Magdalena Frindt, Bartosz Michalski, „Wprost”: Związek Nauczycielstwa Polskiego ogłosił pogotowie protestacyjne i wystosował ultimatum do rządu. Domagacie się m.in. podwyżek wynagrodzeń nauczycieli o 10 proc. od 1 września 2025 r. i uchwalenia obywatelskiego projektu nowelizacji Karty nauczyciela.
Sławomir Broniarz, prezes ZNP: Cieszę się, że padło słowo „protest”, bo w powszechnej świadomości dziennikarzy pojawia się „strajk”. To są zupełnie dwie różne kategorie i mają zupełnie inną konotację oraz kontekst prawny.
Zostawmy kazuistykę na bok.
Generalnie protest wynika z naszego niezadowolenia i poczucia, że wiele spraw utknęło w martwym punkcie.
Na rządzie stawała jednak sprawa nowelizacji Karty Nauczyciela. To nie wystarczy?
To zaledwie jedna czwarta pakietu, o który zabiega ZNP. Parlament zajął się tymi zmianami w wakacje i wejdą one od nowego roku szkolnego i kalendarzowego. Głównym problemem jest brak realizacji obywatelskiej ustawy, która wiąże wynagrodzenia nauczycieli ze średnią krajową.
Do tego dochodzi brak ustawy o świadczeniach kompensacyjnych – przypomnę, że to rozwiązanie wynegocjowaliśmy w 2010 r. bezpośrednio z Donaldem Tuskiem. Premier zobowiązał się również do przyspieszenia prac nad tymi ustawami, czego nie widać.
Wiceszefowa MEN Katarzyna Lubnauer w wywiadzie dla „Wprost” mówiła o przywróceniu przez obecny rząd etosu nauczyciela. Czuje pan, że to się udało?
Do takiego odczucia jeszcze daleko. Faktem jest, że poprawiły się relacje z resortem edukacji – pojawiła się większa otwartość na nasze postulaty. Dowodem na to było szybkie spotkanie nowego rządu z ZNP, już w grudniu 2023 r. Niestety, później tempo prac nad projektami zgłaszanymi przez związek wyhamowało.
Obiecać można wszystko, gorzej potem z realizacją.
I to jest sedno naszego sporu. ZNP przedstawił cały pakiet zmian ustawowych już w grudniu 2023 r., tymczasem pierwsze posiedzenie zespołu ministerialnego odbyło się dopiero w czerwcu 2024 r. Widać więc, że ministerstwo nie spieszyło się z działaniem.
Rozumiem, że minister Barbara Nowacka miała wiele do uporządkowania po swoim poprzedniku, Przemysławie Czarnku, ale mimo wszystko zmiany można było przeprowadzać szybciej i sprawniej. Wtedy. Teraz, na kilka dni przed 1 września, mamy do czynienia z dużym napięciem.
Zapytaliśmy Katarzynę Lubnauer, jaką ocenę wystawiłaby ministerstwu za ostatni rok. Wiceszefowa MEN unikała jednoznacznej odpowiedzi, bo od ich wydawania są „nauczyciele, rodzice i uczniowie”. Może pan by się pokusił o wystawienie takiej oceny?
Trójka z plusem.
Trochę na zachętę?
Tak. Jeśli miałbym wskazać jedną ocenę ogólną, to właśnie taką. Natomiast w szczegółach dużą zmianą jakościową była większa otwartość na partnerów społecznych – zniknęła wroga atmosfera. Problem w tym, że politykę rozlicza się nie z dobrych pomysłów, lecz z ich skutecznej realizacji. A tu zabrakło przełożenia na rozporządzenia i ustawy.
Katarzyna Lubnauer w rozmowie z „Wprost” chwaliła się dużymi podwyżkami, jakie dostali nauczyciele za czasów obecnej koalicji.
O mój Boże…
Aż tak różni się pańska perspektywa?
Szczerze mówiąc, aż się we mnie gotuje, gdy słyszę o tych podwyżkach. Owszem, w 2024 r. były wyjątkowo wysokie – nauczyciele nigdy wcześniej takich nie otrzymali i nie chodzi tu o brak wdzięczności. Środowisko to doceniło. Ale nie można wciąż epatować opinii publicznej faktem, że dwa lata temu daliśmy nauczycielom podwyżkę i na tym poprzestać.
Jednak, jak pan sam wspomniał – podwyżki były przeogromne.
Tak, rzeczywiście. Ale wywołały ogromne emocje, bo zostały źle wdrożone. Można było uniknąć sytuacji, w której nauczyciele mówili „jesteśmy wściekli”, gdyby resort edukacji wcześniej porozmawiał z partnerami społecznymi, nie tylko z ZNP. Wystarczyło powiedzieć: „Mamy taki pomysł, on niesie ze sobą takie i takie skutki – co o tym sądzicie?”.
I nie zapytał?
Nie. W efekcie między pierwszym a drugim stopniem awansu zawodowego – czyli między nauczycielem rozpoczynającym pracę a mianowanym – różnica wynosi jedynie 149 zł. To kwota zdecydowanie niezadowalająca. Jeśli płaca ma być motywacją do rozwoju zawodowego, to różnica na poziomie niecałych 150 zł raczej nie będzie zachęcająca.
I to właśnie było przyczyną tak silnych emocji. Zakładam, że premier jest dojrzałym politykiem i nie żywi do nas urazy, ale nie można latami powtarzać – chyba, że to celowa socjotechnika – że nauczyciele są „niewdzięczni”, bo dostali 30-proc. podwyżkę. Przypomnijmy: nie spełniła ona obietnicy Donalda Tuska, który zapowiadał wzrost wynagrodzenia zasadniczego o 1500 zł. 30-proc. podwyżka nie daje takich efektów.
Teraz domagacie się 10-proc. podwyżki.
Tymczasem w 2025 r. przewidziano tylko 5-proc. wzrost płac, przy znacznie większej dynamice w innych grupach zawodowych. A na 2026 r. prognozuje się zaledwie 3 pkt. proc., co w praktyce oznacza około 150 zł. Trudno sobie wyobrazić tłumy nauczycieli, którzy ustawiają się w kolejce do pracy w szkołach, bo są kuszeni takimi „podwyżkami”.
Minister Domański mówił podczas spotkania na Giełdzie Papierów Wartościowych o inwestowaniu w naukę. Tutaj dobrym przykładem będzie Sławosz Uznański-Wiśniewski, który podczas jednego z łączeń w trakcie misji w kosmosie podziękował swoim nauczycielkom.
Dlaczego?
Bo nauka to nie tylko statek kosmiczny, ale przede wszystkim człowiek – kosmonauta, który dysponuje ogromnym zasobem wiedzy i potrafi go pomnażać. Dlatego powinniśmy inwestować w ludzi – w naukowców i nauczycieli.
Wróćmy jednak do podwyżek. Budżet nie jest z gumy, a z ministerstwa słychać, że nie ma co liczyć na dodatkowe 10 proc. Co się stanie 1 września, jeśli obie strony okopią się na swoich pozycjach?
To pytanie zadaliśmy sobie już na ostatnim posiedzeniu Zarządu Głównego. Scenariusz mamy zarysowany. Na ten moment nie ma powodów, by wstrzymywać akcję protestacyjną pod ministerstwem – przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że napięcie będzie narastało.
Ustawa nakłada na nas określone procedury i ostatecznie będziemy musieli zdecydować, czy przeprowadzić sondaż strajkowy. A sytuacja naprawdę jest trudna, choć opinia publiczna często tego nie dostrzega, karmiona narracją o „30-proc. podwyżkach”.
Czuć rozczarowanie.
Tak, jesteśmy rozczarowani. Początki wyglądały bardzo obiecująco. Minister Barbara Nowacka zapowiadała podwyżki w 2025 r. – co prawda nie tak wysokie jak w 2024 r., ale jednak. Tymczasem mówimy o wzroście płac jedynie na poziomie wskaźnika inflacji, a to nikogo nie satysfakcjonuje.
Czy jest szansa, że pójdziecie na jakiekolwiek ustępstwa, czy te 10 proc. podwyżki to absolutne minimum?
Nie chodzi wyłącznie o te 10 proc. Dla nas kluczowe są rozwiązania systemowe – takie, które powiążą wynagrodzenia nauczycieli ze średnią płacą w kraju. To nie może zależeć wyłącznie od bieżącej woli politycznej. Nie oczekujemy, by ustawa została wprowadzona już w 2025 r., ale w dłuższej perspektywie – tak, by absolwenci wchodzący do zawodu nie byli karmieni podwyżkami rzędu 150 zł, tylko mieli wynagrodzenie adekwatne do potencjału gospodarczego państwa.
Drugą sprawą jest ustawa o świadczeniach kompensacyjnych. Mamy katastrofę demograficzną i nikt rozsądny tego nie kwestionuje. Jeśli chcemy, by edukacja była najważniejszą dziedziną życia społecznego, musimy nie tylko zmieniać programy, ale też przyciągać do zawodu najlepszych z najlepszych. A trudno wskazać coś bardziej motywującego do podjęcia pracy niż godne wynagrodzenie.
Na ile realny jest scenariusz, w którym zagrożony byłby początek roku szkolnego?
Nie ma takiego zagrożenia. Oczywiście, nauczyciele, którzy 1 września wezmą udział w manifestacji przed ministerstwem, nie będą w tym czasie w swoich szkołach, ale nie będzie to liczba, która mogłaby zaburzyć inaugurację roku szkolnego. Mamy w tym doświadczenie – wiemy, ile osób jest w stanie pomieścić plac przed ministerstwem.
Zależy nam jednak przede wszystkim na tym, by ten rok stał się czasem rzetelnej dyskusji o roli edukacji w życiu społecznym.
Rozmawiając z członkami ZNP, jakie nastroje pan wyczuwa? Realny jest scenariusz przejścia od protestów do strajku?
Dziś nie ma na to szans z wielu powodów. Dla sporej części środowiska to wciąż trauma – zarówno emocjonalna, jak i ekonomiczna – po poprzednich doświadczeniach. Wielu samorządowców zachęcało nas w przeszłości do strajku, obiecywali wsparcie, ale jak wiadomo, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Pamiętamy, jak się to skończyło.
Skoro strajk jest mało realnym scenariuszem, to czy nie są to groźby bez pokrycia?
Powodów takiego stanu rzeczy jest wiele, także ustawowych. ZNP to ogromna organizacja – mamy 1283 jednostki strukturalne. Samo przeprowadzenie referendum zgodnie z ustawą i procesu negocjacji to minimum trzy miesiące. W 2025 r. jest to po prostu niemożliwe.
Przygotowujecie się w takim razie na rok 2027? W końcu rok wyborczy to zwykle czas cudów.
Niekoniecznie musimy czekać aż do 2027 r. Nasi prawnicy wskazali rozwiązania, które pozwalają myśleć o krótszej perspektywie.
W sondażu dla „Wprost” Barbara Nowacka została uznana za najgorszego ministra w rządzie Donalda Tuska. Zaskoczyła pana ta ocena?
Wydaje mi się, że to trochę efekt zasady: „sąsiad tak powiedział, to ja się do tego dopiszę”. Podobnie jest z Kartą Nauczyciela – w Polsce wszyscy są jej przeciwni, choć mało kto naprawdę ją przeczytał i zrozumiał. Sam pytałem kiedyś Przemysława Czarnka na piśmie, które przepisy jego zdaniem są złe i wymagają zmiany. Do dziś nie otrzymałem odpowiedzi – bo takich zapisów po prostu nie ma.
A pana własna ocena Barbary Nowackiej?
Dałbym jej cztery minus. Starała się naprawić to, co zepsuł poprzednik i poprawić atmosferę w relacjach ze związkami. To trzeba docenić.
A czy jest jakiś minister edukacji, którego oceniłby pan na piątkę?
To żart?
Może inaczej – z którym ministrem edukacji pracowało się panu najlepiej?
Z minister Krystyną Łybacką. Miała w sobie niezwykłą pasję do realizowania podstawowych postulatów nauczycieli, zwłaszcza w kwestii podwyżek wynagrodzeń. To było lata temu, ale pamiętam, że mimo trudnej sytuacji finansowej potrafiła wywalczyć podwyżki, które w relacji do tego, co otrzymywaliśmy przez lata, były naprawdę najwyższe.
A Roman Giertych?
Z perspektywy czasu oceniam go inaczej. Chociaż miał ogromne parcie na szkło.
To się nie zmieniło.
Tak, ale fajne było to, że chciał uporządkować pewną sprawę – może nie najważniejszą, ale istotną – kwestię ubioru. Gdyby wszystko zostało wprowadzone sensownie i z pomysłem, mogłoby to być dobre rozwiązanie. Dziś, gdy widzę dzieci chodzące do szkoły, aż oczy mi się przewracają. Ta gonitwa, kto będzie lepiej ubrany, kto ma droższe ciuchy – presja na rodziców jest przerażająca. To wywraca cały proces wychowawczy.
To dlaczego się nie udało?
Bo z pierwotnego pomysłu zrobiono karykaturę. Roman Giertych robił to głównie PR-owo.
Jaką wystawiłby mu pan notę?
Na dobrą sprawę nie przypominam sobie, żeby zrobił coś większego. Trzy – to maksymalna ocena.
Kto był lepszym ministrem edukacji – Roman Giertych czy Przemysław Czarnek?
Minister Czarnek na pewno ma wiele zalet, ale ja – w tym przypadku – jestem raczej słabo spostrzegawczą osobą.
Przejdźmy do edukacji zdrowotnej. Nie będzie ona przedmiotem obowiązkowym. W wywiadzie dla „Wprost” wiceminister Katarzyna Lubnauer motywowała to tym, aby chronić nauczycieli i zapobiec sytuacjom, kiedy placówki chcieliby nawiedzać skrajni prawicowi działacze. Jak pan to ocenia?
Trzeba mieć odwagę. Może mówię mało elegancko, ale ministrowie mają dodatek funkcyjny po to, żeby wprowadzać nawet mało popularne zmiany. Co to znaczy, że prawicowa strona zawyje? Ja działam w interesie mojego dziecka. Jeżeli komuś wszystko kojarzy się np. z seksem, to oznacza problem po jego stronie, a nie po stronie ministra edukacji.
Jeżeli mamy uczyć dziecko, że powinno zdrowo się odżywiać, dbać o higienę, reagować na złe zachowania rówieśników, a czasem także dorosłych lub zły dotyk czy niekontrolowane relacje interpersonalne – to w tym nie widzę nic złego.
Edukacja zdrowotna obejmuje cały wachlarz zagadnień, a nagle jakaś grupa sprowadza ją jedynie do seksu i patologii związanych z edukacją seksualną. Jeśli rodzic nie potrafi ze swoim dzieckiem szczerze o tym rozmawiać, lepiej, żeby zrobiła to szkoła.
Powinniśmy zakazać smartfonów w szkołach podstawowych?
Jestem za. Problem w tym, że to nie tylko kwestia wychowawcza. Proszę zwrócić uwagę – ja, jako uczeń, w mojej sytuacji rodzinnej, mając dwie siostry i rodziców z ograniczonymi zarobkami, po prostu nie miałbym smartfona. Dziś natomiast słyszę, że niektórzy nauczyciele część zadań dydaktycznych będą chcieli realizować przy użyciu smartfona. Oznacza to, że dziecko, które go nie posiada, nie będzie mogło wziąć udziału w tym fragmencie lekcji i programu nauczania.
Smartfony powinny być wyłączane w chwili wejścia do szkoły?
Taki zapis byłby trudny do zrealizowania. Powinna się odbyć prawdziwa dyskusja na poziomie każdej szkoły. Nie ma powodu, by dziecko wchodziło do szkoły ze smartfonem tylko dlatego, że rodzic mówi: „muszę mieć z nim kontakt”. W rzeczywistości nie ma sytuacji, które wymagałyby stałego kontaktu. Szkoła jest naprawdę bezpiecznym miejscem.
Czy taka decyzja powinna zapaść na stopniu centralnym, czy pozostawiona dyrektorom szkół?
Skoro decyzja z góry nie zapadła do tej pory, to powinna przynajmniej istnieć silna presja, aby została podjęta na poziomie każdej szkoły.
Niedawno Trybunał Konstytucyjny orzekł, że rozporządzenie MEN ws. lekcji religii jest niezgodne z konstytucją i ustawą o systemie oświaty. Ministerstwo deklaruje, że nie zamierza się tym przejmować. Jak pan ocenia całą tę dyskusję wokół lekcji religii?
Kiedy lekcja religii wchodziła do szkół, stałem na stanowisku, że o jej prowadzeniu powinni decydować rodzice na poziomie szkoły, wspólnie z miejscowymi katechetami. Dziś dzieci decydują same i „głosują nogami”. Za chwilę problem zniknie, bo z roku na rok jest mniej dzieci na lekcji religii.
Przeciwnicy ograniczania wymiaru nauczania lekcji religii podkreślają, że fakt, że mają odbywać się przed lub po obowiązkowych zajęciach, tylko ułatwi dzieciom „głosowanie nogami”.
Zapis mówiący, że lekcje mają być prowadzone na pierwszej lub ostatniej godzinie, można zrealizować w szkole jednociągowej, gdzie mamy jedną klasę. Ale w szkole z 88 oddziałami? To po prostu niemożliwe – fizycznie nie da się zapewnić odrębnego księdza do każdej klasy.
Jak pan oceni zniesienie obowiązkowych prac domowych?
Źle. Od początku o tym mówiliśmy. Mam pewien żal do minister Nowackiej, że nie zdecydowała się iść do kierownika i powiedzieć: „Panie premierze, to jest źle oceniane przez środowisko”. Jeżeli środowisko uważa, że to niszczy całą dydaktykę, warto z tego zrezygnować.
Prace domowe uczą systematyczności, odpowiedzialności, obowiązkowości i samodzielności – tego wszystkiego, co nagle odebrano dzieciom. Nie jest błędem błądzić, błędem jest trwać w błędzie.
Czytaj też:
MEN opublikowało kalendarz nowego roku szkolnego. Rodzice zgłaszają „ale”Czytaj też:
Burza ws. nowego przedmiotu. Nauczyciele muszą sprostać tym wytycznym MEN
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
