Rozmowa z Michaelem Jordanem
Przemysław Garczarczyk: Wracając - jako trzydziestodziewięciolatek - do koszykówki, mówił pan, że czuje się jak żółw, który chce dogonić zająca. Dogonił pan?
Michael Jordan: Zajęło mi trochę czasu, by fizycznie podołać obciążeniom nakładanym na koszykarza NBA. Nie próbowałem być takim zawodnikiem jak Jordan, który grał w Chicago Bulls. Chciałem wrócić i uczyć koszykówki, a nie zdobywać po 30 punktów w meczu. Teraz czas zwolnić, pogodzić się z emeryturą. Nie mam pokus, nikt mi nie szepce do ucha, bym pograł jeszcze rok.
- Kibice chcieli, by obecny Michael był tamtym Michaelem, ale tak nie było.
- Jakim cudem w wieku 40 lat mógłbym być tak dobry jak wtedy, gdy miałem 28 lat? Ale na boisku są różne zadania. Innymi słowy - teraz wiem więcej o tym, jak być użytecznym dla zespołu, niż wtedy, kiedy miałem 25-26 lat.
- Powiedział pan kiedyś, że nie będzie grał, jeśli się przekona, że wiek ogranicza pańskie umiejętności. Dlaczego zmienił pan zdanie?
- To z pasji, z miłości do sportu. Nie wiedziałem, jak bardzo będzie mi brakowało biegania z piłką po parkiecie. Ale nie jestem znowu taki najgorszy - pewnie, że nie ma mowy o takich wsadach, jakie miałem przed dekadą, ale rzucać potrafię tak samo. W dodatku jest parę rzeczy, które robię na boisku lepiej niż przed laty.
- Pański zespół, Washington Wizards, nie zakwalifikowali się do playoff. Czy warto było więc wracać?
- Na pewno było warto. Przez dwa lata oglądałem nowe koszykarskie pokolenie, przekonałem się, jak wygląda przyszłość NBA.
- Odchodzi pan, zostawiając w NBA koszykarzy, którym przypina się etykietkę "nowego Michaela Jordana".
- Przeciętny kibic, jak dziennikarze, lubi się bawić w porównywanie talentów. Nie grałem przeciwko Kobe Bryantowi czy Tracy'emu McGrady'emu, gdy byłem u szczytu swoich umiejętności, więc nie wiem, czy to oni daliby mi radę, czy odwrotnie. Nikt też nie wie, czy byłem lepszy od Juliusa Erwinga, bo on grał w innych czasach. Jedyne, co mamy z sobą wspólnego, to to, że w młodości oglądaliśmy swoich idoli na ekranach telewizorów. Ja oglądałem Erwinga, a Kobe i Tracy zapewne Bulls, kiedy zdobywaliśmy tytuły mistrzów. Najważniejsze, by obaj mieli własny koszykarski charakter pisma. I chyba im się to udaje.
- Czy ci dwaj gracze najbardziej pana przypominają?
- Tak przynajmniej twierdzicie wy, dziennikarze. Choć przyznaję, że coś w tym jest. Wcześniej był jeszcze Vince Carter, ale on ma ostatnio zbyt dużo kontuzji, by mieć szansę na normalny rozwój.
- W lidze jest wielu zawodników, którzy uczyli się koszykówki, patrząc na pana. Jak ocenia pan swój wpływ na NBA?
- Nie ulega wątpliwości, że sporo tych chłopaków próbuje naśladować to, co ja robiłem z Bulls, starają się być takimi koszykarzami jak ja. Uważają, że to najwyższe wyróżnienie, jakie można otrzymać, zresztą nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Liga NBA stała się popularna w krajach, o których kiedyś nawet nie myśleliśmy, że tam się gra w koszykówkę.
- Co chciałby im pan przekazać?
- By kochali grę, której poświęcają sporą część życia. To dlatego grałem w koszykówkę w wieku 40 lat, a nie dla kolejnego czeku. Jeśli będą myśleli tylko o pieniądzach, nie mają szansy na przejście do historii tego sportu.
- Tak naprawdę pana kariera miała trzy etapy: pierwszy do odejścia w 1993 r., drugi - kiedy wrócił pan, by zdobyć z Chicago Bulls trzy następne tytuły, i ostatni - w Waszyngtonie. Który był najważniejszy?
- Pierwszy etap upłynął na zrozumieniu, co znaczy słowo "zwycięzca". Drugi etap to próba utrzymania poziomu, który reprezentowałem przed odejściem. Ostatni etap był natomiast próbą pełnego zrozumienia gry. W Wizards starałem się być nauczycielem. Ostatni etap mojej kariery był najtrudniejszy. Musiałem widzieć koszykówkę oczyma innych zawodników, próbować im wytłumaczyć źródło mojej pasji. Na ostatnim meczu NBA All Star powiedziałem, że moim przesłaniem dla tych, którzy będą grać po moim odejściu, jest to, by pozostali wierni grze. Chciałem im przekazać: nigdy nie myślcie, że już wszystko umiecie, że gra nie ma dla was tajemnic. Niech pozostaną tymi samymi ludźmi, grając w koszykówkę dla przyjemności, gdzieś na betonowym placu, jak i wtedy, gdy mają miliony dolarów i walczą o mistrzostwo NBA. Mnie chyba się to udało.
Rozmawiał
Przemysław Garczarczyk
Współpraca: Yoko Mijayi
Jordan wszech czasów 5,2 mld dolarów przyniesionych światowej gospodarce (według "Fortune") 75 mln dolarów zarobionych w 1997 r. - za grę i z kontraktów reklamowych (według "Forbesa") 33,6 mln dolarów za grę w sezonie 1997-1998 (rekord NBA) sześć tytułów mistrza NBA zdobytych z Chicago Bulls w latach 1991-1993 oraz 1996-1998 pięć tytułów MVP (najbardziej wartościowego gracza sezonu zasadniczego NBA) w latach 1988, 1991, 1992, 1996, 1998 dwa złote medale olimpijskie w latach 1984 i 1992 dziesięć sezonów z tytułem króla strzelców ligi (najwięcej w historii) 32 277 punktów zdobytych w karierze 40 938 minut spędzonych na parkiecie 12 186 trafień z pola 581 trafień za trzy punkty 31,5 punktu na mecz (najwyższa średnia w historii) co najmniej 2000 punktów zdobytych w każdym z jedenastu sezonów (najwięcej w historii) 69 punktów w jednym meczu - przeciwko Cleveland w 1990 r. 27 celnych rzutów z gry w jednym meczu - przeciw Orlando Magic w 1993 r. 7 celnych rzutów za 3 punkty w jednym meczu - przeciwko Golden State Warriors w 1990 r. 26 celnych rzutów wolnych w jednym meczu - przeciwko New Jersey Nets w 1987 r. |
Więcej możesz przeczytać w 17/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.