Wydatki można ciąć teraz - ze znieczuleniem, albo za rok - na wycieńczonym organizmie i "na żywca"
Polskę czeka krach podobny do argentyńskiego" - twierdzi rosnąca grupa analityków. "Kryzys argentyński grozi, ale tylko w umysłach analityków" - odpowiada Leszek Miller. "To nie będzie kryzys finansów publicznych, bo kryzys finansów publicznych już mamy. To będzie kryzys państwa" - podsumował tę dyskusję Bogusław Grabowski z Rady Polityki Pieniężnej. Niestety, ma rację. Zarówno państwo, jak i finanse publiczne są w głębokim kryzysie. Możliwe są z niego trzy wyjścia: natychmiastowa operacja - wprawdzie bolesna, ale dająca się przeprowadzić z jakim takim znieczuleniem. Ta sama operacja dokonana jutro, to jest w roku 2004 lub 2005, będzie musiała być robiona "na żywca". Oczywiście, jeśli chory dożyje. Coraz bardziej prawdopodobne jest bowiem, że z kryzysu wychodzić będziemy przez krach.
Rząd nie ma dość sił, by doprowadzić pacjenta na stół chirurgiczny - nie potrafi się przeciwstawić naciskom grup interesu wyciągającym pieniądze z budżetu. Pacjent ciągle wierzy, że "nie jest tak źle", że nic mu nie grozi. Rząd zachowuje się więc jak lekarz, który czeka, aż choroba da się pacjentowi we znaki tak mocno, że w końcu wycieńczony zrezygnuje i sam podda się zabiegowi. Konsekwencje wynikające ze wzrostu ryzyka powikłań mają spaść na kolegę, który obejmie dyżur, gdy skończy go SLD.
Kryzys jak wrzód
Kryzys finansów publicznych rozwija się jak wrzód. Złe bakterie produkujące deficyt i dług publiczny biorą się z nieracjonalnego systemu wydatków administracyjnych, socjalnych oraz finansowania upadłych dziedzin gospodarki. Na te cele wydawaliś-my zawsze zbyt dużo i zawsze źle. Gdy zbliżały się wybory w 2001 r., zaczęliśmy bić rekordy głupoty. Najpierw AWS w "wyborczym" budżecie rozkręciła deficyt z 15,4 mld zł (2000 r.) do 32,6 mld zł (2001 r.). Ile to dało akcji w wyborach? Nic. Potem ze swoich wyborczych obietnic zaczął się wywiązywać sojusz (konsekwencje wydają się podobne).
Kryzys już jest. Do września budżet wykorzystał 90 proc. rocznego deficytu, wyczerpał swoje rezerwy finansowe i tak dalece ograniczył swoją płynność, iż musiał opóźnić nie tylko przekazywanie środków do ZUS (co jest już normą), ale także transfer pieniędzy przeznaczonych na podwyżki dla nauczycieli akademickich. Deficyt bud-żetu byłby zapewne jeszcze wyższy, gdyby nie to, że we wrześniu doszło do sytuacji bez precedensu. Ministerstwo Finansów dwukrotnie musiało unieważnić przetargi na papiery wartościowe, bowiem nie było chętnych do pożyczania pieniędzy na proponowanych warunkach.
Inwestorom finansowym trudno się dziwić. Otrzymali informacje, że w przyszłym roku faktyczny deficyt budżetowy ma wynieść prawie 8 proc., a dług publiczny przekroczy 55 proc. PKB. A dodatkowo zorientowali się, że aktualne potrzeby pożyczkowe rządu są kolosalne i że ma on nóż na gardle. We wrześniu bowiem Ministerstwo Finansów zaoferowało papiery skarbowe o wartości 11,3 mld zł, a plan emisyjny na październik opiewa aż na 13,2 mld zł. Dla wyjaśnienia należy dodać, że średnia miesięczna sprzedaż papierów skarbowych wynosiła do tej pory niecałe 3 mld zł, a w miesiącach najwyższych potrzeb pożyczkowych (styczeń i kwiecień) nieznacznie przekraczała 6 mld zł. Gdyby ów "bojkot" papierów skarbowych trwał dalej, krach już by nastąpił. Na szczęście na pierwszym przetargu obligacji w październiku pieniądze udało się pożyczyć. Tyle że średnio na 5,246 proc. (maksymalna zaaprobowana rentowność przekroczyła poziom stopy interwencyjnej NBP!). Jest to o 0,264 punktu procentowego drożej niż przed miesiącem (wtedy
- 4,982 proc.), co oznacza, że na tej banalnej transakcji budżet stracił prawie 8 mln zł. A to tylko przedsmak wydarzeń przyszłorocznych.
Operacja ze znieczuleniem
Wrzody leczy się operacyjnie, za pomocą cięcia. Bo przecież to, co nazywamy reformą (czy racjonalizacją) finansów publicznych, oznacza cięcie tych wydatków, które są niekonieczne czy niezbyt efektywne. Jeszcze dzisiaj owe cięcia mogą być stosunkowo łagodne i mogą się sprowadzać do weryfikacji rent i likwidacji istniejących tu patologii (co dziesiąty dorosły Polak to inwalida, czyli mamy 2,67 mln inwalidów - najwięcej na świecie), zamrożenia płac, rent i emerytur, likwidacji wcześniejszych emerytur i stopniowego podwyższania wieku emerytalnego (najniższego w Europie), urealnienia składek na KRUS oraz likwidacji nie kontrolowanego wycieku pieniądza, z jakiego słynie Fundusz Emerytalno-Rentowy, a wreszcie - racjonalizacji wydatków rehabilitacyjnych itd.
Taka operacja musi trochę boleć. Ból będzie się objawiał protestami górników, służby zdrowia, niezadowoleniem emerytów. Ale likwidując hiperdotacje do kopalń, służby zdrowia czy funduszu emerytalnego rząd może liczyć na zrozumienie i tzw. bierną akceptację pozostałych grup społecznych. Jest szansa na to, by przeprowadzić zabieg ze znieczuleniem miejscowym, bez konieczności ratowania organizmu na oddziale intensywnej terapii. Tyle że rząd bardziej boi się wybuchu bomby społecznej (co będzie, gdy dojdzie do starć z policją, a poturbowani górnicy i policjanci zapełnią sale przyjęć bytomskich szpitali?) niż wybuchu bomby finansowej. Wzorując się na Narodowym Funduszu Zdrowia, który termin wycięcia ropiejącej ślepej kiszki wyznacza na przyszły rok, rząd chce przeprowadzić operację nie dziś, lecz w roku 2005. To o rok za późno, a poza tym to nieprawda, bo będziemy wtedy tuż przed wyborami parlamentarnymi i rządząca partia raczej nie będzie skłonna do popełnienia samobójstwa. Należy zatem przyjąć, że SLD albo liczy na cud, albo z pełną świadomością i premedytacją dorżnie finanse publiczne.
Czekanie na cud
O ile tegoroczny budżet był lipą, o tyle budżet przyszłoroczny jest lipą do kwadratu. Jeśli nawet tak przychylna rządowi członkini RPP jak Wiesława Ziółkowska stwierdza, że jest to najgorszy budżet, jaki widziała od 1989 roku, możemy ten fakt uznać za dowiedziony. Realizacja budżetu byłaby możliwa przy spełnieniu tak wielu szczęśliwych wydarzeń (wysokie tempo wzrostu, niski stabilny kurs dewizowy, wysoka ściągalność podatków itd.), że jest to po prostu nierealne (zwłaszcza że wśród szczęśliwych okoliczności są także te, które wzajemnie się wykluczają, jak wzrost inflacji i spadek stóp procentowych). A niespełnienie choć jednego z tych warunków oznacza budżetowy kollaps.
Leszek Miller ciągle wierzy w "sprzyjający zbieg okoliczności". Mówiąc inaczej, po prostu wierzy w cud. A nawet dwa cudy. Pierwszy, który pozwoli mu bez konieczności podejmowania trudnych decyzji dotrwać do wiosny roku 2005, i drugi, który pozwoli mu wygrać kolejne wybory.
Bez cudu, czyli operacja "na żywca"
Poza Leszkiem Millerem w cuda mało kto wierzy. Powszechna prognoza jest jednoznaczna. Bez przeprowadzonej już teraz reformy, czyli cięć, przyszłoroczny budżet skończy się katastrofą. Co wtedy? W najlepszym wypadku nowelizacja i gwałtowne cięcie wydatków jak leci, co i tak nie uratuje nas przed przekroczeniem 55-procentowego, a może 60-procentowego progu zadłużenia. Przekroczenie tych granic musi zaś skutkować przejściem do budżetu zrównoważonego, czyli redukcją wydatków o 60 mld zł w ciągu dwóch lat.
Dla przeciętnego obywatela będzie to oznaczać dalszy wzrost wszystkich podatków i obniżenie wszystkich wypłat z budżetu nawet o 20 proc. A to już nie zamrożenie, ale drakońska obniżka realnych płac, opóźnienia wypłat dla budżetówki (nauczyciele, służba zdrowia), obniżka emerytur i rent oraz innych świadczeń społecznych, a w końcu fala bankructw. O dalszym pogorszeniu stanu szkolnictwa, służby zdrowia, sądownictwa, policji itd., mówić nawet nie trzeba.
Co na to społeczeństwo?
Czy plan "racjonalizacji wydatków budżetowych" ma dzisiaj jakąkolwiek szansę na społeczną aprobatę? Zależy ona od zaufania do rządu, a rząd robi wszystko, co może, aby zaufanie to zniszczyć. Zamiast zaprezentować spójny i sensowny program reform, uprawia propagandę sukcesu i uruchamia kolejne kosztowne i nonsensowne eksperymenty. Co gorsza, osławiony "program Hausnera" ma się ograniczyć do cięć wydatków socjalnych, niemal nie dotykając rozbuchanych wydatków administracyjnych. Nie dość, że pozostawia on wszystkie "czarne dziury" w postaci agencji, funduszy, środków specjalnych czy gospodarstw pomocniczych, to jeszcze zwiększa budżet administracji państwowej (z 1,4 mld zł do 1,5 mld zł) oraz budżety kancelarii prezydenta i premiera.
Jest oczywiste, że oszczędności na kosztach państwa finansów publicznych nie zbawią. Są one jednak niezbędne, aby reformę finansów w ogóle przeprowadzić. Bo jest ona możliwa tylko w dwóch wypadkach: gdy - nawet przesadnie i demonstracyjnie - władza zaczyna od siebie (obniża wynagrodzenia i zmniejsza zatrudnienie w administracji) albo gdy straszliwa katastrofa już nastąpi.
1 maja 2004, czyli dzień klęski
Mechanizm zarządzania finansami publicznymi przypomina obecnie ten wykształcony w końcówce rządów AWS: minister finansów (wtedy Bauc, dziś Raczko) ma stosunkowo słabą pozycję, gospodarczy wicepremier (wtedy Steinhoff, teraz Hausner) zdaje sobie sprawę z konieczności dokonania cięć, ale ostatnie słowo należy do troszczącego się o wynik w nadchodzących wyborach polityka (wówczas Krzaklewski, dziś Miller). To źle wróży finansom.
Poprzedni trójkąt rządzący nie zdecydował się na cięcia, lecz tylko na spacer po brzytwie, czyli doraźne łatanie budżetu, wzrost zadłużenia, triki księgowe, dzięki którym budżet na papierze wyglądał lepiej. Podobnym grzechem poprawiania rzeczywistości obciążony jest obecny projekt budżetu autorstwa rządu Millera. Godzina prawdy wybije 1 maja 2004 r., czyli w dniu naszego wejścia do Unii Europejskiej. Powodem nie będzie jednak sama akcesja - kwiecień to po prostu co roku miesiąc, w którym zobowiązania budżetu są najwyższe, a wpływy niskie. Prawdopodobieństwo, że budowany przez Millera, Hausnera i Raczkę finansowy domek z kart zawali się właśnie wtedy, jest bardzo wysokie.
Rząd nie ma dość sił, by doprowadzić pacjenta na stół chirurgiczny - nie potrafi się przeciwstawić naciskom grup interesu wyciągającym pieniądze z budżetu. Pacjent ciągle wierzy, że "nie jest tak źle", że nic mu nie grozi. Rząd zachowuje się więc jak lekarz, który czeka, aż choroba da się pacjentowi we znaki tak mocno, że w końcu wycieńczony zrezygnuje i sam podda się zabiegowi. Konsekwencje wynikające ze wzrostu ryzyka powikłań mają spaść na kolegę, który obejmie dyżur, gdy skończy go SLD.
Kryzys jak wrzód
Kryzys finansów publicznych rozwija się jak wrzód. Złe bakterie produkujące deficyt i dług publiczny biorą się z nieracjonalnego systemu wydatków administracyjnych, socjalnych oraz finansowania upadłych dziedzin gospodarki. Na te cele wydawaliś-my zawsze zbyt dużo i zawsze źle. Gdy zbliżały się wybory w 2001 r., zaczęliśmy bić rekordy głupoty. Najpierw AWS w "wyborczym" budżecie rozkręciła deficyt z 15,4 mld zł (2000 r.) do 32,6 mld zł (2001 r.). Ile to dało akcji w wyborach? Nic. Potem ze swoich wyborczych obietnic zaczął się wywiązywać sojusz (konsekwencje wydają się podobne).
Kryzys już jest. Do września budżet wykorzystał 90 proc. rocznego deficytu, wyczerpał swoje rezerwy finansowe i tak dalece ograniczył swoją płynność, iż musiał opóźnić nie tylko przekazywanie środków do ZUS (co jest już normą), ale także transfer pieniędzy przeznaczonych na podwyżki dla nauczycieli akademickich. Deficyt bud-żetu byłby zapewne jeszcze wyższy, gdyby nie to, że we wrześniu doszło do sytuacji bez precedensu. Ministerstwo Finansów dwukrotnie musiało unieważnić przetargi na papiery wartościowe, bowiem nie było chętnych do pożyczania pieniędzy na proponowanych warunkach.
Inwestorom finansowym trudno się dziwić. Otrzymali informacje, że w przyszłym roku faktyczny deficyt budżetowy ma wynieść prawie 8 proc., a dług publiczny przekroczy 55 proc. PKB. A dodatkowo zorientowali się, że aktualne potrzeby pożyczkowe rządu są kolosalne i że ma on nóż na gardle. We wrześniu bowiem Ministerstwo Finansów zaoferowało papiery skarbowe o wartości 11,3 mld zł, a plan emisyjny na październik opiewa aż na 13,2 mld zł. Dla wyjaśnienia należy dodać, że średnia miesięczna sprzedaż papierów skarbowych wynosiła do tej pory niecałe 3 mld zł, a w miesiącach najwyższych potrzeb pożyczkowych (styczeń i kwiecień) nieznacznie przekraczała 6 mld zł. Gdyby ów "bojkot" papierów skarbowych trwał dalej, krach już by nastąpił. Na szczęście na pierwszym przetargu obligacji w październiku pieniądze udało się pożyczyć. Tyle że średnio na 5,246 proc. (maksymalna zaaprobowana rentowność przekroczyła poziom stopy interwencyjnej NBP!). Jest to o 0,264 punktu procentowego drożej niż przed miesiącem (wtedy
- 4,982 proc.), co oznacza, że na tej banalnej transakcji budżet stracił prawie 8 mln zł. A to tylko przedsmak wydarzeń przyszłorocznych.
Operacja ze znieczuleniem
Wrzody leczy się operacyjnie, za pomocą cięcia. Bo przecież to, co nazywamy reformą (czy racjonalizacją) finansów publicznych, oznacza cięcie tych wydatków, które są niekonieczne czy niezbyt efektywne. Jeszcze dzisiaj owe cięcia mogą być stosunkowo łagodne i mogą się sprowadzać do weryfikacji rent i likwidacji istniejących tu patologii (co dziesiąty dorosły Polak to inwalida, czyli mamy 2,67 mln inwalidów - najwięcej na świecie), zamrożenia płac, rent i emerytur, likwidacji wcześniejszych emerytur i stopniowego podwyższania wieku emerytalnego (najniższego w Europie), urealnienia składek na KRUS oraz likwidacji nie kontrolowanego wycieku pieniądza, z jakiego słynie Fundusz Emerytalno-Rentowy, a wreszcie - racjonalizacji wydatków rehabilitacyjnych itd.
Taka operacja musi trochę boleć. Ból będzie się objawiał protestami górników, służby zdrowia, niezadowoleniem emerytów. Ale likwidując hiperdotacje do kopalń, służby zdrowia czy funduszu emerytalnego rząd może liczyć na zrozumienie i tzw. bierną akceptację pozostałych grup społecznych. Jest szansa na to, by przeprowadzić zabieg ze znieczuleniem miejscowym, bez konieczności ratowania organizmu na oddziale intensywnej terapii. Tyle że rząd bardziej boi się wybuchu bomby społecznej (co będzie, gdy dojdzie do starć z policją, a poturbowani górnicy i policjanci zapełnią sale przyjęć bytomskich szpitali?) niż wybuchu bomby finansowej. Wzorując się na Narodowym Funduszu Zdrowia, który termin wycięcia ropiejącej ślepej kiszki wyznacza na przyszły rok, rząd chce przeprowadzić operację nie dziś, lecz w roku 2005. To o rok za późno, a poza tym to nieprawda, bo będziemy wtedy tuż przed wyborami parlamentarnymi i rządząca partia raczej nie będzie skłonna do popełnienia samobójstwa. Należy zatem przyjąć, że SLD albo liczy na cud, albo z pełną świadomością i premedytacją dorżnie finanse publiczne.
Czekanie na cud
O ile tegoroczny budżet był lipą, o tyle budżet przyszłoroczny jest lipą do kwadratu. Jeśli nawet tak przychylna rządowi członkini RPP jak Wiesława Ziółkowska stwierdza, że jest to najgorszy budżet, jaki widziała od 1989 roku, możemy ten fakt uznać za dowiedziony. Realizacja budżetu byłaby możliwa przy spełnieniu tak wielu szczęśliwych wydarzeń (wysokie tempo wzrostu, niski stabilny kurs dewizowy, wysoka ściągalność podatków itd.), że jest to po prostu nierealne (zwłaszcza że wśród szczęśliwych okoliczności są także te, które wzajemnie się wykluczają, jak wzrost inflacji i spadek stóp procentowych). A niespełnienie choć jednego z tych warunków oznacza budżetowy kollaps.
Leszek Miller ciągle wierzy w "sprzyjający zbieg okoliczności". Mówiąc inaczej, po prostu wierzy w cud. A nawet dwa cudy. Pierwszy, który pozwoli mu bez konieczności podejmowania trudnych decyzji dotrwać do wiosny roku 2005, i drugi, który pozwoli mu wygrać kolejne wybory.
Bez cudu, czyli operacja "na żywca"
Poza Leszkiem Millerem w cuda mało kto wierzy. Powszechna prognoza jest jednoznaczna. Bez przeprowadzonej już teraz reformy, czyli cięć, przyszłoroczny budżet skończy się katastrofą. Co wtedy? W najlepszym wypadku nowelizacja i gwałtowne cięcie wydatków jak leci, co i tak nie uratuje nas przed przekroczeniem 55-procentowego, a może 60-procentowego progu zadłużenia. Przekroczenie tych granic musi zaś skutkować przejściem do budżetu zrównoważonego, czyli redukcją wydatków o 60 mld zł w ciągu dwóch lat.
Dla przeciętnego obywatela będzie to oznaczać dalszy wzrost wszystkich podatków i obniżenie wszystkich wypłat z budżetu nawet o 20 proc. A to już nie zamrożenie, ale drakońska obniżka realnych płac, opóźnienia wypłat dla budżetówki (nauczyciele, służba zdrowia), obniżka emerytur i rent oraz innych świadczeń społecznych, a w końcu fala bankructw. O dalszym pogorszeniu stanu szkolnictwa, służby zdrowia, sądownictwa, policji itd., mówić nawet nie trzeba.
Co na to społeczeństwo?
Czy plan "racjonalizacji wydatków budżetowych" ma dzisiaj jakąkolwiek szansę na społeczną aprobatę? Zależy ona od zaufania do rządu, a rząd robi wszystko, co może, aby zaufanie to zniszczyć. Zamiast zaprezentować spójny i sensowny program reform, uprawia propagandę sukcesu i uruchamia kolejne kosztowne i nonsensowne eksperymenty. Co gorsza, osławiony "program Hausnera" ma się ograniczyć do cięć wydatków socjalnych, niemal nie dotykając rozbuchanych wydatków administracyjnych. Nie dość, że pozostawia on wszystkie "czarne dziury" w postaci agencji, funduszy, środków specjalnych czy gospodarstw pomocniczych, to jeszcze zwiększa budżet administracji państwowej (z 1,4 mld zł do 1,5 mld zł) oraz budżety kancelarii prezydenta i premiera.
Jest oczywiste, że oszczędności na kosztach państwa finansów publicznych nie zbawią. Są one jednak niezbędne, aby reformę finansów w ogóle przeprowadzić. Bo jest ona możliwa tylko w dwóch wypadkach: gdy - nawet przesadnie i demonstracyjnie - władza zaczyna od siebie (obniża wynagrodzenia i zmniejsza zatrudnienie w administracji) albo gdy straszliwa katastrofa już nastąpi.
1 maja 2004, czyli dzień klęski
Mechanizm zarządzania finansami publicznymi przypomina obecnie ten wykształcony w końcówce rządów AWS: minister finansów (wtedy Bauc, dziś Raczko) ma stosunkowo słabą pozycję, gospodarczy wicepremier (wtedy Steinhoff, teraz Hausner) zdaje sobie sprawę z konieczności dokonania cięć, ale ostatnie słowo należy do troszczącego się o wynik w nadchodzących wyborach polityka (wówczas Krzaklewski, dziś Miller). To źle wróży finansom.
Poprzedni trójkąt rządzący nie zdecydował się na cięcia, lecz tylko na spacer po brzytwie, czyli doraźne łatanie budżetu, wzrost zadłużenia, triki księgowe, dzięki którym budżet na papierze wyglądał lepiej. Podobnym grzechem poprawiania rzeczywistości obciążony jest obecny projekt budżetu autorstwa rządu Millera. Godzina prawdy wybije 1 maja 2004 r., czyli w dniu naszego wejścia do Unii Europejskiej. Powodem nie będzie jednak sama akcesja - kwiecień to po prostu co roku miesiąc, w którym zobowiązania budżetu są najwyższe, a wpływy niskie. Prawdopodobieństwo, że budowany przez Millera, Hausnera i Raczkę finansowy domek z kart zawali się właśnie wtedy, jest bardzo wysokie.
JÓZEF OLEKSY były premier Istotnym ograniczeniem premiera jest brak pełnej wiedzy o potrzebie niezbędnych reform. Tej wiedzy nie ma nawet najbliższe otoczenie polityczne szefa rządu. Wiedza, owszem, jest, ale na ogół fragmentaryczna i nie uporządkowana. Poza tym doskwiera brak odwagi, wytrwałości i umiejętności w przekonywaniu różnych środowisk politycznych do niezbędnych posunięć. ANDRZEJ OLECHOWSKI minister finansów w rządzie Jana Olszewskiego Istotną przeszkodą w działalności ministra finansów są chybione decyzje parlamentu. Zwłaszcza te, po których budżet państwa czekają duże wydatki. Podałem się do dymisji właśnie w związku z tym, że parlamentarzyści uchwalili podwyżki rent i emerytur, chociaż państwa nie było stać na nowe wydatki. To było oszukiwanie ludzi. JAROSŁAW BAUC minister finansów w rządzie Jerzego Buzka Wielką przeszkodą w reformowaniu gospodarki jest tzw. Polska branżowa. Każdy minister, poza ministrem finansów, odpowiada za swoją branżę i stara się wydrzeć jak najwięcej dla swoich latyfundiów. Każdy minister jest też najczęściej posłem, który musi się liczyć z olbrzymią presją ze strony swojego elektoratu. Wielu ministrom finansów, w tym i mnie, zdarzało się zabić jakiś głupi pomysł ekonomiczny na posiedzeniu rządu, zanim wszedł jako zapis do ustawy. Co z tego, skoro na forum Sejmu ta idiotyczna idea wracała do ustawy w formie inicjatywy poselskiej. Minister finansów jest wówczas bezradny. |
Więcej możesz przeczytać w 41/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.