Jak szybko i bez dodatkowych pieniędzy usprawnić pracę sądów
Żadna reforma sądownictwa się nie uda bez zlikwidowania nieodpowiedzialności urzędników (w tym prokuratorów, komorników i sędziów) za swoje decyzje, nadmiernie i niepotrzebnie skomplikowanego prawa i złej organizacji pracy sądów. Te trzy czynniki decydują o błędach w orzekaniu, które powodują, że sprawa zamiast zostać raz załatwiona dobrym orzeczeniem, trafia do apelacji i wraca do ponownego rozpatrzenia (i to dobrze, jeśli jeden raz). Efekt jest taki, że sądy wykonują niekiedy kilka razy tę samą pracę, zamiast raz wykonać ją dobrze. Wydawanie dobrych orzeczeń już w pierwszej instancji zmniejszyłoby ich pracę o ponad połowę.
Leczenie gorsze od choroby
PiS chce wprowadzić sądy doraźne dla sprawców złapanych na gorącym uczynku, czyli - jak to nazwał sędzia wiceminister Andrzej Kryże - "sądy jednodniowe". Ten pomysł absolutnie nie przejdzie w Unii Europejskiej, bo oznacza rezygnację z rzetelnego postępowania dowodowego i ograniczenie prawa do obrony. Niczego nie rozwiązuje też w sprawach cywilnych, lecz jedynie w karnych. Poza tym to przywracanie bocznymi drzwiami niesławnych kolegiów do spraw wykroczeń, których likwidacja była jednym z większych osiągnięć III RP. PiS chce też wprowadzić możliwość występowania wobec dłużników od razu do komornika, bez wyroku sądowego, jeśli ma się umowę i wystawioną fakturę. Ten pomysł też jest niedopuszczalny, bo można mieć umowę i fakturę (nawet podpisaną), a wcale nie dostarczyć towaru lub nie wykonać usługi albo wykonać ją źle i wówczas należność (mimo umowy i faktury) nie istnieje. Ten pomysł otwiera wielkie pole do nadużyć, jest wręcz kryminogenny. Poza tym niczego on nie usprawni, tylko spowoduje lawinę postępowań przeciwegzekucyjnych.
Główny problem - zła jakość orzecznictwa
W polskich sądach sprawy najczęściej wyglądają tak: pierwsza rozprawa odbywa się najwcześniej po roku od jej wniesienia do sądu. Jeśli strona w sprawie cywilnej występuje o zwolnienie z wpisu, przedłuża to postępowanie średnio o pół roku. Można to zmienić, zastępując wpisy sądowe przed rozpatrzeniem sprawy zasądzaniem kosztów sądowych na końcu. Wnioski stron w sprawie kosztów sądowych nie przedłużałyby wtedy postępowania. Dziś bez decyzji o kosztach nie można rozpocząć sprawy.
Sędziowie prowadzą wiele spraw jednocześnie i przerwy między rozprawami w tej samej sprawie trwają od dwóch do czterech miesięcy, a nawet dłużej, zaś jedna rozprawa zajmuje godzinę, maksimum dwie. Jeśli strona w postępowaniu cywilnym zgłasza na przykład sześciu świadków, to ich przesłuchanie odbywa się w ciągu co najmniej trzech rozpraw, a więc trwa od pół roku do roku. W jednej ze spraw strona zgłosiła świadka, który trzy razy nie stawił się w sądzie, a gdy wreszcie przyszedł, zeznał, że nic nie pamięta. Ten świadek przeciągnął postępowanie o dwa lata, za co został ukarany grzywną w wysokości 50 zł.
Przy długich przerwach i wielu sprawach prowadzonych jednocześnie sędziowie często nie pamiętają, czego dotyczy właśnie rozpatrywana sprawa i co znajduje się w aktach. Niekiedy jest tak, że sędzia czytał akta raz na początku, a później tylko ostatnie pisma procesowe; po kilku latach procesu nie pamięta on nawet treści pozwu. Oczywiście, prawo wymaga, by sędzia dokładnie znał akta. Jeśli jednak tego samego dania prowadzi np. osiem rozpraw, to musiałby być geniuszem, by pamiętać treść zeznań w każdej z nich.
Wniosek jest prosty: sędzia powinien prowadzić jedną, maksymalnie dwie sprawy jednocześnie. A można to osiągnąć w sposób dawno już stosowany w innych krajach (USA, Wielka Brytania). Na wokandę wnosi się tylko jedną sprawę i trwa ona cały dzień. W dużej części spraw będzie to jedyna rozprawa zakończona wyrokiem. Najczęściej będzie to w dodatku wyrok dobry, trudny do obalenia w ewentualnej apelacji, bo sędzia i strony znają wszystko na świeżo, nie muszą wielokrotnie czytać akt, nie mylą osób i faktów itp. Taka sprawa nie wróci już do ponownego rozpatrzenia. Jeśli nie da się zakończyć postępowania podczas pierwszej rozprawy, kolejną wyznacza się następnego dnia od rana albo za kilka dni, ale nie za dwa miesiące! Dopiero wtedy, gdy dłuższa przerwa jest konieczna (np. kogoś skierowano na obserwację psychiatryczną trwającą sześć tygodni), sędzia może rozpatrywać inną sprawę, ale to musi być wyjątek.
Siedem godzin w sześć lat
W Sądzie Okręgowym w Warszawie toczyła się sprawa III C 164/04 o ochronę dóbr osobistych przeciw wydawcy. Sąd zaczął bardzo energicznie, ale był niekonsekwentny. Na pierwszej rozprawie strony dostały dwa tygodnie na złożenie wniosków dowodowych - pod rygorem ich odrzucenia. Strona pozwana ich nie złożyła. Na drugiej rozprawie, na pytanie sędziego, przedstawiciel strony pozwanej oświadczył: "Nie mamy żadnych wniosków dowodowych". W tej sytuacji sąd powinien zakończyć sprawę i wydać wyrok, ale okazał się litościwy. Jeszcze dwa razy dawał stronie pozwanej czas na wnioski dowodowe. Wreszcie pozwany zgłosił jednego świadka: przesłuchano go po pół roku od zgłoszenia. Zeznania świadka były nie na temat i nic nie wniosły, ale ciągle odraczana sprawa trwała już dwa lata. W końcu sędzia wydał wyrok, ale nic już nie pamiętał z meritum sprawy, więc wydał go nie na temat (orzeczenie dotyczyło okoliczności, których nie było w pozwie). Powód złożył apelację i została ona rozpatrzona po roku na jego korzyść. Sprawa wróciła do sądu okręgowego do ponownego rozpoznania. Tym razem strona pozwana zgłosiła czterech świadków, którzy nie wnieśli nic do sprawy. Po pięciu latach trwania procesu strona pozwana ciągle nie przedstawiła dowodu. Ta sprawa, gdyby ją rozpatrywano w systemie anglosaskim, trwałaby dzień, a może tylko godzinę. W Polsce zanosi się na to, że będzie trwała sześć lat. Tyle że wszystkie rozprawy w tej sprawie trwały zaledwie siedem godzin. Polski sąd potrzebuje zatem sześciu lat, by efektywnie zajmować się sprawą przez siedem godzin, a to z powodu anachronicznej organizacji pracy sądów. W tę sprawę zaangażowano już trzech sędziów sądu okręgowego i pięciu sędziów sądu apelacyjnego. Wszystko to dla siedmiu godzin rozpraw, które, przy dobrej pracy sądu pierwszej instancji, można było zredukować do godziny pracy jednego sędziego. Opisana sprawa to w naszych sądach norma. Odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponoszą kolejni ministrowie sprawiedliwości III RP, którzy nie przeprowadzili reformy pracy sadów. Dotyczy to też byłego ministra Lecha Kaczyńskiego i byłego wiceministra Zbigniewa Ziobry. Jeśli nie zrobili w tej sprawie nic, gdy kierowali Ministerstwem Sprawiedliwości, trudno uwierzyć, że zrobią to obecnie.
Dyscyplinowanie świadków
Zmorą polskich sądów są nie zgłaszający się świadkowie i świadkowie, którzy nie mają nic do powiedzenia. To oni w dużej mierze odpowiadają za przewlekanie postępowań. Tymczasem w kilku innych krajach sądy (i prawo) wyznają zasadę, że w interesie strony jest doprowadzenie świadka do sądu. Jeśli strona nie zadbała o to, by świadek się stawił, to musi przedstawić bardzo mocne argumenty, by sąd odroczył rozprawę. Najczęściej sąd uznaje, że skoro strona nie doprowadziła świadka, to nie ma świadka i już! Polskie sądy rutynowo zgadzają się na wszystkich świadków zgłaszanych przez strony i nie wyciągają żadnych konsekwencji wobec strony, której świadek nie przychodzi (nawet kilka razy albo nie ma na temat sprawy nic do powiedzenia). Adwokaci stron beztrosko zgłaszają kolejnych świadków, nie sprawdziwszy nawet, czy ci ludzie cokolwiek wiedzą o sprawie. Adwokaci mają w tym interes finansowy: za każde przyjście do sądu biorą od strony pieniądze. Polski sąd nie ma natomiast możliwości dotkliwego ukarania strony za zgłoszenie świadka, który nic nie wie, za zajęcie czasu i uwagi sądu bez potrzeby. Trzeba to zmienić. Trzeba też rozszerzyć prawo do doprowadzenia nie stawiającego się świadka przez policję na sprawy cywilne i ograniczyć liczbę możliwych usprawiedliwień niestawiennictwa.
Gdyby świadek, który nie stawił się przed sądem bez powodu, zapłacił nie 50 zł, lecz 5 tys. zł grzywny, gdyby adwokat zgłaszający świadka, z którym nawet nie porozmawiał, czy ten świadek w ogóle wie, o co w sprawie chodzi, został ukarany finansowo, przewlekłość postępowania znacznie by się zmniejszyła. Zmalałoby też obciążenie sędziów niepotrzebną pracą i poprawiłaby się jakość orzecznictwa, bo zmęczony sędzia zawsze źle orzeka.
Pomysły dekoracyjno-wiecowe
Dopiero po rozwiązaniu głównych problemów można by się zająć proponowanymi przez nowego ministra drobnymi usprawnieniami, takimi jak dodanie sędziom asystentów i komputeryzacja sądów. Od kilku lat protokolanci zapisują przebieg rozpraw za pomocą komputerów, ale te komputery nie mają drukarek. A przecież wystarczyłoby po rozprawie zrobić wydruk protokołu dla obu stron, podpisać i odpadłyby godziny biegania po sekretariatach i płacenia (8 zł za stronę) za kserowanie akt. Wszyscy ministrowie sprawiedliwości mówią, że sądy trzeba dofinansować, tymczasem wiele można usprawnić bez dodatkowych kosztów. Wystarczy inaczej zorganizować pracę, zdyscyplinować strony i świadków, zainteresować się, dlaczego np. w USA w stosunku do liczby ludności jest więcej spraw sądowych, mniej sędziów, a sprawy trwają znacznie krócej niż u nas. A wystarczyłby np. tak prosty zabieg, jak zobowiązanie stron do zgłoszenia na początku wniosków dowodowych pod rygorem ich odrzucenia i niewyrażanie zgody na zgłaszanie następnych, jeśli w sprawie nie pojawiły się nowe okoliczności. Czy sąd musi się zgadzać na kolejnego świadka na ten sam temat, jeśli w dodatku strona zgłaszająca cały czas o tym świadku wiedziała?
Oczywiście, najłatwiej domagać się dla sądów większych funduszy, a trudniej ruszyć głową, zwłaszcza gdy w kampanii wyborczej rzucało się populistyczne hasła (kara śmierci i drakońskie wyroki lekarstwem na wszystko), a gdy przyszło co do czego, nie ma się przygotowanych żadnych projektów, żadnych rozwiązań.
Leczenie gorsze od choroby
PiS chce wprowadzić sądy doraźne dla sprawców złapanych na gorącym uczynku, czyli - jak to nazwał sędzia wiceminister Andrzej Kryże - "sądy jednodniowe". Ten pomysł absolutnie nie przejdzie w Unii Europejskiej, bo oznacza rezygnację z rzetelnego postępowania dowodowego i ograniczenie prawa do obrony. Niczego nie rozwiązuje też w sprawach cywilnych, lecz jedynie w karnych. Poza tym to przywracanie bocznymi drzwiami niesławnych kolegiów do spraw wykroczeń, których likwidacja była jednym z większych osiągnięć III RP. PiS chce też wprowadzić możliwość występowania wobec dłużników od razu do komornika, bez wyroku sądowego, jeśli ma się umowę i wystawioną fakturę. Ten pomysł też jest niedopuszczalny, bo można mieć umowę i fakturę (nawet podpisaną), a wcale nie dostarczyć towaru lub nie wykonać usługi albo wykonać ją źle i wówczas należność (mimo umowy i faktury) nie istnieje. Ten pomysł otwiera wielkie pole do nadużyć, jest wręcz kryminogenny. Poza tym niczego on nie usprawni, tylko spowoduje lawinę postępowań przeciwegzekucyjnych.
Główny problem - zła jakość orzecznictwa
W polskich sądach sprawy najczęściej wyglądają tak: pierwsza rozprawa odbywa się najwcześniej po roku od jej wniesienia do sądu. Jeśli strona w sprawie cywilnej występuje o zwolnienie z wpisu, przedłuża to postępowanie średnio o pół roku. Można to zmienić, zastępując wpisy sądowe przed rozpatrzeniem sprawy zasądzaniem kosztów sądowych na końcu. Wnioski stron w sprawie kosztów sądowych nie przedłużałyby wtedy postępowania. Dziś bez decyzji o kosztach nie można rozpocząć sprawy.
Sędziowie prowadzą wiele spraw jednocześnie i przerwy między rozprawami w tej samej sprawie trwają od dwóch do czterech miesięcy, a nawet dłużej, zaś jedna rozprawa zajmuje godzinę, maksimum dwie. Jeśli strona w postępowaniu cywilnym zgłasza na przykład sześciu świadków, to ich przesłuchanie odbywa się w ciągu co najmniej trzech rozpraw, a więc trwa od pół roku do roku. W jednej ze spraw strona zgłosiła świadka, który trzy razy nie stawił się w sądzie, a gdy wreszcie przyszedł, zeznał, że nic nie pamięta. Ten świadek przeciągnął postępowanie o dwa lata, za co został ukarany grzywną w wysokości 50 zł.
Przy długich przerwach i wielu sprawach prowadzonych jednocześnie sędziowie często nie pamiętają, czego dotyczy właśnie rozpatrywana sprawa i co znajduje się w aktach. Niekiedy jest tak, że sędzia czytał akta raz na początku, a później tylko ostatnie pisma procesowe; po kilku latach procesu nie pamięta on nawet treści pozwu. Oczywiście, prawo wymaga, by sędzia dokładnie znał akta. Jeśli jednak tego samego dania prowadzi np. osiem rozpraw, to musiałby być geniuszem, by pamiętać treść zeznań w każdej z nich.
Wniosek jest prosty: sędzia powinien prowadzić jedną, maksymalnie dwie sprawy jednocześnie. A można to osiągnąć w sposób dawno już stosowany w innych krajach (USA, Wielka Brytania). Na wokandę wnosi się tylko jedną sprawę i trwa ona cały dzień. W dużej części spraw będzie to jedyna rozprawa zakończona wyrokiem. Najczęściej będzie to w dodatku wyrok dobry, trudny do obalenia w ewentualnej apelacji, bo sędzia i strony znają wszystko na świeżo, nie muszą wielokrotnie czytać akt, nie mylą osób i faktów itp. Taka sprawa nie wróci już do ponownego rozpatrzenia. Jeśli nie da się zakończyć postępowania podczas pierwszej rozprawy, kolejną wyznacza się następnego dnia od rana albo za kilka dni, ale nie za dwa miesiące! Dopiero wtedy, gdy dłuższa przerwa jest konieczna (np. kogoś skierowano na obserwację psychiatryczną trwającą sześć tygodni), sędzia może rozpatrywać inną sprawę, ale to musi być wyjątek.
Siedem godzin w sześć lat
W Sądzie Okręgowym w Warszawie toczyła się sprawa III C 164/04 o ochronę dóbr osobistych przeciw wydawcy. Sąd zaczął bardzo energicznie, ale był niekonsekwentny. Na pierwszej rozprawie strony dostały dwa tygodnie na złożenie wniosków dowodowych - pod rygorem ich odrzucenia. Strona pozwana ich nie złożyła. Na drugiej rozprawie, na pytanie sędziego, przedstawiciel strony pozwanej oświadczył: "Nie mamy żadnych wniosków dowodowych". W tej sytuacji sąd powinien zakończyć sprawę i wydać wyrok, ale okazał się litościwy. Jeszcze dwa razy dawał stronie pozwanej czas na wnioski dowodowe. Wreszcie pozwany zgłosił jednego świadka: przesłuchano go po pół roku od zgłoszenia. Zeznania świadka były nie na temat i nic nie wniosły, ale ciągle odraczana sprawa trwała już dwa lata. W końcu sędzia wydał wyrok, ale nic już nie pamiętał z meritum sprawy, więc wydał go nie na temat (orzeczenie dotyczyło okoliczności, których nie było w pozwie). Powód złożył apelację i została ona rozpatrzona po roku na jego korzyść. Sprawa wróciła do sądu okręgowego do ponownego rozpoznania. Tym razem strona pozwana zgłosiła czterech świadków, którzy nie wnieśli nic do sprawy. Po pięciu latach trwania procesu strona pozwana ciągle nie przedstawiła dowodu. Ta sprawa, gdyby ją rozpatrywano w systemie anglosaskim, trwałaby dzień, a może tylko godzinę. W Polsce zanosi się na to, że będzie trwała sześć lat. Tyle że wszystkie rozprawy w tej sprawie trwały zaledwie siedem godzin. Polski sąd potrzebuje zatem sześciu lat, by efektywnie zajmować się sprawą przez siedem godzin, a to z powodu anachronicznej organizacji pracy sądów. W tę sprawę zaangażowano już trzech sędziów sądu okręgowego i pięciu sędziów sądu apelacyjnego. Wszystko to dla siedmiu godzin rozpraw, które, przy dobrej pracy sądu pierwszej instancji, można było zredukować do godziny pracy jednego sędziego. Opisana sprawa to w naszych sądach norma. Odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponoszą kolejni ministrowie sprawiedliwości III RP, którzy nie przeprowadzili reformy pracy sadów. Dotyczy to też byłego ministra Lecha Kaczyńskiego i byłego wiceministra Zbigniewa Ziobry. Jeśli nie zrobili w tej sprawie nic, gdy kierowali Ministerstwem Sprawiedliwości, trudno uwierzyć, że zrobią to obecnie.
Dyscyplinowanie świadków
Zmorą polskich sądów są nie zgłaszający się świadkowie i świadkowie, którzy nie mają nic do powiedzenia. To oni w dużej mierze odpowiadają za przewlekanie postępowań. Tymczasem w kilku innych krajach sądy (i prawo) wyznają zasadę, że w interesie strony jest doprowadzenie świadka do sądu. Jeśli strona nie zadbała o to, by świadek się stawił, to musi przedstawić bardzo mocne argumenty, by sąd odroczył rozprawę. Najczęściej sąd uznaje, że skoro strona nie doprowadziła świadka, to nie ma świadka i już! Polskie sądy rutynowo zgadzają się na wszystkich świadków zgłaszanych przez strony i nie wyciągają żadnych konsekwencji wobec strony, której świadek nie przychodzi (nawet kilka razy albo nie ma na temat sprawy nic do powiedzenia). Adwokaci stron beztrosko zgłaszają kolejnych świadków, nie sprawdziwszy nawet, czy ci ludzie cokolwiek wiedzą o sprawie. Adwokaci mają w tym interes finansowy: za każde przyjście do sądu biorą od strony pieniądze. Polski sąd nie ma natomiast możliwości dotkliwego ukarania strony za zgłoszenie świadka, który nic nie wie, za zajęcie czasu i uwagi sądu bez potrzeby. Trzeba to zmienić. Trzeba też rozszerzyć prawo do doprowadzenia nie stawiającego się świadka przez policję na sprawy cywilne i ograniczyć liczbę możliwych usprawiedliwień niestawiennictwa.
Gdyby świadek, który nie stawił się przed sądem bez powodu, zapłacił nie 50 zł, lecz 5 tys. zł grzywny, gdyby adwokat zgłaszający świadka, z którym nawet nie porozmawiał, czy ten świadek w ogóle wie, o co w sprawie chodzi, został ukarany finansowo, przewlekłość postępowania znacznie by się zmniejszyła. Zmalałoby też obciążenie sędziów niepotrzebną pracą i poprawiłaby się jakość orzecznictwa, bo zmęczony sędzia zawsze źle orzeka.
Pomysły dekoracyjno-wiecowe
Dopiero po rozwiązaniu głównych problemów można by się zająć proponowanymi przez nowego ministra drobnymi usprawnieniami, takimi jak dodanie sędziom asystentów i komputeryzacja sądów. Od kilku lat protokolanci zapisują przebieg rozpraw za pomocą komputerów, ale te komputery nie mają drukarek. A przecież wystarczyłoby po rozprawie zrobić wydruk protokołu dla obu stron, podpisać i odpadłyby godziny biegania po sekretariatach i płacenia (8 zł za stronę) za kserowanie akt. Wszyscy ministrowie sprawiedliwości mówią, że sądy trzeba dofinansować, tymczasem wiele można usprawnić bez dodatkowych kosztów. Wystarczy inaczej zorganizować pracę, zdyscyplinować strony i świadków, zainteresować się, dlaczego np. w USA w stosunku do liczby ludności jest więcej spraw sądowych, mniej sędziów, a sprawy trwają znacznie krócej niż u nas. A wystarczyłby np. tak prosty zabieg, jak zobowiązanie stron do zgłoszenia na początku wniosków dowodowych pod rygorem ich odrzucenia i niewyrażanie zgody na zgłaszanie następnych, jeśli w sprawie nie pojawiły się nowe okoliczności. Czy sąd musi się zgadzać na kolejnego świadka na ten sam temat, jeśli w dodatku strona zgłaszająca cały czas o tym świadku wiedziała?
Oczywiście, najłatwiej domagać się dla sądów większych funduszy, a trudniej ruszyć głową, zwłaszcza gdy w kampanii wyborczej rzucało się populistyczne hasła (kara śmierci i drakońskie wyroki lekarstwem na wszystko), a gdy przyszło co do czego, nie ma się przygotowanych żadnych projektów, żadnych rozwiązań.
Więcej możesz przeczytać w 2/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.