Wybory do europarlamentu są dramatyczną oznaką niewiary w system demokratyczny Wszystko w wyborach do europarlamentu było zaskoczeniem. Najpierw wysokie notowania Ligi Polskich Rodzin, a niskie - Samoobrony. Potem sukces Unii Wolności i umiarkowane zwycięstwo Platformy Obywatelskiej. Zaskoczeniem była nawet aż tak katastrofalnie niska frekwencja. Jeszcze raz okazało się, że socjologowie mają problem z opinią publiczną. Wszystkie pomiary wykonywane przez pracownie badań społecznych okazują się mało precyzyjne. Co można tłumaczyć albo dość powszechnym (błąd może wynieść nawet 12 proc.) kłamaniem, albo niezdecydowaniem. Wszystko wskazuje na to, że nie jesteśmy mocno przywiązani do żadnej partii - bo jak się do nich przywiązać, skoro scena partyjna zmienia się tak szybko. Nie mamy też ugruntowanych przekonań politycznych. Wiele jest w nas niezdecydowania i niechęci. Ową niechęcią do klasy politycznej na ogół tłumaczy się niską frekwencję.
Bunt przeciw demokracji?
W aż tak wysokiej absencji wyborczej zawiera się coś groźnego. Polska reprezentacja w Europie ma nader ograniczone poparcie społeczne, a i podważona została sama zasada demokratyczna. Obywatele zakwestionowali nie tylko partie, ale i sam mechanizm wyłaniania posłów, co oznacza, że do pewnego stopnia zakwestionowali wybory, czyli podstawowy mechanizm demokracji. Utracili wiarę w to, co jest święte w wolnym systemie. Uznali, że niezależnie od tego, na kogo oddadzą głos, to i tak nie ma znaczenia.
Wybory do europarlamentu są dramatyczną oznaką niewiary w system demokratyczny. Nie oznacza to, że Polacy są w ogóle przeciw demokracji. Widać jedynie, jak głęboko elektorat nie ufa kartce wyborczej. Jest w tym jakiś rodzaj bezradności. Nie sposób bowiem sobie wyobrazić demokratycznych rządów bez niezbędnej dawki zaufania. A kapitał zaufania jest tym, czego nam obecnie najbardziej brakuje.
Brakiem zaufania do kartki wyborczej można również tłumaczyć pewną popularność idei rządów fachowców. Być może Polacy chcą przede wszystkim tego, by byli w miarę dobrze i sprawnie rządzeni. Mniej jest dla nich istotne, czy będzie to ktoś, kto ma za sobą mandat wyborczy, czy tylko pewne umiejętności. Wielu z nas tęskni za Gierkiem zapewne dlatego, że pamięta ten okres (pamięć płata figle) właśnie jako czasy rzekomo sprawnych rządów.
Bunt przeciw nieodpowiedzialności
Niska frekwencja to najważniejszy i bardzo poważny sygnał kryzysu demokracji. Jeśli sytuacja się powtórzy przy wyborach parlamentarnych i prezydenckich, nie wystarczą nawoływania o lepszą komunikację ze społeczeństwem. Na niewiele się zdadzą propozycje, by wprowadzić obowiązek wyborczy i nawet minimalne kary za jego niedopełnienie. Prostego wyjścia z tej sytuacji nie ma. Tym bardziej że partie prowadzą kampanię wzajemnego wyniszczania, oskarżając się o to, że są źródłem korupcji i zniszczenia polskiej polityki. Trudno więc oczekiwać od nich odpowiedzialności za państwo i zachowań, które mogłyby się przyczynić do podniesienia jakości polskiej demokracji.
Trudno oczekiwać zrozumienia sytuacji u prezydenta, którego jedyną zarejestrowaną reakcją na słabą frekwencję było zaskakujące zdanie, że Polacy nie dojrzeli do demokracji. Czyżby byli dojrzali wtedy, gdy wybierali go na najwyższy urząd w państwie, ale nie wtedy, gdy dochodzi do innych wyborów? Czy rzeczywiście nie ma powodu do tego, by prezydent czuł się za to współodpowiedzialny? Kwaśniewski nie zrobił zgoła nic, by przekonać obywateli do wyborów europejskich. Jego odpowiedzialność wynika zarówno z tego, że jest gorącym rzecznikiem integracji europejskiej, jak i z tego, iż jest autorem mało przekonującej konstytucji, regulującej m.in. prawo wyborcze. Zamiast narzekać na wyborców, prezydent powinien raczej wystąpić z pomysłami sanacji życia politycznego.
Bunt przeciw unii
Przedwyborcze sondaże nie przewidziały, że jesteśmy tak głęboko podzieleni wokół kwestii Unii Europejskiej i że aż tyle jest w nas sceptycyzmu. Według badań z początków maja, poparcie było nieco tylko niższe niż w referendum akcesyjnym. Tymczasem wystąpiło przeciw unii - jeśli zliczyć tylko głosy LPR oraz Samoobrony - niemal 30 proc. głosujących. To dużo, biorąc pod uwagę, że i tak proporcje wyborcze przechylały się na korzyść miast, w których utrzymują się prounijne postawy. Wynik mógłby być korzystniejszy dla przeciwników unii, gdyby do urn poszło więcej mieszkańców wsi i miasteczek, a więc osób gorzej wykształconych, uboższych i bardziej nieufnych wobec polityków.
Czym to wszystko tłumaczyć? Wbrew obietnicom urzędników państwowych ceny wielu produktów żywnościowych poszły w górę. Wzrosła też cena benzyny, co wiele osób (i poseł Giertych) tłumaczyło akcesją. Wzrost, nawet niewielki, kosztów utrzymania zapowiada w opinii publicznej kolejne skoki cen. Na nic wyjaśnienia, że wyższa cena wołowiny, schabu czy mleka wynika z tego, że zarabia na tym część hodowców i że może to być czynnik pozytywny. Obawy przed doraźnymi skutkami wejścia do unii są silniejsze.
Głosy przeciw unii to również wyraz rozczarowania lewicą. Był to więc głos przeciw rządom Millera i jego formacji. Był to też bunt przeciw temu, co w języku Giertycha jest nazywane "układem okrągłostołowym", a więc przeciw wszystkim partiom, które "już rządziły" i rzekomo przyniosły Polsce same nieszczęścia.
Bunt przeciw obcym
Zwycięstwo partii twardej prawicy (w tym PiS) oraz populistów jest sygnałem powrotu do życia publicznego języka nacjonalistycznego. Rośnie niechęć do obcych. Nasilają się choćby tylko werbalne antysemityzm oraz antyislamizm. Można też mówić o wzmacniającej się postawie rygoryzmu etycznego, co wyraża się choćby w jawnie antyliberalnych wypowiedziach działaczy Młodzieży Wszechpolskiej.
Stary język endecji powraca w retoryce Jarosława Kaczyńskiego, który na początku transformacji odżegnywał się od narodowych tradycji. Endecka postawa prowadzi do wybitnie nieufnego myślenia o UE. Trudno czasem odróżnić, co jest merytorycznie uzasadnioną krytyką pomysłów brukselskich, posunięć rządów niemieckiego czy francuskiego, a co wyrazem obsesyjnej podejrzliwości. Polska prawica ciągle nie odrobiła lekcji otwartości i nie nabrała nawyków liberalnych. Stało się tak zapewne również dlatego, że część polskich politycznych liberałów przyjęła nieznośny ton kaznodziejski i sprzymierzyła się w tych pouczaniach z postkomunistami, nagle awansowanymi na szczerych demokratów.
Co nam mówią wyniki eurowyborów?
Jeśli traktować eurowybory jako próbę generalną przed wyborami parlamentarnymi, to sytuacja nie wygląda wesoło. Zapowiada się klincz. Nawet zwycięska PO nie będzie w stanie zgromadzić dość sojuszników, by powołać rząd. A być może pojawia się już dla niej alternatywa. Można wszak sobie wyobrazić koalicję złożoną z LPR, PiS oraz PSL. Razem miałyby - przy wynikach zbliżonych do tych z 13 czerwca - 38 proc. miejsc w parlamencie. Niemal tyle samo co ewentualna koalicja PO-PiS. Czas gra chyba na korzyść twardej prawicy o lewicowych poglądach społecznych. Widać też, że partia braci Kaczyńskich staje się języczkiem u wagi, bez którego żaden układ rządowy nie będzie możliwy. To oznacza, że cena, jakiej PiS zażąda za udział w gabinecie, może się okazać wysoka. Teraz politycy nielewicowi będą musieli ostro z sobą walczyć, by zwiększyć elektoraty. Można się więc spodziewać, że uspokojeni słabymi wynikami partii lewicowych i mizernym rezulatatem Samoobrony powrócą do starej strategii zwalczania bezpośrednich konkurentów.
Szczęśliwie wypadli z gry co bardziej egzotyczni kandydaci: trenerzy, pieśniarze, dżudocy, aktorzy i inni samozwańczy pseudopolitycy. Zostali partyjni kandydaci, a przynajmniej część z nich to osoby poważne i poważane. Można więc na koniec pogratulować wyborcom Jerzego Buzka, Bronisława Geremka, Janusza Lewandowskiego czy Dariusza Rosatiego. Nasza delegacja w Strasburgu nie będzie jednak nudna i siermiężna.
W aż tak wysokiej absencji wyborczej zawiera się coś groźnego. Polska reprezentacja w Europie ma nader ograniczone poparcie społeczne, a i podważona została sama zasada demokratyczna. Obywatele zakwestionowali nie tylko partie, ale i sam mechanizm wyłaniania posłów, co oznacza, że do pewnego stopnia zakwestionowali wybory, czyli podstawowy mechanizm demokracji. Utracili wiarę w to, co jest święte w wolnym systemie. Uznali, że niezależnie od tego, na kogo oddadzą głos, to i tak nie ma znaczenia.
Wybory do europarlamentu są dramatyczną oznaką niewiary w system demokratyczny. Nie oznacza to, że Polacy są w ogóle przeciw demokracji. Widać jedynie, jak głęboko elektorat nie ufa kartce wyborczej. Jest w tym jakiś rodzaj bezradności. Nie sposób bowiem sobie wyobrazić demokratycznych rządów bez niezbędnej dawki zaufania. A kapitał zaufania jest tym, czego nam obecnie najbardziej brakuje.
Brakiem zaufania do kartki wyborczej można również tłumaczyć pewną popularność idei rządów fachowców. Być może Polacy chcą przede wszystkim tego, by byli w miarę dobrze i sprawnie rządzeni. Mniej jest dla nich istotne, czy będzie to ktoś, kto ma za sobą mandat wyborczy, czy tylko pewne umiejętności. Wielu z nas tęskni za Gierkiem zapewne dlatego, że pamięta ten okres (pamięć płata figle) właśnie jako czasy rzekomo sprawnych rządów.
Bunt przeciw nieodpowiedzialności
Niska frekwencja to najważniejszy i bardzo poważny sygnał kryzysu demokracji. Jeśli sytuacja się powtórzy przy wyborach parlamentarnych i prezydenckich, nie wystarczą nawoływania o lepszą komunikację ze społeczeństwem. Na niewiele się zdadzą propozycje, by wprowadzić obowiązek wyborczy i nawet minimalne kary za jego niedopełnienie. Prostego wyjścia z tej sytuacji nie ma. Tym bardziej że partie prowadzą kampanię wzajemnego wyniszczania, oskarżając się o to, że są źródłem korupcji i zniszczenia polskiej polityki. Trudno więc oczekiwać od nich odpowiedzialności za państwo i zachowań, które mogłyby się przyczynić do podniesienia jakości polskiej demokracji.
Trudno oczekiwać zrozumienia sytuacji u prezydenta, którego jedyną zarejestrowaną reakcją na słabą frekwencję było zaskakujące zdanie, że Polacy nie dojrzeli do demokracji. Czyżby byli dojrzali wtedy, gdy wybierali go na najwyższy urząd w państwie, ale nie wtedy, gdy dochodzi do innych wyborów? Czy rzeczywiście nie ma powodu do tego, by prezydent czuł się za to współodpowiedzialny? Kwaśniewski nie zrobił zgoła nic, by przekonać obywateli do wyborów europejskich. Jego odpowiedzialność wynika zarówno z tego, że jest gorącym rzecznikiem integracji europejskiej, jak i z tego, iż jest autorem mało przekonującej konstytucji, regulującej m.in. prawo wyborcze. Zamiast narzekać na wyborców, prezydent powinien raczej wystąpić z pomysłami sanacji życia politycznego.
Bunt przeciw unii
Przedwyborcze sondaże nie przewidziały, że jesteśmy tak głęboko podzieleni wokół kwestii Unii Europejskiej i że aż tyle jest w nas sceptycyzmu. Według badań z początków maja, poparcie było nieco tylko niższe niż w referendum akcesyjnym. Tymczasem wystąpiło przeciw unii - jeśli zliczyć tylko głosy LPR oraz Samoobrony - niemal 30 proc. głosujących. To dużo, biorąc pod uwagę, że i tak proporcje wyborcze przechylały się na korzyść miast, w których utrzymują się prounijne postawy. Wynik mógłby być korzystniejszy dla przeciwników unii, gdyby do urn poszło więcej mieszkańców wsi i miasteczek, a więc osób gorzej wykształconych, uboższych i bardziej nieufnych wobec polityków.
Czym to wszystko tłumaczyć? Wbrew obietnicom urzędników państwowych ceny wielu produktów żywnościowych poszły w górę. Wzrosła też cena benzyny, co wiele osób (i poseł Giertych) tłumaczyło akcesją. Wzrost, nawet niewielki, kosztów utrzymania zapowiada w opinii publicznej kolejne skoki cen. Na nic wyjaśnienia, że wyższa cena wołowiny, schabu czy mleka wynika z tego, że zarabia na tym część hodowców i że może to być czynnik pozytywny. Obawy przed doraźnymi skutkami wejścia do unii są silniejsze.
Głosy przeciw unii to również wyraz rozczarowania lewicą. Był to więc głos przeciw rządom Millera i jego formacji. Był to też bunt przeciw temu, co w języku Giertycha jest nazywane "układem okrągłostołowym", a więc przeciw wszystkim partiom, które "już rządziły" i rzekomo przyniosły Polsce same nieszczęścia.
Bunt przeciw obcym
Zwycięstwo partii twardej prawicy (w tym PiS) oraz populistów jest sygnałem powrotu do życia publicznego języka nacjonalistycznego. Rośnie niechęć do obcych. Nasilają się choćby tylko werbalne antysemityzm oraz antyislamizm. Można też mówić o wzmacniającej się postawie rygoryzmu etycznego, co wyraża się choćby w jawnie antyliberalnych wypowiedziach działaczy Młodzieży Wszechpolskiej.
Stary język endecji powraca w retoryce Jarosława Kaczyńskiego, który na początku transformacji odżegnywał się od narodowych tradycji. Endecka postawa prowadzi do wybitnie nieufnego myślenia o UE. Trudno czasem odróżnić, co jest merytorycznie uzasadnioną krytyką pomysłów brukselskich, posunięć rządów niemieckiego czy francuskiego, a co wyrazem obsesyjnej podejrzliwości. Polska prawica ciągle nie odrobiła lekcji otwartości i nie nabrała nawyków liberalnych. Stało się tak zapewne również dlatego, że część polskich politycznych liberałów przyjęła nieznośny ton kaznodziejski i sprzymierzyła się w tych pouczaniach z postkomunistami, nagle awansowanymi na szczerych demokratów.
Co nam mówią wyniki eurowyborów?
Jeśli traktować eurowybory jako próbę generalną przed wyborami parlamentarnymi, to sytuacja nie wygląda wesoło. Zapowiada się klincz. Nawet zwycięska PO nie będzie w stanie zgromadzić dość sojuszników, by powołać rząd. A być może pojawia się już dla niej alternatywa. Można wszak sobie wyobrazić koalicję złożoną z LPR, PiS oraz PSL. Razem miałyby - przy wynikach zbliżonych do tych z 13 czerwca - 38 proc. miejsc w parlamencie. Niemal tyle samo co ewentualna koalicja PO-PiS. Czas gra chyba na korzyść twardej prawicy o lewicowych poglądach społecznych. Widać też, że partia braci Kaczyńskich staje się języczkiem u wagi, bez którego żaden układ rządowy nie będzie możliwy. To oznacza, że cena, jakiej PiS zażąda za udział w gabinecie, może się okazać wysoka. Teraz politycy nielewicowi będą musieli ostro z sobą walczyć, by zwiększyć elektoraty. Można się więc spodziewać, że uspokojeni słabymi wynikami partii lewicowych i mizernym rezulatatem Samoobrony powrócą do starej strategii zwalczania bezpośrednich konkurentów.
Szczęśliwie wypadli z gry co bardziej egzotyczni kandydaci: trenerzy, pieśniarze, dżudocy, aktorzy i inni samozwańczy pseudopolitycy. Zostali partyjni kandydaci, a przynajmniej część z nich to osoby poważne i poważane. Można więc na koniec pogratulować wyborcom Jerzego Buzka, Bronisława Geremka, Janusza Lewandowskiego czy Dariusza Rosatiego. Nasza delegacja w Strasburgu nie będzie jednak nudna i siermiężna.
Więcej możesz przeczytać w 26/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.