Antoś ma w zerówce bal przebierańców, motyw: zdrowie. Wszyscy rodzice mieli z tym dramat, szczęśliwie ustalono, że można przebrać dzieci za warzywa. Antoś na wieść o tym krzyczy wniebogłosy: „O nie, ja nie dam się przebrać za jakieś warzywo!”. I mamy kłopot.
Nie było takiego problemu w Muzeum Narodowym, gdzie otwarto nową galerię „Polskie malarstwo XX i XXI w.”. Tylu znajomych niewidzianych od lat, a wszyscy przebrani. Hasło balu: bawimy się w „starzenie się”. Co za spektakl! Na mnie też tak patrzą jak ja na nich, jakby nigdy nic, a myślą: jak się zmienił! Nie da się tak oglądać obrazów, przyjdę za kilka dni. To ważne wydarzenie kulturalne. Migawki: znany wydawca, smutny, że książka w Polsce ledwie zipie. Wiceprezydent Warszawy, obejmuję go serdecznie, a w nim smutek braku pieniędzy na miasto. Dwóch znajomych bez zębów, nie z ubóstwa, ze strachu przed stomatologiem. B. przypomina mi, jak spaliśmy w jednym łóżku w ramach konspiracji – Gdańsk, rok 1983. Nic nie pamiętam, podobno tylko spytałem, czy nie chrapie. Stoimy na tle płótna Łukasza Korolkiewicza, są aż dwie jego prace, namalował pierwszy dzień stanu wojennego, świt, gen. Jaruzelskiego w telewizorze, malarz patrzy przez okno (jeśli prosto, widzi właśnie gmach muzeum, jeśli krzywo – dom partii). B. mówi, że musiałem widzieć, jak obraz powstaje, ukrywałem się w jego pracowni. A nieprawda. Poznałem Łukasza bodaj w trzecim miesiącu stanu wojennego. Od tego czasu do dzisiaj maniacko gramy w tenisa.
Adaś, przyjaciel od wczesnego dzieciństwa. Nie do wiary, on chyba starszy od swego ojca, słynnego krytyka, który dopiero co podszedł tu do mnie na pośmiertnej wystawie malarstwa Nachta Samborskiego. „Dopiero co”, czyli w 1977 r. I rzekł tubalnie: „Świetny malarz ten Nacht, kto by się spodziewał!”. Rozmawiam z Adasiem, kto ze znajomych zapadł na raka, kto ma przerzuty, kto jeszcze nie. Chcę się przywitać z dyrektorką muzeum, chmura burzowa w jej oczach: „Chciałam pana skreślić z listy naszych gości” (czy nie byliśmy na „ty”?). Pani żartuje – za co? Nikt by nie uwierzył za co, więc nie napiszę.
Wychodząc, staję w trumiennej bramie muzeum, widzę pierzeję gmachów na Smolnej i światła w pracowni Łukasza. Nie przyszedł, a wystarczy przejść Aleje. Maluje. Oto artysta, prawdziwy.
O zmarłych raczej dobrze, szczególnie, gdy zmarły był prymasem. Z Józefem Glempem rozmawiałem bodaj dwa razy, zawsze na ołtarzu, po raz pierwszy pod koniec lat 70., gdy rodził się piękny zwyczaj czytania wierszy w kościołach. Po raz drugi w latach 90., skarżył się księdzu Niewęgłowskiemu, że ja przecież krytykuję Kościół, ale się przywitał. W nocy stanu wojennego krążyłem po mroźnej Warszawie i ściągałem z łóżek księży, żądając, by budzili prymasa. Błąd, budzić trzeba było pana Boga. Stan wojenny i późniejsze lata przeniosły spotkania do podziemia kościołów, ale już w 1986 r. czytałem w Stalowej Woli wiersze, bardzo buntownicze, z ołtarza, a nazajutrz prowadziłem spotkanie z Andrzejem Wajdą. Tłum w otwartych drzwiach świątyni, błękit nieba i zieleń traw, jak na renesansowych obrazach. I to spotkanie w podziemiach kościoła księdza Popiełuszki, jego rozpalone oczy. Była wtedy jedność ducha i poczucie wspólnej sprawy. Prymas na to zezwalał. Nikt nie pytał, dlaczego nie biorę udziału we mszy. Czy nie traktowaliśmy wtedy Kościoła instrumentalnie? Wolność Polski była jednak celem wspólnym i nadrzędnym. Lata 90. skomplikowały stosunki ludzi sztuki z Kościołem.
Prymas nigdy nie miał formatu swego nauczyciela kardynała Wyszyńskiego. Jego konserwatyzm szkodził Kościołowi. Czy mogło być inaczej, kiedy się widzi, jak wielu biskupów popiera dzisiaj Radio Maryja? Prymas ojca dyrektora nie akceptował. Zbyt jednak był słaby, by coś zrobić. I chociaż stanął po stronie pięknego projektu Marka Budzyńskiego Świątyni Opatrzności, uległ złemu gustowi większości kapłanów. I wzniesiono kupę betonu. Po latach widzę go mniej krytycznie niż kiedyś. Był jednak punktem stałym w czasie strasznym. Z jego odejściem odchodzi część tego, co było tłem mego życia.
Adaś, przyjaciel od wczesnego dzieciństwa. Nie do wiary, on chyba starszy od swego ojca, słynnego krytyka, który dopiero co podszedł tu do mnie na pośmiertnej wystawie malarstwa Nachta Samborskiego. „Dopiero co”, czyli w 1977 r. I rzekł tubalnie: „Świetny malarz ten Nacht, kto by się spodziewał!”. Rozmawiam z Adasiem, kto ze znajomych zapadł na raka, kto ma przerzuty, kto jeszcze nie. Chcę się przywitać z dyrektorką muzeum, chmura burzowa w jej oczach: „Chciałam pana skreślić z listy naszych gości” (czy nie byliśmy na „ty”?). Pani żartuje – za co? Nikt by nie uwierzył za co, więc nie napiszę.
Wychodząc, staję w trumiennej bramie muzeum, widzę pierzeję gmachów na Smolnej i światła w pracowni Łukasza. Nie przyszedł, a wystarczy przejść Aleje. Maluje. Oto artysta, prawdziwy.
O zmarłych raczej dobrze, szczególnie, gdy zmarły był prymasem. Z Józefem Glempem rozmawiałem bodaj dwa razy, zawsze na ołtarzu, po raz pierwszy pod koniec lat 70., gdy rodził się piękny zwyczaj czytania wierszy w kościołach. Po raz drugi w latach 90., skarżył się księdzu Niewęgłowskiemu, że ja przecież krytykuję Kościół, ale się przywitał. W nocy stanu wojennego krążyłem po mroźnej Warszawie i ściągałem z łóżek księży, żądając, by budzili prymasa. Błąd, budzić trzeba było pana Boga. Stan wojenny i późniejsze lata przeniosły spotkania do podziemia kościołów, ale już w 1986 r. czytałem w Stalowej Woli wiersze, bardzo buntownicze, z ołtarza, a nazajutrz prowadziłem spotkanie z Andrzejem Wajdą. Tłum w otwartych drzwiach świątyni, błękit nieba i zieleń traw, jak na renesansowych obrazach. I to spotkanie w podziemiach kościoła księdza Popiełuszki, jego rozpalone oczy. Była wtedy jedność ducha i poczucie wspólnej sprawy. Prymas na to zezwalał. Nikt nie pytał, dlaczego nie biorę udziału we mszy. Czy nie traktowaliśmy wtedy Kościoła instrumentalnie? Wolność Polski była jednak celem wspólnym i nadrzędnym. Lata 90. skomplikowały stosunki ludzi sztuki z Kościołem.
Prymas nigdy nie miał formatu swego nauczyciela kardynała Wyszyńskiego. Jego konserwatyzm szkodził Kościołowi. Czy mogło być inaczej, kiedy się widzi, jak wielu biskupów popiera dzisiaj Radio Maryja? Prymas ojca dyrektora nie akceptował. Zbyt jednak był słaby, by coś zrobić. I chociaż stanął po stronie pięknego projektu Marka Budzyńskiego Świątyni Opatrzności, uległ złemu gustowi większości kapłanów. I wzniesiono kupę betonu. Po latach widzę go mniej krytycznie niż kiedyś. Był jednak punktem stałym w czasie strasznym. Z jego odejściem odchodzi część tego, co było tłem mego życia.
Więcej możesz przeczytać w 5/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.