„Gdyby Chopin żył w Bostonie nieco później, o sto lat, toby grał na saksofonie, nie zmarnowałby się tak” – śpiewała wieczorami we wczesnej PRL jazzowa młodzież na ulicach warszawskiej Pragi. Podczas tegorocznego festiwalu „Chopin i jego Europa” w prasie można było przeczytać, że utworów Chopina prawie nikt nie chce już grać na światowych estradach. Traktuje się je dziś, poza Dalekim Wschodem, jak mało interesujące starocie.
Od Chopina stronią rzekomo pianiści młodego pokolenia, mimo że kompozycje te są technicznie dość łatwe. Legenda Chopina banalizuje się i staje coraz bardziej abstrakcyjna, murszejąc od czasów Franciszka Liszta. W Polsce zabija ją podobno opowiadanie dzieciom infantylnych bajd o małym Frycku zasłuchanym w grę rodzimych, wiejskich kapel. Na dodatek dzieło Fryderyka bezczeszczą ponoć jurorzy warszawskich konkursów chopinowskich, z premedytacją utrącając pianistów o prawdziwych (w przeciwieństwie do fałszywych) osobowościach. Proceder ten pozwala na forowanie miernot. Ewidentny kryzys chopini-pianistycznych niemal wyłącznie dyletantów i nieudaczników. Powiało prosektorium. Romantyzm traktowany jak symboliczny wyraz słabości nie jest trendy. Kto dziś jednak przekazuje młodym Polakom informację, iż piekielna, nieposkromiona siła, którą w swoich kompozycjach zakodował pewien schorowany słabeusz, zmusiła niegdyś butnego okupanta do ogłoszenia podszytego strachem zakazu ich wykonywania na terytorium Generalnej Guberni? Gdy kilka lat temu przeprowadzono wśród nauczycieli szkół ogólnokształcących mało skomplikowany test, wielu pedagogów nie było w stanie rozpoznać nawet chopinowskiego Poloneza A-dur, którego dźwięki stanowią sygnał programu I Polskiego Radia.
Więcej możesz przeczytać w 38/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.