Polscy filmowcy szykują skok na pieniądze podatników
Uzależniliśmy się od Ameryki, która zalewa nas tandetą i demoluje umysły rodaków. Musimy bronić naszej tożsamości! - wbrew pozorom nie jest to wypowiedź byłego irackiego ministra informacji. To pogląd Jacka Bromskiego, prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Odpowiedzią na amerykański imperializm kulturalny ma być powstanie na początku 2004 r. Instytutu Filmu Polskiego dysponującego budżetem w wysokości co najmniej 100 mln zł rocznie. Za nasze pieniądze, ale bez naszej zgody, filmowcy będą się bawić w kino. Co tam wolny rynek, konkurencja, liczenie się z widzem. Filmowcy staną się przymusowymi utrzymankami podatników. Patronem tego pomysłu jest minister kultury Waldemar Dąbrowski.
Film z wielkiej płyty
Z projektu ustawy o kinematografii wynika, że grając w totolotka, kupując magnetowid, odtwarzacz DVD, kasetę wideo, płytę DVD albo bilet do kina, będziemy łożyć na instytut. Wszystko to pod hasłami "zachowania tożsamości polskiej kultury" i misji, jaką filmowcy mają do wypełnienia w imieniu narodu. Tak naprawdę to skok na kasę i prosta droga do kompletnego upadku polskiego kina. Filmowcy, mając zagwarantowane pieniądze na produkcję, nie będą się ścigać w przedstawianiu najlepszych scenariuszy czy obniżać kosztów, bo nie będzie takiej potrzeby.
Pomysł Instytutu Filmu Polskiego to kopia rozwiązań francuskich - tam też za pieniądze podatników wypowiedziano wojnę amerykańskiemu imperializmowi kulturalnemu. Efekt jest taki, że prawie 90 proc. widzów i tak chodzi na amerykańskie filmy. Jacek Bromski i Dariusz Jabłoński (prezes Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych i jeden z twórców ustawy o kinematografii) przywołują też przykłady Danii, Szwecji i Niemiec, gdzie działają podobne instytucje, a państwo wykłada rocznie od 40 mln euro rocznie (Dania) do 100 mln euro (Niemcy). - Tego rodzaju instytucje służą zachowaniu tożsamości kultury europejskiej. Chyba większość z nas chciałaby, żeby przyszłe pokolenia wychowywały się na filmach opartych na legendach i mitach znad Wisły, a nie znad Potomaku - mówi "Wprost" Waldemar Dąbrowski, minister kultury. Problemem jest to, że kino nie poddawane normalnej rynkowej konkurencji degeneruje się tak samo jak branża motoryzacyjna czy budowlana w poprzednim ustroju, o czym najlepiej świadczy kinematografia niemiecka.
Celiński kontra Dąbrowski
Andrzej Celiński, poprzedni minister kultury, został okrzyknięty śmiertelnym wrogiem branży filmowej. "Ja się z ministrem bujał nie będę" - oświadczył kipiący ze złości Andrzej Wajda po spotkaniu z Celińskim przed rokiem. Środowisko poczuło się urażone, że minister obciął o połowę budżetowe dotacje na rodzime filmy - z 12 mln zł do 6 mln zł. - Tak się składa, że produkcja filmowa jest najbardziej rynkową ze sztuk. Dlatego też środowisko filmowe powinno szukać pieniędzy na realizację swoich pomysłów u prywatnych mecenasów, a nie w kasie państwa - mówi "Wprost" Andrzej Celiński. - Państwo nie powinno wspierać komercyjnych pomysłów - dodaje reżyser Janusz Zaorski.
Twórcy spragnieni państwowych pieniędzy jak narkoman sztosa wysadzili Celińskiego z fotela ministra, bo próbował im uświadomić, że w wolnorynkowej gospodarce pieniądze nie rosną na drzewach, a filmowcy czy literaci nie są świętymi krowami. Następca Celińskiego Waldemar Dąbrowski wyznaje odwrotną zasadę. "Pieniądz publiczny jest podwójnie kreatywny, pozwala coś zrobić i przyciąga inne pieniądze" - powiedział Dąbrowski w jednym z wywiadów, tłumacząc ideę powstania instytutu. Dąbrowskiemu musiało chodzić o inne pieniądze z publicznej kasy. Nic dziwnego, że tzw. środowisko rozpływa się w lizusostwie, wychwalając zalety nowego ministra. - Instytut nie będzie żadnym państwowym gigantem, lecz instrumentem profesjonalnego zarządzania polską kinematografią. To nie urzędnicy uznaniowo będą decydować o wydawaniu publicznych pieniędzy na polskie filmy, ale zajmie się tym wybitne grono ekspertów - mówi "Wprost" minister Dąbrowski.
Dąbrowski rozpoczął urzędowanie od przywrócenia tego, co ograniczył Celiński - w budżecie na 2003 r. znów pojawiło się 12 mln zł na rodzime produkcje filmowe. Już zapewnił, że gdy tylko Instytut Filmu Polskiego rozpocznie działalność, otrzyma z budżetu państwa 30 mln zł. Zdaniem Dąbrowskiego, jedynie państwo może roztoczyć opiekę nad polską kinematografią. Przekonał się o tym, gdy w latach 1990-1994 był szefem Komitetu Kinematografii. De facto Dąbrowski jest eksponentem interesów środowiska filmowego. Myśli tak jak większość twórców. Nic dziwnego, że objął osobisty patronat nad ustawą powołującą do życia instytut i jest kandydatem na jego szefa.
Demolowanie rynku
Dopiero w ostatniej chwili w projekcie ustawy o IFP pojawił się zapis, że pieniądze z kasy instytutu mają stanowić maksimum 50 proc. budżetu filmu. Tyle że 50-procentowa dotacja to już wystarczająca demolka tych zasad. W dodatku tę przeszkodę łatwo można obejść. Instytut będzie mógł wystawiać gwarancje finansowe prywatnym mecenasom, zatem druga połowa pieniędzy na film i tak będzie spłacona z publicznych pieniędzy, gdy nie odniesie on rynkowego sukcesu.
Po kilku próbach polscy filmowcy jak ognia unikają poważnego mecenatu prywatnego, bo ten ma czelność sprawdzać, czy projekt nie jest chybiony, czy reżyser w ogóle liczy się z widzem. Filmowcy przestali być zresztą wiarygodni dla banków - po tym jak Kredyt Bank stracił na wielkich produkcjach. Między innymi z tego powodu z posadą pożegnał się Stanisław Pacuk, prezes tego banku. Na produkcję "Quo vadis" Kredyt Bank wyłożył około 50 mln zł. Najdroższy film w dziejach polskiej kinematografii okazał się niewypałem, a bank nie ma szans na odzyskanie pieniędzy. Gdyby Jerzy Kawalerowicz robił "Quo vadis" ze środków Instytutu Filmu Polskiego, straty pokryłby budżet państwa.
Lobbing zasłużonych
Niektórzy przedstawiciele środowiska filmowego dopuszczają finansowanie przez państwo tylko filmów debiutantów, które rokują szansę na sukces. Nie rozumieją, dlaczego podatnicy mają łożyć na filmy Andrzeja Wajdy, Jerzego Hoffmana czy Jerzego Kawalerowicza. Jeśli są tak dobrzy, za jakich się uważają, nie powinni mieć kłopotów z pozyskaniem prywatnych inwestorów. Problemem jest to, iż najbardziej zasłużeni twórcy są największymi orędownikami państwowej kroplówki. I mają możnych opiekunów, bo na przykład prezydent Aleksander Kwaśniewski nie odmówi życzeniu Wajdy. Dlatego małe są szanse, by szkodliwy, antyrynkowy projekt IFP nie wszedł w życie.
Film z wielkiej płyty
Z projektu ustawy o kinematografii wynika, że grając w totolotka, kupując magnetowid, odtwarzacz DVD, kasetę wideo, płytę DVD albo bilet do kina, będziemy łożyć na instytut. Wszystko to pod hasłami "zachowania tożsamości polskiej kultury" i misji, jaką filmowcy mają do wypełnienia w imieniu narodu. Tak naprawdę to skok na kasę i prosta droga do kompletnego upadku polskiego kina. Filmowcy, mając zagwarantowane pieniądze na produkcję, nie będą się ścigać w przedstawianiu najlepszych scenariuszy czy obniżać kosztów, bo nie będzie takiej potrzeby.
Pomysł Instytutu Filmu Polskiego to kopia rozwiązań francuskich - tam też za pieniądze podatników wypowiedziano wojnę amerykańskiemu imperializmowi kulturalnemu. Efekt jest taki, że prawie 90 proc. widzów i tak chodzi na amerykańskie filmy. Jacek Bromski i Dariusz Jabłoński (prezes Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych i jeden z twórców ustawy o kinematografii) przywołują też przykłady Danii, Szwecji i Niemiec, gdzie działają podobne instytucje, a państwo wykłada rocznie od 40 mln euro rocznie (Dania) do 100 mln euro (Niemcy). - Tego rodzaju instytucje służą zachowaniu tożsamości kultury europejskiej. Chyba większość z nas chciałaby, żeby przyszłe pokolenia wychowywały się na filmach opartych na legendach i mitach znad Wisły, a nie znad Potomaku - mówi "Wprost" Waldemar Dąbrowski, minister kultury. Problemem jest to, że kino nie poddawane normalnej rynkowej konkurencji degeneruje się tak samo jak branża motoryzacyjna czy budowlana w poprzednim ustroju, o czym najlepiej świadczy kinematografia niemiecka.
Celiński kontra Dąbrowski
Andrzej Celiński, poprzedni minister kultury, został okrzyknięty śmiertelnym wrogiem branży filmowej. "Ja się z ministrem bujał nie będę" - oświadczył kipiący ze złości Andrzej Wajda po spotkaniu z Celińskim przed rokiem. Środowisko poczuło się urażone, że minister obciął o połowę budżetowe dotacje na rodzime filmy - z 12 mln zł do 6 mln zł. - Tak się składa, że produkcja filmowa jest najbardziej rynkową ze sztuk. Dlatego też środowisko filmowe powinno szukać pieniędzy na realizację swoich pomysłów u prywatnych mecenasów, a nie w kasie państwa - mówi "Wprost" Andrzej Celiński. - Państwo nie powinno wspierać komercyjnych pomysłów - dodaje reżyser Janusz Zaorski.
Twórcy spragnieni państwowych pieniędzy jak narkoman sztosa wysadzili Celińskiego z fotela ministra, bo próbował im uświadomić, że w wolnorynkowej gospodarce pieniądze nie rosną na drzewach, a filmowcy czy literaci nie są świętymi krowami. Następca Celińskiego Waldemar Dąbrowski wyznaje odwrotną zasadę. "Pieniądz publiczny jest podwójnie kreatywny, pozwala coś zrobić i przyciąga inne pieniądze" - powiedział Dąbrowski w jednym z wywiadów, tłumacząc ideę powstania instytutu. Dąbrowskiemu musiało chodzić o inne pieniądze z publicznej kasy. Nic dziwnego, że tzw. środowisko rozpływa się w lizusostwie, wychwalając zalety nowego ministra. - Instytut nie będzie żadnym państwowym gigantem, lecz instrumentem profesjonalnego zarządzania polską kinematografią. To nie urzędnicy uznaniowo będą decydować o wydawaniu publicznych pieniędzy na polskie filmy, ale zajmie się tym wybitne grono ekspertów - mówi "Wprost" minister Dąbrowski.
Dąbrowski rozpoczął urzędowanie od przywrócenia tego, co ograniczył Celiński - w budżecie na 2003 r. znów pojawiło się 12 mln zł na rodzime produkcje filmowe. Już zapewnił, że gdy tylko Instytut Filmu Polskiego rozpocznie działalność, otrzyma z budżetu państwa 30 mln zł. Zdaniem Dąbrowskiego, jedynie państwo może roztoczyć opiekę nad polską kinematografią. Przekonał się o tym, gdy w latach 1990-1994 był szefem Komitetu Kinematografii. De facto Dąbrowski jest eksponentem interesów środowiska filmowego. Myśli tak jak większość twórców. Nic dziwnego, że objął osobisty patronat nad ustawą powołującą do życia instytut i jest kandydatem na jego szefa.
Demolowanie rynku
Dopiero w ostatniej chwili w projekcie ustawy o IFP pojawił się zapis, że pieniądze z kasy instytutu mają stanowić maksimum 50 proc. budżetu filmu. Tyle że 50-procentowa dotacja to już wystarczająca demolka tych zasad. W dodatku tę przeszkodę łatwo można obejść. Instytut będzie mógł wystawiać gwarancje finansowe prywatnym mecenasom, zatem druga połowa pieniędzy na film i tak będzie spłacona z publicznych pieniędzy, gdy nie odniesie on rynkowego sukcesu.
Po kilku próbach polscy filmowcy jak ognia unikają poważnego mecenatu prywatnego, bo ten ma czelność sprawdzać, czy projekt nie jest chybiony, czy reżyser w ogóle liczy się z widzem. Filmowcy przestali być zresztą wiarygodni dla banków - po tym jak Kredyt Bank stracił na wielkich produkcjach. Między innymi z tego powodu z posadą pożegnał się Stanisław Pacuk, prezes tego banku. Na produkcję "Quo vadis" Kredyt Bank wyłożył około 50 mln zł. Najdroższy film w dziejach polskiej kinematografii okazał się niewypałem, a bank nie ma szans na odzyskanie pieniędzy. Gdyby Jerzy Kawalerowicz robił "Quo vadis" ze środków Instytutu Filmu Polskiego, straty pokryłby budżet państwa.
Lobbing zasłużonych
Niektórzy przedstawiciele środowiska filmowego dopuszczają finansowanie przez państwo tylko filmów debiutantów, które rokują szansę na sukces. Nie rozumieją, dlaczego podatnicy mają łożyć na filmy Andrzeja Wajdy, Jerzego Hoffmana czy Jerzego Kawalerowicza. Jeśli są tak dobrzy, za jakich się uważają, nie powinni mieć kłopotów z pozyskaniem prywatnych inwestorów. Problemem jest to, iż najbardziej zasłużeni twórcy są największymi orędownikami państwowej kroplówki. I mają możnych opiekunów, bo na przykład prezydent Aleksander Kwaśniewski nie odmówi życzeniu Wajdy. Dlatego małe są szanse, by szkodliwy, antyrynkowy projekt IFP nie wszedł w życie.
Cały naród wspiera swoich filmowców Źródła finansowania Instytutu Filmu Polskiego
|
Więcej możesz przeczytać w 17/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.