Czterdzieści kilka lat trwał Arafatowski taniec śmierci Po odejściu Arafata należy się spodziewać krwawych zajść. Mogą one wybuchnąć w reakcji na decyzję rządu Ariela Szarona, który zdecydowanie sprzeciwia się pochowaniu Arafata na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie. Palestyńczycy mogą się w tej sprawie okazać nieprzejednani, powołując się na to, że trzy lata temu Izrael zezwolił na pochowanie w tym miejscu Faisala Husseiniego, bliskiego współpracownika raisa i członka kierownictwa Autonomii Palestyńskiej. Już kilka lat temu Arafat mówił, że chciałby zostać pochowany na Wzgórzu Świątynnym. Nawiązał nawet w tej sprawie kontakt z pewną rodziną arabską ze wschodniej Jerozolimy, która jest właścicielem gruntu obok zachodniej części muru Starego Miasta. Sprawa nie została jednak sfinalizowana.
W izraelskim aparacie obrony obawiają się przekształcenia Wzgórza Świątynnego w symbol "palestyńskiej suwerenności". Już ponad sto lat temu w obrębie meczetów został pochowany wielki mufti Jerozolimy Amin al-Husseini. Podobnie jak Arafat Husseini alarmował, że Żydzi chcą zburzyć meczet Al-Aksa, a na jego miejsce odbudować świątynię Salomona. Mufti zamierzał zbudować na wzgórzu palestyński panteon, w którym spoczęliby wielcy politycy i przywódcy muzułmańscy. W latach 30. XX wieku pochowano tam przywódcę muzułmanów hinduskich - Mohammeda Alego. Już po powstaniu Państwa Izrael spoczął tam król Jordanii Abdullah, dziadek zmarłego kilka lat temu króla Husajna. Prawdopodobnie Arafat zostanie ogłoszony pośmiertnie szahidem. I w tym wypadku Izrael nie zezwoli na pochówek w świętym miejscu.
Pesymistyczne prognozy mówiące o ewentualnych rozruchach nie wynikają tylko ze sporów o miejsce wiecznego spoczynku raisa. Izrael już jest oskarżany o śmierć Arafata. Palestyńska ulica twierdzi, że agenci Mossadu otruli go.
Izrael nie będzie tęsknić za Arafatem, ale Izraelczycy będą się musieli szybko przyzwyczaić do nowej rzeczywistości. Na deskach bliskowschodniego teatru długo jeszcze nie pojawi się aktor podobny do tego, który z pariasów rozrzuconych po obozach uchodźców stworzył naród, a z okupowanych enklaw w Gazie i Zachodnim Brzegu - palestyńskie państwo in statu nascendi.
Ponury bilans
Kłamca, aferzysta, dyktator, skorumpowany megaloman w śmiesznym mundurze i z błazeńskimi orderami - mówią o nim w Tel Awiwie. Nowy Saladyn, palestyński Odyseusz, bojownik o wolność, duma Arabów - śpiewano o nim piosenki w przedszkolach Ramalli. Według Izraelczyków, był terrorystą wszech czasów, według innych, wybitnie zdolnym i przebiegłym politykiem, który potrafił zasiąść do politycznego pokera, nie mając w ręku żadnych kart.
Był zapewne i jednym, i drugim. Człowiek, który miał na sumieniu życie tysięcy niewinnych ludzi, dostał za swoje zasługi Pokojową Nagrodę Nobla. Trzeba było czterech lat krwawej intifady, by świat się przekonał, co rzeczywiście kryje się za ogniem Arafatowskiego fanatyzmu. Człowiek etos, ojciec Palestyńczyków okazał się największym nieszczęściem swojego narodu. Tysiące zabitych, dziesiątki tysięcy rannych, 70-procentowe bezrobocie i ani jednego kilometra nowych dróg. Rekordy świata w korupcji, mercedesy dla prominentów i nędzne paczki żywnościowe dla wygłodzonych. Taki jest palestyński bilans intifady. Tysiące zabitych i rannych, miliardowe straty gospodarcze, ogromne podziały społeczne, etyczno-moralne spustoszenie - tak wygląda izraelski bilans czterech lat ślepego terroru spod znaku Arafata. To cena, jaką państwo żydowskie musiało zapłacić za optymistyczne eksperymenty, ryzykowne poszukiwania i budowanie gmachów na ruchomych piaskach.
Czterdzieści kilka lat trwał Arafatowski taniec śmierci. Duch palestyńskiego przywódcy jeszcze długo będzie straszyć Izraelczyków. O Arafacie można powiedzieć prawie wszystko, ale nie ma wątpliwości, że w swoim credo terrorystyczno-politycznym był konsekwentny. Do ostatniej chwili nie chciał zrezygnować z prawa powrotu uchodźców palestyńskich na tereny Izraela, z odzyskania miejsc świętych i zbudowania "nie jakiegoś tam państwa", lecz Wielkiej Palestyny ze stolicą w Jerozolimie.
W izraelskich podręcznikach historii rzuca się w oczy kolorowe zdjęcie młodego Arafata w Nowym Jorku. Jest rok 1974. Przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny przemawia na sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. W oliwkowym mundurze i tradycyjnej kefii, mając przy boku ogromną kaburę, na przemian grozi pięścią i wymachuje gałązką oliwną. Terrorysta, który dotychczas porywał i zabijał sportowców, został wpuszczony na salony cywilizowanego świata i stał się mężem stanu. Sześć lat później Arafat znalazł się w oblężonym Bejrucie.
To było jego pierwsze spotkanie z Szaronem. Spotkanie, o którym chciał zapomnieć, choć dzięki kłamliwej propagandzie udało mu się haniebną klęskę wykorzystać przy budowie legendy "niepokonanego generała". Już wtedy, gdy stał na pokładzie statku "Palestine", uciekając przed Izraelczykami, porównywał się do Mao Zedonga i zapowiadał, że żywy lub martwy powróci do Jerozolimy.
Tragedia czy operetka
W 1992 r. udzielił pierwszego wywiadu prasie izraelskiej. - Wyglądał i zachowywał się w sposób operetkowy - mówi dziennikarka Smadar Peer - ale starał się być przyjacielski. Dał jej swoją fotografię z dedykacją. I inne zdjęcie: Arafat bez kefii, łysy. Siedzi w pokoju stołowym Lei Rabin. Przyjechał z Gazy z wizytą po zamordowaniu Icchaka Rabina. Lea Rabin do końca życia wierzyła w Arafata. Jego ofiarami byli zresztą lepsi i więksi od niej: Carter i Peres, Clinton i Netaniahu, król Husajn i Icchak Rabin.
Jaser Arafat, zaczynając prawie od zera, potrafił przez pół wieku utrzymać sprawę palestyńską w centrum światowego zainteresowania, wywierając przemożny wpływ na historię i oblicze Bliskiego Wschodu. Przez lata w najważniejszych stolicach świata przed arcyterrorystą rozpościerano czerwone dywany. Mógł się zapisać w historii jako palestyński Garibaldi, George Washington czy Mandela. Wolał pozostać fałszywym prorokiem, z rękami zbroczonymi krwią.
Izrael nie będzie mógł dłużej twierdzić, że nie ma z kim rozmawiać. Wypada wierzyć, że po tamtej stronie znajdzie się w końcu partner, który zrozumie, że era żelaznego raisa skończyła się bezpowrotnie. Rząd Szarona postąpi mądrze, jeśli wykaże umiar, jednostronnie ogłosi przerwanie ognia i powróci do amerykańskiego planu "mapy drogowej". Po czterech krwawych latach być może pojawi się szansa na to, że zamknięte okno nadziei zostanie szeroko otwarte.
Pesymistyczne prognozy mówiące o ewentualnych rozruchach nie wynikają tylko ze sporów o miejsce wiecznego spoczynku raisa. Izrael już jest oskarżany o śmierć Arafata. Palestyńska ulica twierdzi, że agenci Mossadu otruli go.
Izrael nie będzie tęsknić za Arafatem, ale Izraelczycy będą się musieli szybko przyzwyczaić do nowej rzeczywistości. Na deskach bliskowschodniego teatru długo jeszcze nie pojawi się aktor podobny do tego, który z pariasów rozrzuconych po obozach uchodźców stworzył naród, a z okupowanych enklaw w Gazie i Zachodnim Brzegu - palestyńskie państwo in statu nascendi.
Ponury bilans
Kłamca, aferzysta, dyktator, skorumpowany megaloman w śmiesznym mundurze i z błazeńskimi orderami - mówią o nim w Tel Awiwie. Nowy Saladyn, palestyński Odyseusz, bojownik o wolność, duma Arabów - śpiewano o nim piosenki w przedszkolach Ramalli. Według Izraelczyków, był terrorystą wszech czasów, według innych, wybitnie zdolnym i przebiegłym politykiem, który potrafił zasiąść do politycznego pokera, nie mając w ręku żadnych kart.
Był zapewne i jednym, i drugim. Człowiek, który miał na sumieniu życie tysięcy niewinnych ludzi, dostał za swoje zasługi Pokojową Nagrodę Nobla. Trzeba było czterech lat krwawej intifady, by świat się przekonał, co rzeczywiście kryje się za ogniem Arafatowskiego fanatyzmu. Człowiek etos, ojciec Palestyńczyków okazał się największym nieszczęściem swojego narodu. Tysiące zabitych, dziesiątki tysięcy rannych, 70-procentowe bezrobocie i ani jednego kilometra nowych dróg. Rekordy świata w korupcji, mercedesy dla prominentów i nędzne paczki żywnościowe dla wygłodzonych. Taki jest palestyński bilans intifady. Tysiące zabitych i rannych, miliardowe straty gospodarcze, ogromne podziały społeczne, etyczno-moralne spustoszenie - tak wygląda izraelski bilans czterech lat ślepego terroru spod znaku Arafata. To cena, jaką państwo żydowskie musiało zapłacić za optymistyczne eksperymenty, ryzykowne poszukiwania i budowanie gmachów na ruchomych piaskach.
Czterdzieści kilka lat trwał Arafatowski taniec śmierci. Duch palestyńskiego przywódcy jeszcze długo będzie straszyć Izraelczyków. O Arafacie można powiedzieć prawie wszystko, ale nie ma wątpliwości, że w swoim credo terrorystyczno-politycznym był konsekwentny. Do ostatniej chwili nie chciał zrezygnować z prawa powrotu uchodźców palestyńskich na tereny Izraela, z odzyskania miejsc świętych i zbudowania "nie jakiegoś tam państwa", lecz Wielkiej Palestyny ze stolicą w Jerozolimie.
W izraelskich podręcznikach historii rzuca się w oczy kolorowe zdjęcie młodego Arafata w Nowym Jorku. Jest rok 1974. Przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny przemawia na sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. W oliwkowym mundurze i tradycyjnej kefii, mając przy boku ogromną kaburę, na przemian grozi pięścią i wymachuje gałązką oliwną. Terrorysta, który dotychczas porywał i zabijał sportowców, został wpuszczony na salony cywilizowanego świata i stał się mężem stanu. Sześć lat później Arafat znalazł się w oblężonym Bejrucie.
To było jego pierwsze spotkanie z Szaronem. Spotkanie, o którym chciał zapomnieć, choć dzięki kłamliwej propagandzie udało mu się haniebną klęskę wykorzystać przy budowie legendy "niepokonanego generała". Już wtedy, gdy stał na pokładzie statku "Palestine", uciekając przed Izraelczykami, porównywał się do Mao Zedonga i zapowiadał, że żywy lub martwy powróci do Jerozolimy.
Tragedia czy operetka
W 1992 r. udzielił pierwszego wywiadu prasie izraelskiej. - Wyglądał i zachowywał się w sposób operetkowy - mówi dziennikarka Smadar Peer - ale starał się być przyjacielski. Dał jej swoją fotografię z dedykacją. I inne zdjęcie: Arafat bez kefii, łysy. Siedzi w pokoju stołowym Lei Rabin. Przyjechał z Gazy z wizytą po zamordowaniu Icchaka Rabina. Lea Rabin do końca życia wierzyła w Arafata. Jego ofiarami byli zresztą lepsi i więksi od niej: Carter i Peres, Clinton i Netaniahu, król Husajn i Icchak Rabin.
Jaser Arafat, zaczynając prawie od zera, potrafił przez pół wieku utrzymać sprawę palestyńską w centrum światowego zainteresowania, wywierając przemożny wpływ na historię i oblicze Bliskiego Wschodu. Przez lata w najważniejszych stolicach świata przed arcyterrorystą rozpościerano czerwone dywany. Mógł się zapisać w historii jako palestyński Garibaldi, George Washington czy Mandela. Wolał pozostać fałszywym prorokiem, z rękami zbroczonymi krwią.
Izrael nie będzie mógł dłużej twierdzić, że nie ma z kim rozmawiać. Wypada wierzyć, że po tamtej stronie znajdzie się w końcu partner, który zrozumie, że era żelaznego raisa skończyła się bezpowrotnie. Rząd Szarona postąpi mądrze, jeśli wykaże umiar, jednostronnie ogłosi przerwanie ognia i powróci do amerykańskiego planu "mapy drogowej". Po czterech krwawych latach być może pojawi się szansa na to, że zamknięte okno nadziei zostanie szeroko otwarte.
Więcej możesz przeczytać w 46/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.