ROZMAWIAŁ Bartosz Czartoryski
Miałeś kiedyś chęć rzucić wszystko i uciec?
Nieraz chciałem uciec, a powody codziennie podsuwało mi życie. Nadal jakaś część mnie chce się uwolnić od tego, co łączy mnie ze światem, żeby zobaczyć, co znajduje się po drugiej stronie płotu. A przecież tam jest ta sama trawa i to samo gówno w tej trawie, bo nawet jakbym się uwolnił od jednego życia, to uwikłałbym się w inne.
Nie da się ucieć przed życiem?
Nie, bo zawsze jakieś życie będziesz miał. Chyba że sobie palniesz w łeb, wtedy masz wszystko, nomen omen, z głowy. A tak zawsze się zorientujesz, że musisz uciec od tej ucieczki, bo życie w ciągłej zmianie, bez absolutnie żadnej, nawet powierzchownej relacji z innym człowiekiem, bez zakorzenienia, nie istnieje. Będziesz ciągle uciekał? Czy zaczniesz budować coś od nowa? Jeśli tak, powtórzysz to, przed czym uciekałeś. Może jeśli byśmy wygrali miliony na loterii, bylibyśmy zdolni radykalnie coś odmienić. Ale z życiem takie jak moje, jak twoje... Zawsze uciekniemy do tego samego. Chyba trzeba trwać w tym, co mamy, mimo naszych błędów.
O „Exodusie” mówi się jako o powieści drogi, a przecież tam drogi nie ma, jedynie przystanki.
Tak. Pominąłem etap podróży. Nie wiemy, jak ten mój Janek dociera z miejsca na miejsce i jest to zupełnie nieistotne. Bo ważne jest to, jak zachowuje się w okolicznościach, w których się znalazł. Zresztą myślę, że zniknęło już coś takiego jak podróż. Owszem, można polecieć do Ameryki Południowej, pojeździć po górach jeepem albo przedzierać się przez Amazonkę czy mongolskie stepy, ale w cywilizacji zachodniej nie ma już podróży. Nie w tym sensie, w jakim podróżował Kerouac przez Stany albo bohater „Podróży do kresu nocy” Céline’a. Z tego względu, że dawniej takie wyprawy trwały długo, były skomplikowane logistycznie i dlatego spotykały nas przygody. Zatrzymywano się w gospodach, poznawano ludzi, z którymi można było się upić. Albo nawet i się zakochać.
Dlaczego padło akurat na taką, a nie inną trasę?
Wszystko jest wypadkową literackiego romantyzmu i trudnych warunków życiowych. Mnie się marzyło, aby ta książka wybrzmiała w słońcu południa, potem, wraz z uchodźcami, którzy z Grecji ciągnęli do Berlina, pojawił się pomysł, aby mój bohater szedł w kontrze do nich. Chciałem, żeby intryga zamknęła się na Itace, a potem okazało się, że aby się tam dostać, potrzebny jest samolot, wodolot, łódka i ponton. Janek nigdy by się tam nie dostał, dlatego wybrałem realistyczny cel, bliżej Aten. Berlin był z kolei punktem oczywistym, bo z Warszawy chyba najłatwiej tam dojechać. I kiedy zacząłem tę książkę pisać, pojawili się rzeczeni uchodźcy i jakoś musiałem tych biednych ludzi uwzględnić. Nie mogłem ich przemilczeć, szczególnie kiedy już miałem tytuł „Exodus” i uciekiniera. Dlatego wymyśliłem, że Janek będzie wolontariuszem w obozie przesiedleńczym i okazało się, że te, o których warto pisać, są na Bałkanach. Akurat, gdy się do tego zabrałem, gruchnęła informacja, że postawiono tam płoty z drutem kolczastym i przyszła mi do głowy myśl, że niedobrze się dzieje, skoro znowu w Europie odgradzają drutem człowieka od człowieka. Sam Janek został bez dachu nad głową, bez pieniędzy, bez żadnych umiejętności i musiał tam zostać. Kiedy ma się koncepcję bohatera i wie się, ku czemu książka ma zmierzać, trasę dobiera się według założeń, które pogłębiasz.
Potrafiłbyś żyć bez pisania, bez muzyki metalowej, bez ludzi?
Chyba bez ludzi byłoby najtrudniej. Lata temu porzuciłem wszystko i wyjechałem do Kopenhagi, gdzie nie miałem nic. Znaczy miałem metal, mogłem pisać, natomiast za ludźmi mi było tęskno.
Nie wyjechałeś jednak z konieczności.
Ano, to była przygoda. Ale stamtąd też uciekłem. Miewam swoje małe exodusy, ale bez tego dramatycznego charakteru. Zawód, jaki wykonuję, pozwala mi w pewnym stopniu odrzucać te fragmenty życia, które mi nie odpowiadają, ale to też się kurczy, bo są dzieci, bo mam pracę przy „Dezerterach” [program w TVP Kultura – red.], mieliśmy poważną chorobę w rodzinie. I ja się uczę z tymi ograniczeniami żyć i nie postrzegać ich jako zubożenia własnej wolności, ale jej konsekwencje. Z przyczyn rodzinnych wróciłem do Krakowa i muszę teraz dymać do roboty do Warszawy, lecz podjąłem taką decyzję, kierując się pewnymi wartościami. I w ramach tych decyzji nadal jestem wolny.
Trudno żyć bez ludzi, ale i ciężko się dziś od nich uwolnić, bo panuje przekonanie, że jeśli nie ma cię w internecie, to nie istniejesz, co wymusza ciągłe bycie w kontakcie.
Jest to nawet swego rodzaju terror. Jakiś czas temu kumpel miał pewien kłopot, ja się o tym dowiedziałem dopiero później, zapytałem, co się dzieje, a on na to, czemu nie zajrzałem do niego na ścianę Facebooka, tam wszystko było. A to przecież nie obowiązek. Nie dzwonimy do przyjaciół cztery razy dziennie, a do rodziców co godzinę. I, dbając o higienę własnego czasu, też można te narzędzia z grupy zabójców duszy i budowania narcyzmu do nas dostosować. Dążę do tego, żeby być w jednej czynności jednocześnie i kiedy piszę, gram, oglądam film, staram się nie mieć telefonu w zasięgu ręki, co też nie zawsze mi się udaje. Fajnie jest sobie poklikać, kiedy się czeka na przystanku. Lecz nie dajmy sobie wmówić, że skoro pojawiliśmy się w sieci, to musimy tam bez przerwy istnieć, bo są inne, ważniejsze światy.
Ty jednak doskonale się w internecie odnajdujesz.
Bo ja to bardzo lubię, szczególnie Instagram. O ile swoje pisanie postrzegałem zawsze jako komentarz do świata, to dzięki tej aplikacji zajmuję się rejestrowaniem świata. Drobiazgów. Prostych przejawów osobliwości życia. Moja dziewczyna zapytała mnie, czemu jej nie zrobiłem zdjęcia. A mi nie przyszło do głowy, że mogłem, że mogę fotografować ludzi. Nie ma się tym jednak co ekscytować. Nie rozumiem i tych, co zarzekają się, że nigdy nie będą mieli Facebooka, jak i tych, co nieustannie potrzebują feedbacku i aktualizują co godzinę status. Media społecznościowe są elementem życia, ale nie jego esencją.
Opozycją do samotniczego dłubania przy książkach jest twoja praca dla telewizji. To dość nieortodoksyjna jak na pisarza ścieżka.
Zwłaszcza pisarza z wadą wymowy i umiarkowanie telewizyjną prezencją. Ale co mam ci powiedzieć? To zajebiste. Wybieram sobie ludzi, z którymi chciałbym pogadać i rozmawiamy o tym, co mnie interesuje. Może jest to ucieczka od samotności pisarskiej? Odkryłem radość spotkania z drugim człowiekiem; to chwile, które raczej się nie powtórzą. Poza tym przy programie pracuje ze 30 osób, kręcę się wśród nich i nagle, po 20 latach, zacząłem chodzić do pracy. Żyję społecznie i może jestem przez to mniejszym dziwadłem.
A jesteś dziwadłem?
Nie ma w tym momencie zaistnienia bez wizerunku. Ci, którym udało się kiedyś bez tego przemknąć, nadal sobie istnieją, ale nam już nie wolno. Bo jeśli twoim wizerunkiem jest brak wizerunku, to jesteś postrzegany jako fleja. I znalazłem się w sytuacji, że muszę coś wymyślić, dlatego wzmocniłem estetykę, która zawsze była mi bliska. Publicznie zawsze pokazuję się w metalowych T-shirtach. A do ciebie przyszedłem po cywilnemu, mam dresik. Lecz ja siebie nie przekłamałem, tylko skonkretyzowałem to, co we mnie było. g
© Wszelkie prawa zastrzeżone

Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Komentarze