Polski lekarz z Donbasu: „Dzieci dziwią się, że można pić wodę do woli. Takie chwile rozrywają serce”

Polski lekarz z Donbasu: „Dzieci dziwią się, że można pić wodę do woli. Takie chwile rozrywają serce”

Dzieci w szpitalu we Lwowie
Dzieci w szpitalu we Lwowie Źródło:Archiwum prywatne Paweł Szczuciński
Dzieci z Mariupola nie dopijają wody do końca, dziwią się, że można pić, ile się chce. – Jeden z chłopców opowiadał mi, że Mariupola już nie ma. Młodszy powiedział, że jeszcze morze zostało, więc możemy przyjechać. Może myśli, że Rosjanie zniszczą też morze – mówi dr Paweł Szczuciński, który od lutego pomaga medycznie na Ukrainie.

Katarzyna Pinkosz, „Wprost”: Od tygodni pomaga pan z Lwowa, koordynując ewakuację dzieci chorych na raka z Ukrainy do Polski. Akcja już się zakończyła?

Dr Paweł Szczuciński: Nadal trwa, choć nie jest tak intensywna. Większość dzieci już uzyskała pomoc. Dziś coraz częściej pomagamy przewozić rannych. To zarówno dzieci, jak i dorośli. Potrzebują zabiegów ortopedycznych, drogich protez, rehabilitacji. Teraz pomagam transportować do Niemiec chłopca. Ma 17 lat, dostał serię z broni maszynowej, ma liczne urazy kości rąk, nóg, miednicy, stracił 3 litry krwi. Jego dwaj towarzysze zginęli. Cudem przeżył. Jest w wieku mojego syna.

Wraca pan teraz z Charkowa i Donbasu, rejonu frontowego. Co tam robią polscy lekarze?

Po pierwsze pojechaliśmy po naszego kolegę, doktora Piotra Wolaka, chirurga naczyniowego z Krakowa, który przez trzy tygodnie operował rannych w jednym ze szpitali polowych w Donbasie. Zdarzało się, że wykonywał nawet po osiem operacji dziennie. Drugi powód naszego wyjazdu: z kolegami z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej zastanawiamy się, jak najbardziej efektywnie pomóc stronie ukraińskiej, jeśli chodzi o pomoc medyczną. Są dwie koncepcje: pierwsza żeby tworzyć szpitale polowe w centralnej Ukrainie, druga, żeby współpracować z mobilnymi szpitalami wojskowymi działającymi na zapleczu frontu. Chcieliśmy się też przekonać, jaki sprzęt i leki są tam potrzebne. Jeżdżę również, żeby dostarczać leki i sprzęt medyczny – z warszawską fundację Humanosh i jej szefem Piotrem Skopcem. Niewiele osób chce jechać aż tak blisko linii frontu.

Czytaj też:
Wycieczka po zgliszczach teatru w Mariupolu. Zginęły tam setki Ukraińców

W jednym ze szpitali zajętych przez Rosjan pijani żołnierze kazali lekarzowi na OIOM klęczeć, a w usta włożyli mu granat. Przeżył?

Tę historię opowiedział mi szef ochrony zdrowia obwodu charkowskiego. Wydarzyło się to w jednej z miejscowości podcharkowskich. Na szczęście później puścili tego lekarza.

Ze szpitali Rosjanie wszystko kradną, rozmontowują nawet aparaturę medyczną.

Jak dziś wygląda sytuacja w Charkowie?

Miasto jest cały czas terroryzowane przez ataki rakietowe. Front oddala się, Charków nie jest już pod ostrzałem artyleryjskim, natomiast cały czas jest niebezpiecznie, trwa ostrzał rakietowy. Dzielnice, które nie są w zasięgu rosyjskiego ostrzału, powoli wracają do życia: pojawiły się autobusy, trolejbusy, niedługo ma ruszyć metro. Powoli wracają mieszkańcy, choć rekomendacje fachowców militarnych są takie, żeby do września do Charkowa raczej nie wracać.

Mimo to ludzie wracają?

Tak. Wszyscy chcą wracać.

Czytaj też:
Taki los czeka bohaterów z Azowstalu. Lider separatystów mówi o sądzie

Udzielaliście pomocy w dzielnicach, w których cały czas nie jest bezpiecznie…

W dzielnicach północnych, w których udzielaliśmy pomocy, życia w ogóle nie ma. Ludzie na chwilę przyjeżdżają, żeby zobaczyć, w jakim stanie są ich mieszkania, coś z nich zabrać, często są w kamizelkach kuloodpornych, szybko wyjeżdżają. Cały czas trwa ostrzał.

W Donbasie jest bezpośredni teren działań wojennych – jadąc tam, mijaliśmy wyłącznie pojazdy militarne, medyczne, pożarnicze. Poruszanie się cywili po tych terenach jest bardzo ograniczone. Siły ukraińskie są bardzo profesjonalnie mają wysokiej klasy sprzęt i dobrą organizację.

Osoby, które pozostały w północnych dzielnicach Charkowa od tygodni mieszkają w piwnicach. Jak funkcjonują?

Na pewno stan psychiczny ludzi mieszkających w piwnicach, w metrze (część osób nadal tam mieszka, choć w najbliższy poniedziałek metro już ma ruszyć) jest trudny. Wielu z nich próbowałem namówić, zwłaszcza rodziny z dziećmi, żeby jednak opuścili tę najgorszą dzielnicę miasta i przenieśli się do bezpieczniejszych miejsc.

Część osób udaje się przekonać, ale wielu nie. Rosjanie zgromadzili dużą liczbę rakiet po swojej stronie, mogą przez długi czas ostrzeliwać Charków. Często są to rakiety mało precyzyjne, dlatego nie uderzają w cele militarne, niszczą wszystko, co jest wokół.

Czytaj też:
„Ogrom cierpienia”. Polski lekarz o akcji ewakuacyjnej, jakiej jeszcze na świecie nie było

Jak funkcjonuje opieka medyczna?

Różnie, generalnie jednak szpitale funkcjonują, choć niektórych leków brakuje, np. insuliny. Ponieważ wiele osób wyjechało, to część szpitali nie ma pełnego obłożenia. Za to szpitale wojskowe są przeładowane, jest wielu rannych.

Jak na sytuację tych osób patrzy pan jako lekarz, jako pediatra, ale też jako uczestnik wielu misji medycznych w rejony świata, gdzie toczyły się wojny?

Dla mnie to wielopoziomowy dramat. Rozmawiałem z rodziną z Mariupola, z dwójką chłopców. Starszy z nich opowiadał, że miasto jest zniszczone, że go już nie ma. Młodszy, kilkulatek powiedział: „Ale morze zostało, więc możecie przyjechać”. To chwile rozrywające serce...

Nie ma miasta, nie ma domów, ale małe dziecko mówi, że możemy przyjechać, bo jeszcze morze zostało. Może myśli, że i morze mogą zniszczyć Rosjanie? Drugi obrazek: dzieci przyjeżdżające z Mariupola, pijąc wodę, nie dopijają jej do końca. Dziwią się, że można pić, ile się chce. Proszę popatrzeć: wystarczyło kilka tygodni pobytu w ekstremalnie trudnych warunkach. Nie pamiętają już, że można pić do woli.

Czytaj też:
Dr Kukiz-Szczuciński: Ewakuowaliśmy ponad 100 dzieci ze szpitala we Lwowie. Najmłodsze miało 37 dni i białaczkę