Marzec 1968 to jeden z najbardziej zmitologizowanych epizodów PRL Marzec 1968 r. jest dla jednych przykładem walki o wolność, inni uznają, że chodziło o naprawę socjalizmu, jeszcze inni postrzegają go przez pryzmat antysemityzmu. Wielu uważa, że chodziło o brutalną walkę o władzę wewnątrz PZPR. W 1968 r. splotły się z sobą protesty studentów i intelektualistów, nastąpiła kulminacja "antysyjonistycznej" kampanii propagandowej i towarzyszące jej czystki w aparacie władzy. Ta niejednorodność Marca sprzyja tworzeniu i rozpowszechnianiu marcowych mitów i legend.
Dziady w hołdzie rewolucji październikowej
Bezpośrednim impulsem Marca '68 była sprawa zdjęcia ze sceny Teatru Narodowego "Dziadów" Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Utrwaliło się przekonanie, że przedstawienie to było kolejnym epizodem w dziejach polskiej walki o niepodległość. Tymczasem sztukę wystawiono dla uczczenia 50. rocznicy wybuchu wielkiej socjalistycznej rewolucji październikowej, zaś sam reżyser był wówczas członkiem PZPR. Dla uratowania spektaklu w grudniu zgodził się na dale-
ko idące zmiany. Pod wpływem sugestii Wydziału Kultury KC PZPR całkowicie zmienił zakończenie sztuki. Apelując w lutym 1968 r. o wznowienie wystawiania "Dziadów", deklarował: "Jako materialista przesunąłem chrystianizm i mistycyzm autora ze sfery dewocyjnej na grunt ludowej obrzędowości, akcentując rewolucyjność i patriotyczność utworu". Dejmek w inscenizacji "Dziadów" realizował wizję artystyczną, a nie żaden program polityczny.
Legenda partyzantów
Zwolenników różnych wizji Marca łączy jedno przekonanie - o tym, że zakaz dalszego wystawiania sztuki był elementem politycznej prowokacji. Według wersji ówczesnych władz, zostały one zmuszone do zawieszenia spektaklu ze względu na postawę części publiczności manifestującej antysowieckie nastroje. Inspiratorami takich zachowań mieli być "polityczni bankruci" sprawujący rządy przed październikiem '56. Pojawiają się też opinie, że wydarzenia sprowokowało kierownictwo PZPR dążące do pacyfikacji niepokornych studentów i intelektualistów. Przez wiele osób jest uznawana za pewnik teoria, że cała sprawa była wynikiem inspiracji MSW, dążącego do wyniesienia do władzy swego szefa Mieczysława Moczara (jego stronników nazywano partyzantami). Wszystkie te wersje wydarzeń mają jeden wspólny element: założenie, że decyzja o zdjęciu "Dziadów" była efektem postawy publiczności oklaskującej antyrosyjskie fragmenty dzieła Mickiewicza. Tymczasem było dokładnie na odwrót - to dopiero decyzje władz spowodowały wzrost zainteresowania spektaklem, zaś do jednoznacznie politycznych zachowań widzów doszło dopiero w trakcie i po zakończeniu ostatniego przedstawienia.
Pierwsza z wymienionych wersji jest i była na tyle absurdalna, że nawet zaprawionym w ściganiu nieprawomyślnych obywateli służbom PRL nie udało się odnaleźć choćby nawet najbardziej naciąganych dowodów na jej potwierdzenie.
Błąd KC
Ważnym argumentem na rzecz wersji zakładającej prowokacyjne działania kierownictwa PZPR jest spostrzeżenie, że przecież zamiast zapowiadać ostatni spektakl, można było po prostu z dnia na dzień zdjąć sztukę ze sceny. Jak się wydaje, decyzja ta wynikała z braku konsekwencji ekipy Gomułki. Aby uniknąć protestów społecznych, w grudniu 1967 r. zdecydowano się przyjąć "miękkie" rozwiązanie problemu. Polegało ono na stopniowym "rozrzedzaniu" spektakli aż do zakończenia sezonu teatralnego. Jesienią sztuka miała się już nie pojawić na afiszu. Ze względu na nasilanie się pogłosek zdecydowano się skrócić ten okres i przerwać wystawianie dzieła po ostatnim spektaklu, na który sprzedawano już bilety. W sytuacji gdy wokół sprawy "Dziadów" istniało napięcie, takie rozwiązanie okazało się błędem, z którego poniewczasie zdano sobie sprawę.
Sprowokowanie z kolei reakcji publiczności przez agentów lub funkcjonariuszy SB wymagałoby przeprowadzenia szeroko zakrojonej operacji z udziałem różnych pionów MSW. Tymczasem w aktach bezpieki brakuje jakiegokolwiek śladu takich działań. Zwiększone zainteresowanie aparatu bezpieczeństwa przedstawieniem "Dziadów" odnotowano dopiero przed ostatnim spektaklem i w jego trakcie. Podtrzymywanie teorii o esbeckiej prowokacji wymagałoby więc przyjęcia założenia, że wszelkie ślady przeprowadzonej operacji zatarto. Wszystko, co dziś, po pięciu latach badań prowadzonych przez IPN, wiemy o funkcjonowaniu SB, przeczy temu.
Bez interwencji
Po dziś dzień żywa jest również pogłoska, że za zdjęciem "Dziadów" ze sceny stał sowiecki ambasador Awierkij Aristow. Oczywiście, bierze się ona z faktu, że Dejmka obwiniano o eksponowanie antyrosyjskich fragmentów dzieła Mickiewicza, które, zdaniem partyjnych decydentów, łatwo mogły być "w naszym społeczeństwie przetransponowane na antyradzieckość". Tymczasem w rzeczywistości Moskwa nie odegrała żadnej roli w tej sprawie. W drugim spektaklu 28 listopada 1967 r. uczestniczyła grupa sowieckich krytyków i literatów, którzy wyrażali się pochlebnie o przedstawieniu. Efektem tych opinii było zaproszenie do prezentacji sztuki w Moskwie, które wystosowano w styczniu 1968 r. Jest paradoksem historii, że 30 stycznia 1968 r., a więc w dniu ostatniego przedstawienia "Dziadów", moskiewska "Prawda" pisała, że inscenizacja Dejmka jest przykładem "wysokiej kultury, świeżości i nowatorstwa środków artystycznych" polskiej sceny teatralnej.
Kliszko i Kraśko?
Jeśli nie ambasador Aristow, nie "polityczni bankruci" i nie generał Moczar, to kto stał za decyzją o zdjęciu "Dziadów" z afisza? Wiele wskazuje, że byli to Zenon Kliszko i Wincenty Kraśko; nie towarzyszyły temu jednak żadne makiaweliczne plany polityczne. Pierwszy z nich, najbliższy współpracownik Gomułki, jako członek kierownictwa partii uczestniczył w premierze. Najwyraźniej nie znał dramatu Mickiewicza, skoro tak żywo odebrał treść sztuki, w tym słynną frazę wypowiadaną przez rosyjskiego oficera: "Nie dziw, że nas tu przeklinają/ Wszak to już mija wiek/ jak z Moskwy w Polskę nasyłają/ Samych łajdaków stek". Wrażenie to spotęgowały zapewne oklaski publiczności wyrażające podziw dla gry Holoubka czy uznanie dla reżysera. Trudno wszak widzów premierowego spektaklu posądzać o ukryte intencje, skoro większość widowni stanowili oficjele.
Kraśko sprawujący wówczas funkcję kierownika Wydziału Kultury KC PZPR ochoczo wykorzystał opinię Kliszki. Na jego prośbę sporządził już 13 grudnia 1967 r. dwa warianty rozwiązania problemu. Był to omówiony powyżej wariant "miękki" oraz "twardy", zakładający natychmiastowe zaprzestanie wystawiania "Dziadów" i usunięcie Dejmka z funkcji dyrektora Teatru Narodowego.
W obu wypadkach Kraśko proponował jednak także ukaranie winnych urzędników Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz odebranie resortowi nadzoru nad trzema stołecznymi scenami, w tym nad Teatrem Narodowym. Trudno nie dostrzec w tych propozycjach chęci wzmocnienia pozycji Wydziału Kultury KC kosztem ministerstwa.
Departament żydowski
Jednym z najbardziej rozpowszechnionych mitów związanych z Marcem '68 jest przekonanie, że w MSW istniał specjalny Departament Żydowski. Miał on powstać w połowie lat 60. i przygotowywać antysemicką czystkę. Pojawiało się nawet nazwisko rzekomego szefa tej struktury, którym miał być ówczesny pułkownik (później generał) Tadeusz Walichnowski. Dziś z całą pewnością można stwierdzić, że w strukturze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nigdy nie było takiej jednostki. Oczywiście, istniały komórki niższego szczebla, zajmujące się inwigilacją środowiska Żydów oraz ambasady Izraela, jednakże analogiczne struktury zajmowały się także innymi mniejszościami narodowymi i placówkami dyplomatycznymi. Co więcej, skala i formy inwigilacji mniejszości żydowskiej w połowie lat 60. nie odbiegały od tych, jakie stosowano w stosunku do Niemców czy Ukraińców. Sytuacja diametralnie zmieniła się po wybuchu wojny sześciodniowej w czerwcu 1967 r., kiedy to powiatowym komórkom Służby Bezpieczeństwa nakazano sporządzić listy syjonistów. Niektórzy nie zorientowani w temacie szefowie prowincjonalnych struktur SB wpisywali do tego rejestru sprawców przestępstw gospodarczych pochodzenia żydowskiego lub po prostu wszystkich znanych im Żydów.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że to właśnie Tadeusz Walichnowski w rozlicznych publikacjach stworzył ideologiczne podwaliny pod antysemicką propagandę. W jego oczach Żydzi zbratani z neohitlerowcami z RFN stawali się głównymi inspiratorami studenckich protestów. Podobny obraz wydarzeń przedstawiają bezpieczniackie raporty. Zdaniem funkcjonariuszy, za wszelkimi wydarzeniami w Marcu '68 stali Żydzi, "prawdopodobnie Żydzi" oraz w najgorszym wypadku "poplecznicy Żydów". Jawili się oni w marcowych raportach SB jako sprawcy wszelkiego zła, co zresztą jest zgodne z antysemickim stereotypem.
Warto jednak pamiętać, że taki sposób postrzegania rzeczywistości był charakterystyczny dla komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. W latach 40. odpowiedzialnością za wszelkie "wrogie działania" (w tym pojęciu obok rzeczywistych aktów oporu mieściły się chociażby wszelkie awarie, a nawet choroby bydła i trzody chlewnej) obarczano "reakcyjne podziemie". Po jego rozbiciu przyszła pora na bliżej nie zdefiniowanego "wroga klasowego" knującego z poduszczenia USA i Watykanu. Po Październiku '56 w sprawozdaniach SB zapanowała swoista moda na "prawicę ruchu ludowego", do której wkrótce dołączyli różnej maści "rewizjoniści". W latach 80. swoją rolę odegrała "ekstrema Solidarności". Nieustannie na topie byli amerykańscy imperialiści i zachodnioniemieccy rewizjoniści.
Najtrwalszym elementem marcowej legendy jest przekonanie, że wydarzenia roku 1968 były próbą swoistego zamachu stanu. Najbardziej rozpowszechniona wersja, także w opracowaniach historycznych, głosi, że Marzec '68 stanowił próbę przejęcia władzy przez Mieczysława Moczara. Oprócz rzekomej prowokacji w sprawie "Dziadów", o czym wspomniano wyżej, dowodem na potwierdzenie tej tezy ma być postawa Służby Bezpieczeństwa w czasie wydarzeń. Gdański historyk Sławomir Cenckiewicz w wydanej ostatnio książce za celowy, zmierzający do eskalacji napięcia błąd bezpieki i sprzyjającej Moczarowi części aparatu partyjnego uznaje na przykład zgodę na organizację wiecu w Politechnice Gdańskiej. Tymczasem tak właśnie postąpiono w pierwszych dniach protestów w całym kraju, gdyż władze partyjne chciały w ten sposób uniknąć demonstracji studentów na ulicach. W większości ośrodków akademickich zamiar ten się powiódł. Porównując działania SB w okresie Marca '68 do innych kryzysów w PRL, trudno znaleźć jakiekolwiek - poza odmiennościami czasu i miejsca - różnice w podejmowanych przedsięwzięciach. Nie zmienia to oczywiście faktu, że w trakcie wydarzeń różne osoby i niesformalizowane grupy (w tym Moczar i jego "partyzanci") usiłowały wykorzystać czas przesilenia do wzmocnienia własnej pozycji w aparacie. Nie może jednak być mowy o jakiejkolwiek próbie zamachu stanu czy też odsunięcia Gomułki od władzy.
Pseudonim Gontarza?
Podobnie rzecz się ma ze wspomnianym już mitem, że za studenckim protestem kryli się odsunięci od władzy po 1956 r. działacze żydowskiego pochodzenia. Ten mit ożył w 1981 r. w słynnej broszurze "doc. dr hab. Idy Martowej" pod jednoznacznym tytułem "Marzec 1968. Nieudana próba zamachu stanu". Wśród rzekomych inspiratorów wydarzeń mieli się znaleźć m.in. obwiniani o wszelkie zbrodnie okresu stalinowskiego Roman Zambrowski, Jerzy Morawski i Jerzy Albrecht. Dla swoich celów mieli oni wykorzystać grupę "komandosów" wspieranych przez niektórych intelektualistów. Wbrew pozorom, ta mocno oddalona od rzeczywistości wersja wydarzeń wciąż znajduje zwolenników. Dowodzi tego chociażby powodzenie, jakim cieszyła się książka "Rewolta marcowa" autorstwa niejakiego Jerzego Brochockiego. Przypuszcza się, że za tym pseudonimem kryje się Ryszard Gontarz, jeden z czołowych propagandzistów Marca '68.
Czy marzec odarty z mitów pozostanie marcem? Jak najbardziej. Weryfikacja marcowych mitów nie zmienia tego, co w ówczesnych wydarzeniach było najważniejsze - szlachetnego zrywu młodzieży i literatów w obronie narodowej tradycji i wolności, a także dramatu tysięcy wypędzonych wbrew swojej woli mieszkańców naszego kraju. Nie zmienia także hańby, jaką po raz kolejny okryły się władze PRL, inicjując antysemicką nagonkę i używając w dyskusji ze studentami pałek i gazów łzawiących.
Bezpośrednim impulsem Marca '68 była sprawa zdjęcia ze sceny Teatru Narodowego "Dziadów" Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Utrwaliło się przekonanie, że przedstawienie to było kolejnym epizodem w dziejach polskiej walki o niepodległość. Tymczasem sztukę wystawiono dla uczczenia 50. rocznicy wybuchu wielkiej socjalistycznej rewolucji październikowej, zaś sam reżyser był wówczas członkiem PZPR. Dla uratowania spektaklu w grudniu zgodził się na dale-
ko idące zmiany. Pod wpływem sugestii Wydziału Kultury KC PZPR całkowicie zmienił zakończenie sztuki. Apelując w lutym 1968 r. o wznowienie wystawiania "Dziadów", deklarował: "Jako materialista przesunąłem chrystianizm i mistycyzm autora ze sfery dewocyjnej na grunt ludowej obrzędowości, akcentując rewolucyjność i patriotyczność utworu". Dejmek w inscenizacji "Dziadów" realizował wizję artystyczną, a nie żaden program polityczny.
Legenda partyzantów
Zwolenników różnych wizji Marca łączy jedno przekonanie - o tym, że zakaz dalszego wystawiania sztuki był elementem politycznej prowokacji. Według wersji ówczesnych władz, zostały one zmuszone do zawieszenia spektaklu ze względu na postawę części publiczności manifestującej antysowieckie nastroje. Inspiratorami takich zachowań mieli być "polityczni bankruci" sprawujący rządy przed październikiem '56. Pojawiają się też opinie, że wydarzenia sprowokowało kierownictwo PZPR dążące do pacyfikacji niepokornych studentów i intelektualistów. Przez wiele osób jest uznawana za pewnik teoria, że cała sprawa była wynikiem inspiracji MSW, dążącego do wyniesienia do władzy swego szefa Mieczysława Moczara (jego stronników nazywano partyzantami). Wszystkie te wersje wydarzeń mają jeden wspólny element: założenie, że decyzja o zdjęciu "Dziadów" była efektem postawy publiczności oklaskującej antyrosyjskie fragmenty dzieła Mickiewicza. Tymczasem było dokładnie na odwrót - to dopiero decyzje władz spowodowały wzrost zainteresowania spektaklem, zaś do jednoznacznie politycznych zachowań widzów doszło dopiero w trakcie i po zakończeniu ostatniego przedstawienia.
Pierwsza z wymienionych wersji jest i była na tyle absurdalna, że nawet zaprawionym w ściganiu nieprawomyślnych obywateli służbom PRL nie udało się odnaleźć choćby nawet najbardziej naciąganych dowodów na jej potwierdzenie.
Błąd KC
Ważnym argumentem na rzecz wersji zakładającej prowokacyjne działania kierownictwa PZPR jest spostrzeżenie, że przecież zamiast zapowiadać ostatni spektakl, można było po prostu z dnia na dzień zdjąć sztukę ze sceny. Jak się wydaje, decyzja ta wynikała z braku konsekwencji ekipy Gomułki. Aby uniknąć protestów społecznych, w grudniu 1967 r. zdecydowano się przyjąć "miękkie" rozwiązanie problemu. Polegało ono na stopniowym "rozrzedzaniu" spektakli aż do zakończenia sezonu teatralnego. Jesienią sztuka miała się już nie pojawić na afiszu. Ze względu na nasilanie się pogłosek zdecydowano się skrócić ten okres i przerwać wystawianie dzieła po ostatnim spektaklu, na który sprzedawano już bilety. W sytuacji gdy wokół sprawy "Dziadów" istniało napięcie, takie rozwiązanie okazało się błędem, z którego poniewczasie zdano sobie sprawę.
Sprowokowanie z kolei reakcji publiczności przez agentów lub funkcjonariuszy SB wymagałoby przeprowadzenia szeroko zakrojonej operacji z udziałem różnych pionów MSW. Tymczasem w aktach bezpieki brakuje jakiegokolwiek śladu takich działań. Zwiększone zainteresowanie aparatu bezpieczeństwa przedstawieniem "Dziadów" odnotowano dopiero przed ostatnim spektaklem i w jego trakcie. Podtrzymywanie teorii o esbeckiej prowokacji wymagałoby więc przyjęcia założenia, że wszelkie ślady przeprowadzonej operacji zatarto. Wszystko, co dziś, po pięciu latach badań prowadzonych przez IPN, wiemy o funkcjonowaniu SB, przeczy temu.
Bez interwencji
Po dziś dzień żywa jest również pogłoska, że za zdjęciem "Dziadów" ze sceny stał sowiecki ambasador Awierkij Aristow. Oczywiście, bierze się ona z faktu, że Dejmka obwiniano o eksponowanie antyrosyjskich fragmentów dzieła Mickiewicza, które, zdaniem partyjnych decydentów, łatwo mogły być "w naszym społeczeństwie przetransponowane na antyradzieckość". Tymczasem w rzeczywistości Moskwa nie odegrała żadnej roli w tej sprawie. W drugim spektaklu 28 listopada 1967 r. uczestniczyła grupa sowieckich krytyków i literatów, którzy wyrażali się pochlebnie o przedstawieniu. Efektem tych opinii było zaproszenie do prezentacji sztuki w Moskwie, które wystosowano w styczniu 1968 r. Jest paradoksem historii, że 30 stycznia 1968 r., a więc w dniu ostatniego przedstawienia "Dziadów", moskiewska "Prawda" pisała, że inscenizacja Dejmka jest przykładem "wysokiej kultury, świeżości i nowatorstwa środków artystycznych" polskiej sceny teatralnej.
Kliszko i Kraśko?
Jeśli nie ambasador Aristow, nie "polityczni bankruci" i nie generał Moczar, to kto stał za decyzją o zdjęciu "Dziadów" z afisza? Wiele wskazuje, że byli to Zenon Kliszko i Wincenty Kraśko; nie towarzyszyły temu jednak żadne makiaweliczne plany polityczne. Pierwszy z nich, najbliższy współpracownik Gomułki, jako członek kierownictwa partii uczestniczył w premierze. Najwyraźniej nie znał dramatu Mickiewicza, skoro tak żywo odebrał treść sztuki, w tym słynną frazę wypowiadaną przez rosyjskiego oficera: "Nie dziw, że nas tu przeklinają/ Wszak to już mija wiek/ jak z Moskwy w Polskę nasyłają/ Samych łajdaków stek". Wrażenie to spotęgowały zapewne oklaski publiczności wyrażające podziw dla gry Holoubka czy uznanie dla reżysera. Trudno wszak widzów premierowego spektaklu posądzać o ukryte intencje, skoro większość widowni stanowili oficjele.
Kraśko sprawujący wówczas funkcję kierownika Wydziału Kultury KC PZPR ochoczo wykorzystał opinię Kliszki. Na jego prośbę sporządził już 13 grudnia 1967 r. dwa warianty rozwiązania problemu. Był to omówiony powyżej wariant "miękki" oraz "twardy", zakładający natychmiastowe zaprzestanie wystawiania "Dziadów" i usunięcie Dejmka z funkcji dyrektora Teatru Narodowego.
W obu wypadkach Kraśko proponował jednak także ukaranie winnych urzędników Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz odebranie resortowi nadzoru nad trzema stołecznymi scenami, w tym nad Teatrem Narodowym. Trudno nie dostrzec w tych propozycjach chęci wzmocnienia pozycji Wydziału Kultury KC kosztem ministerstwa.
Departament żydowski
Jednym z najbardziej rozpowszechnionych mitów związanych z Marcem '68 jest przekonanie, że w MSW istniał specjalny Departament Żydowski. Miał on powstać w połowie lat 60. i przygotowywać antysemicką czystkę. Pojawiało się nawet nazwisko rzekomego szefa tej struktury, którym miał być ówczesny pułkownik (później generał) Tadeusz Walichnowski. Dziś z całą pewnością można stwierdzić, że w strukturze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nigdy nie było takiej jednostki. Oczywiście, istniały komórki niższego szczebla, zajmujące się inwigilacją środowiska Żydów oraz ambasady Izraela, jednakże analogiczne struktury zajmowały się także innymi mniejszościami narodowymi i placówkami dyplomatycznymi. Co więcej, skala i formy inwigilacji mniejszości żydowskiej w połowie lat 60. nie odbiegały od tych, jakie stosowano w stosunku do Niemców czy Ukraińców. Sytuacja diametralnie zmieniła się po wybuchu wojny sześciodniowej w czerwcu 1967 r., kiedy to powiatowym komórkom Służby Bezpieczeństwa nakazano sporządzić listy syjonistów. Niektórzy nie zorientowani w temacie szefowie prowincjonalnych struktur SB wpisywali do tego rejestru sprawców przestępstw gospodarczych pochodzenia żydowskiego lub po prostu wszystkich znanych im Żydów.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że to właśnie Tadeusz Walichnowski w rozlicznych publikacjach stworzył ideologiczne podwaliny pod antysemicką propagandę. W jego oczach Żydzi zbratani z neohitlerowcami z RFN stawali się głównymi inspiratorami studenckich protestów. Podobny obraz wydarzeń przedstawiają bezpieczniackie raporty. Zdaniem funkcjonariuszy, za wszelkimi wydarzeniami w Marcu '68 stali Żydzi, "prawdopodobnie Żydzi" oraz w najgorszym wypadku "poplecznicy Żydów". Jawili się oni w marcowych raportach SB jako sprawcy wszelkiego zła, co zresztą jest zgodne z antysemickim stereotypem.
Warto jednak pamiętać, że taki sposób postrzegania rzeczywistości był charakterystyczny dla komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. W latach 40. odpowiedzialnością za wszelkie "wrogie działania" (w tym pojęciu obok rzeczywistych aktów oporu mieściły się chociażby wszelkie awarie, a nawet choroby bydła i trzody chlewnej) obarczano "reakcyjne podziemie". Po jego rozbiciu przyszła pora na bliżej nie zdefiniowanego "wroga klasowego" knującego z poduszczenia USA i Watykanu. Po Październiku '56 w sprawozdaniach SB zapanowała swoista moda na "prawicę ruchu ludowego", do której wkrótce dołączyli różnej maści "rewizjoniści". W latach 80. swoją rolę odegrała "ekstrema Solidarności". Nieustannie na topie byli amerykańscy imperialiści i zachodnioniemieccy rewizjoniści.
Najtrwalszym elementem marcowej legendy jest przekonanie, że wydarzenia roku 1968 były próbą swoistego zamachu stanu. Najbardziej rozpowszechniona wersja, także w opracowaniach historycznych, głosi, że Marzec '68 stanowił próbę przejęcia władzy przez Mieczysława Moczara. Oprócz rzekomej prowokacji w sprawie "Dziadów", o czym wspomniano wyżej, dowodem na potwierdzenie tej tezy ma być postawa Służby Bezpieczeństwa w czasie wydarzeń. Gdański historyk Sławomir Cenckiewicz w wydanej ostatnio książce za celowy, zmierzający do eskalacji napięcia błąd bezpieki i sprzyjającej Moczarowi części aparatu partyjnego uznaje na przykład zgodę na organizację wiecu w Politechnice Gdańskiej. Tymczasem tak właśnie postąpiono w pierwszych dniach protestów w całym kraju, gdyż władze partyjne chciały w ten sposób uniknąć demonstracji studentów na ulicach. W większości ośrodków akademickich zamiar ten się powiódł. Porównując działania SB w okresie Marca '68 do innych kryzysów w PRL, trudno znaleźć jakiekolwiek - poza odmiennościami czasu i miejsca - różnice w podejmowanych przedsięwzięciach. Nie zmienia to oczywiście faktu, że w trakcie wydarzeń różne osoby i niesformalizowane grupy (w tym Moczar i jego "partyzanci") usiłowały wykorzystać czas przesilenia do wzmocnienia własnej pozycji w aparacie. Nie może jednak być mowy o jakiejkolwiek próbie zamachu stanu czy też odsunięcia Gomułki od władzy.
Pseudonim Gontarza?
Podobnie rzecz się ma ze wspomnianym już mitem, że za studenckim protestem kryli się odsunięci od władzy po 1956 r. działacze żydowskiego pochodzenia. Ten mit ożył w 1981 r. w słynnej broszurze "doc. dr hab. Idy Martowej" pod jednoznacznym tytułem "Marzec 1968. Nieudana próba zamachu stanu". Wśród rzekomych inspiratorów wydarzeń mieli się znaleźć m.in. obwiniani o wszelkie zbrodnie okresu stalinowskiego Roman Zambrowski, Jerzy Morawski i Jerzy Albrecht. Dla swoich celów mieli oni wykorzystać grupę "komandosów" wspieranych przez niektórych intelektualistów. Wbrew pozorom, ta mocno oddalona od rzeczywistości wersja wydarzeń wciąż znajduje zwolenników. Dowodzi tego chociażby powodzenie, jakim cieszyła się książka "Rewolta marcowa" autorstwa niejakiego Jerzego Brochockiego. Przypuszcza się, że za tym pseudonimem kryje się Ryszard Gontarz, jeden z czołowych propagandzistów Marca '68.
Czy marzec odarty z mitów pozostanie marcem? Jak najbardziej. Weryfikacja marcowych mitów nie zmienia tego, co w ówczesnych wydarzeniach było najważniejsze - szlachetnego zrywu młodzieży i literatów w obronie narodowej tradycji i wolności, a także dramatu tysięcy wypędzonych wbrew swojej woli mieszkańców naszego kraju. Nie zmienia także hańby, jaką po raz kolejny okryły się władze PRL, inicjując antysemicką nagonkę i używając w dyskusji ze studentami pałek i gazów łzawiących.
Więcej możesz przeczytać w 10/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.