W miarę zdobywania popularności polscy aktorzy biorą udział w coraz gorszych filmach, zsuwając się w artystyczną nicość. Bycie gwiazdą to dzisiaj nie zaszczyt, lecz wyrok. Dlaczego Marek Kondrat płakał, odbierając podczas festiwalu polskich filmów fabularnych w Gdyni nagrodę dla najlepszego aktora? Kondrat płakał, bo nareszcie miał się czym pochwalić przed własnymi synami. Zagrał rolę, której nie musiał się wstydzić. Rolą Adasia Miauczyńskiego w "Dniu świra" Marka Koterskiego Kondrat ocalił swój zawodowy honor, bo udowodnił, że mimo sukcesu nie przestał być twórczym artystą. Ale przypadek Kondrata to w polskim kinie wyjątek.
Janda, Linda, Pazura
Najbardziej znani aktorzy szybko muszą zrezygnować z ambicji albo z częstego pojawiania się na ekranie. Jedni decydują się, by im przyprawiono gębę, odlano ją w brązie i postawiono na cokole, drudzy chowają się w domu i wymyślają sobie inne zajęcia. Przykłady można mnożyć. I to z najwyższej półki: Cezary Pazura, Bogusław Linda czy Krystyna Janda. Pazura gra często duże role ("Kiler", "Kiler-ów 2-óch", "Kariera Nikosia Dyzmy", "E=mc2"). Rezultat? Powodzenie u reżyserów stało się jego wrogiem, sprowadzając talent aktora do wymiaru polskiej karykatury Jima Carreya. Bogusław Linda swego czasu występował niemal w każdej dużej produkcji. Robił średnio trzy filmy rocznie ("Psy", "Psy 2", "Szamanka", "Słodko-gorzki", "Sara", "Demony wojny", "Operacja Samum", a także "Pan Tadeusz" i "Quo vadis"). W efekcie dziś gra już tylko samego siebie, ogrywając kwestie z poprzednich filmów. W obrazie "Haker" jest Tośkiem - palaczem w kotłowni, powszechnie branym za Lindę ze względu na łudzące podobieństwo. W reklamie piwa Karmi jego głos z offu parodiuje dialog z "Psów": "Co ty wiesz o piwie?". Telewizyjny program "Co ty wiesz o gotowaniu?" jest parodią Lindy jako macho. Aktor pozwolił się zamknąć w płaskim schemacie. Krystyna Janda gra coraz rzadziej. Po udziale w nieudanym "Przedwiośniu" Filipa Bajona w ogóle zniknęła z ekranu. Pisze za to ciekawe książki - właśnie ukazała się kolejna, pod wiele mówiącym tytułem "Różowe tabletki na uspokojenie". Janda sama produkuje kameralne spektakle teatralne. Występuje na scenie w monodramach typu "Mała Steinberg", "Shirley Valentine" czy "Maria Callas. Lekcje śpiewu". Zachowuje nienaruszony status gwiazdy i oryginalnej osobowości dlatego, że nie gra w filmie. Strategia Jandy wydaje się dalekowzroczna, ale ile można przeczekiwać? Czy to w porządku, by najlepszym sposobem na ochronę własnej zawodowej klasy było powstrzymywanie się od wykonywania zawodu?
Aktorze, wymyśl się sam
Nie chodzi o to, że polscy aktorzy nie mają odpowiednich propozycji, że nie ma wystarczających funduszy na realizowanie nowych filmów. Problemem jest brak mechanizmów pozwalających im się rozwijać. Reżyserzy nie są zainteresowani pracą nad psychologicznym bogactwem prezentowanych na ekranie postaci. Oczekują oni od aktorów, by tworzyli dwuwymiarowe postacie-klisze, pozbawione prawdziwego życia, nie mające szans na artystyczną kreację. Obowiązuje zasada: aktorze, wymyśl się sam, a jak cię widownia kupi, powielaj ten wzór, aż się wszystkim znudzisz. Wejdź na zawodową spiralę śmierci i obniżaj lot tak długo, aż twarzą dotkniesz lodu. Oto jazda figurowa, w której nie ma wygranych, bo wszyscy kończą wywrotką. Różni ich tylko liczba piruetów, które udało im się zrobić przed upadkiem. Dlaczego tak jest? Nieoczekiwanie proste wytłumaczenie podsunął podczas niedawno zakończonego ogólnopolskiego festiwalu filmowego w Toruniu Piotr Materna z niezależnej grupy Sky Piastowskie. - W polskim filmie za mało jest filmu - uważa Materna. - Najważniejsze są końcowe napisy: kto film zrobił i kto w nim zagrał. Treść się nie liczy. Sprawa treści jest kluczem do zrozumienia kondycji polskiego kina i stanu polskiego aktorstwa. Po co produkuje się nowe filmy? I dla kogo? Polscy widzowie traktowani są w najwyższym stopniu instrumentalnie. Dla jednych twórców widzowie to czarna masa, która przyjmie najgorsze barachło, bo jest tak głupia i pozbawiona smaku, że nawet nie warto się dla niej wysilać. Bardziej wyrafinowani filmowcy traktują widzów jak mięso armatnie. To liczone na setki tysięcy zastępy uczniów, wypychanych przez nauczycieli do kin na ekranizacje lektur, których nie chcą czytać. Niech chociaż popatrzą na nie na filmie, choćby był on drętwy i wdziękiem przypominający nogę od szkolnej ławki. Każdy może zaobserwować proceder zbiorowego doprowadzania młodzieży do kin. Idą parami, zadowoleni, że zwolniono ich z tej okazji z polskiego, chemii i biologii. Nie zdają sobie sprawy, że fałszowane w wyniku ich obecności statystyki dadzą asumpt producentom, by zamiast tworzyć polskie współczesne kino, sfilmować kolejną lekturę.
Naturszczycy, czyli ucieczka od klisz
Warto się zastanowić, dlaczego nawet interesujące kreacje aktorskie, jakie znalazły się w lekturowych filmach (np. Jerzy Trela w "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza czy Janusz Gajos w "Zemście" Andrzeja Wajdy) nie wpłynęły ani na poprawę gry innych aktorów, ani na podwyższenie ogólnego poziomu filmów. Były niejako samotnymi wyspami, wysiłkami robionymi sobie a muzom przez mistrzów scenicznych przy użyciu całego ich zawodowego doświadczenia. Otóż stało się tak, bo zarówno Kawalerowicz, jak i Wajda (w co aż trudno uwierzyć) praktycznie nie reżyserowali swoich filmów, czyli nie pracowali z aktorami. Każdy aktor grał po swojemu - lepiej lub gorzej, w zależności od tego, na ile starczało mu talentu. Oto cała tajemnica. Cześnik Gajosa w "Zemście" Wajdy przygotowywany był na podobnych zasadach jak kolejny monodram Krystyny Jandy, pokazywany potem na scenie warszawskiego Teatru Powszechnego - na własną rękę, siłą pozostawionego sobie samemu talentu. Polscy reżyserzy stracili umiejętność pracy z zawodowymi aktorami i zaczęli ich traktować jak naturszczyków. To dlatego często decydują się na obsadzanie modelek i piosenkarek w głównych rolach (a cóż to za różnica, skoro warsztat aktorski nie ma znaczenia?). Dlatego najlepiej wychodzi im współpraca z samorodnymi talentami, szczególnie tymi, które da się wykorzystać na ekranie jednorazowo. Przykładem niech będzie najlepsza rola żeńska ubieg-łego sezonu - Aleksandra Gietner jako Tereska w "Cześć, Tereska" Roberta Glińskiego. Podobnie jest z największym odkryciem tego sezonu - Henrykiem Gołębiewskim, czyli Edim w filmie Piotra Trzaskalskiego. Młodzi reżyserzy, za wszelką cenę prag-nący uciec od klisz i schematów aktorskich utrwalonych przez ich starszych kolegów, szukają wykonawców nieskażonych. A takimi okazują się najczęściej amatorzy. Gwiazdy wręcz proszą się, by młoda fala nie wymywała ich, lecz raczej przeniosła w nowe miejsce, ale zazwyczaj są to płonne marzenia. Dla wielu artystów o twarzach wciąż z łatwością znajdujących dla siebie miejsce na okładkach kolorowych magazynów jest już, niestety, za późno. Wygrają na tym ci, którzy odmawiali miernotom i kolegom reżyserom, z którymi fajnie się siedzi przy kominku, popija drinki, a nawet razem chodzi na dziewczynki, ale nie jest fajnie robić z nimi filmy. Bo lepiej już zagrać rolę w popularnym telewizyjnym serialu niż karykaturę siebie samego na dużym ekranie. W serialu to zawsze jest mająca własne życie postać. W kinie za dokonane wybory odpowiada się w pełni własną twarzą, nazwiskiem, karierą. Właśnie dlatego młodzi twórcy - tacy jak Piotr Trzaskalski - wolą naturszczyków. I trudno im odmówić racji.
Jak przeżyć spiralę śmierci?
Marek Kondrat miał prawo do łez, gdy odbierał główne trofeum aktorskie w Gdyni. Udało mu się wszak coś karkołomnego: wykonał spiralę śmierci, a potem wrócił do pozycji pionowej. To on wziął udział w pierwszej polskiej telenoweli "W labiryncie", wykonał piosenkę "Mydełko Fa", która zapoczątkowała modę na disco polo. Kondrat mógł się upomnieć o szacunek nie tylko zwykłych widzów, ale nawet własnych synów, którzy bywają sędziami najsurowszymi, choć przecież i najbardziej szczerymi. Sam miał kiedyś okazję do podobnie oczyszczającego spojrzenia na swojego ojca, gdy Tadeusz Kondrat zagrał w "Sanatorium pod Klepsydrą" Wojciecha Hasa. Przypomniał to teraz, stojąc na scenie w Gdyni, ale nie zająknął się ani słowem, że jego ojciec grał także Papkina w filmowej "Zemście" w reżyserii Antoniego Bohdziewicza i Bohdana Korzeniewskiego (1957). Czyżby i wtedy "Zemsta" nie wywoływała podziwu u oglądającej ją młodzieży?
Ranking polskich aktorów filmowych najlepsi
najgorsi
|
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.