynie”, którzy mają ci pomóc wykryć, czy jesteś śledzony. Stoją gdzieś w umówionych miejscach twojej trasy sprawdzeniowej i patrzą, czy ktoś za tobą idzie. Dobrze jest w takim momencie wykonać coś gwałtownego, nieoczekiwanego. Na przykład podbiec gdzieś, zniknąć na chwilę, tak żeby sprowokować nerwowy ruch ze strony obserwacji. W każdym razie po kilku takich ćwiczeniach, nawet jak miałeś przeciętną spostrzegawczość, mniej więcej wiedziałeś, o co chodzi.

Czy na kursie panowało napięcie? Jak nie zaliczę, to mnie wywalą?

Bądźmy szczerzy: jeśli zawalasz ćwiczenia z obserwacji – a byli tacy – to do roboty operacyjnej raczej się nie nadajesz. Nie wyklucza to, rzecz jasna, delikwenta z wywiadu, ale z pracy operacyjnej – owszem. Może być na przykład świetnym analitykiem, ale już nikt go nie weźmie do pionu operacyjnego.

Jak to działało w drugą stronę, to znaczy na czym polegało prowadzenie obserwacji?

Umówmy się, że to robota bardziej dla kontrwywiadu niż wywiadu. Ale trzeba się nauczyć i obserwacji. Jak pokazała moja praktyka, czasami w rezydenturze jest i taka potrzeba.

I to też ćwiczyliście w Warszawie?

Też. To nie jest proste zadanie. Wtedy obserwacją „profesjonalnie” się zajmowało Biuro B. Robiło wrażenie, bo zatrudniało tysiąc osób, mężczyzn i kobiet. Oczywiście mnóstwo gadżetów. Wózki dziecięce, lalki w tych wózkach. Ruchome szatnie…

Ruchome szatnie?

Żeby obserwacja mogła się przebierać na mieście. Były samochody, wówczas głównie żuki. Pamiętajcie, że najtrudniej zapamiętać twarz, najłatwiej ubiór. Dziewczyny zmieniały peruki, słowem – bajery.

Więcej można przeczytać w najnowszym numerze (51-52/2013) tygodnika "Wprost" oraz książce Michała Majewskiego i Pawła Reszki .

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" jest  także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .