Kaczyńskiego wojna o pokój

Kaczyńskiego wojna o pokój

Dodano:   /  Zmieniono: 
W czasach zimnej wojny mawiało się z przekąsem, że ZSRR jest gotowe walczyć o pokój do ostatniego żołnierza. Od wczoraj wiadomo już, że podobnie wygląda nastawienie PiS do kwestii zakończenia wojny polsko-polskiej. Owszem, Jarosław Kaczyński chce pokoju, ale będzie on możliwy dopiero wtedy, gdy padnie jego ostatni polityczny wróg.
Czytając wywiad, jakiego Jarosław Kaczyński udzielił „Gazecie Polskiej", chciałoby się powiedzieć: „Jaka piękna katastrofa". Jeden wywiad wystarczył, by zmarnować dwa miesiące ciężkiej pracy Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Pawła Poncyljusza, a także chyba już ostatecznie zamknąć PiS na centrowego wyborcę, o którego względy tak bardzo zabiegali Kaczyński i Komorowski w czasie kampanii wyborczej. Mówiąc „Gazecie Polskiej” o rządzie, który zabił prezydenta swoją zbrodniczą polityką Kaczyński znów wybrał okopy Świętej Trójcy zamiast realnego udziału w polityce. Jednocześnie pokazał język tym wyborcom, którzy uwierzyli w słowa polityków PiS, że po 10 kwietnia polityka już nie będzie taka sama.

Daleki jestem od stanowiska tych publicystów, którzy oskarżali Kaczyńskiego o to, że nie odcinał się od Ruchu 10 kwietnia, bohaterów filmu „Solidarni 2010", czy publicystów z ogniem w oczach przekonujących, że „to nie był zwykły wypadek". Ci ludzie reprezentowali część elektoratu PiS – a polityk, który odcina się od swojego elektoratu jest jak polski piłkarz wychodzący na mecz z Hiszpanami – skazany na bolesną klęskę. Równie dobrze można by wymagać od Donalda Tuska, aby przeprosił za tych wyborców, którzy głosują na PO tylko dlatego, że podobają im się happeningi Janusza Palikota.

Czym innym jest jednak taktowne milczenie lidera, a czym innym wskakiwanie w sam środek politycznej jatki z bojowym okrzykiem na ustach. Kiedy lider milczy zyskuje i u najbardziej radykalnych zwolenników (milczy, bo się z nami zgadza) i u przeciwników skrajności (milczy, bo czuje niesmak). Jarosław Kaczyński przez dwa miesiące milczał – i nagle okazało się, że Polacy znów mu ufają. Ale z Kaczyńskim jest najwyraźniej tak, jak po rewolucji było z Burbonami – niczego nie zapomniał i niczego się nie nauczył.

Kaczyński oskarżający rząd o „zbrodniczą politykę", przekonujący, że Radosław Sikorski już 15 minut po wypadku zrzucał winę na pilotów (ergo – ukrywał prawdę), oskarżający o to, że prezydent musiał latać starym Tupolewem (oczywiście – przez Donalda Tuska) – przypomina króla Władysława Warneńczyka, chcącego własnymi rękoma zatrzymać Turków pod Warną. Tymczasem zwycięstwa należą do liderów, którzy jak Władysław Jagiełło obserwują pole bitwy z bezpiecznej odległości. Kiedy Joachim Brudziński mówi o prezydencie leżącym w błocie w „ruskiej trumnie" – można tłumaczyć to neutralizowaniem Stefana Niesiołowskiego czy Kazimierza Kutza – ekstremy PO, która również nie liczy się ze słowami. Ale kiedy lider partii zniża się do tego samego poziomu – to znaczy, że nie walczy o głosy wyborców, tylko o poklask wyznawców.

Kaczyński zapowiedział w czasie kampanii wyborczej zakończenie wojny polsko-polskiej. Dziś wiemy, że chce ją zakończyć sięgając po broń atomową. Z bronią atomową jest jednak tak, że kto jej używa pierwszy, ostatecznie i tak przegrywa. Najgorsze jest jednak to, że w całej tej wojnie znów przegrywa Polska.