Straciliśmy szansę na niższe podatki Rząd Belki dostał od losu kilka kart, z których mógłby ułożyć nawet budżetową karetę. Niestety, uda mu się zestawić karty co najwyżej w strita. W języku ekonomicznym budżetową rozgrywkę Ministerstwa Finansów, rządu i Sejmu można opisać następująco: karetą byłby deficyt w wysokości 30 mld zł. Przyszłoroczny budżet przewiduje jednak deficyt w wysokości 35 mld zł (4 proc. PKB), licząc bez środków przekazywanych do OFE, lub 46 mld zł (5 proc. PKB) przy uwzględnieniu tego rozchodu. Jest to wprawdzie lepiej niż w tym roku, ale postęp jest zbyt mały, aby zabezpieczyć przed przekroczeniem drugiej wartości granicznej długu publicznego (55 proc. PKB; według projektu ustawy, dług ma wynieść 56,1 proc. PKB) oraz zapewnić utrzymanie wysokiego tempa wzrostu gospodarczego. To jest tylko strit.
Skąd się wzięła szansa na karetę? W tegorocznym budżecie przewidziano deficyt w wysokości 45,3 mld zł (ze środkami przekazywanymi do OFE - 57 mld zł). Wyższe, niż zakładano, wpływy sprawiają, że - według szacunków Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową - deficyt może być mniejszy o 10 mld zł (wicepremier Jerzy Hausner, który - jak można przypuszczać -
nie zakłada utrzymania dyscypliny, przyjmuje, że deficyt ten będzie mniejszy o 5 mld zł). Te większe wpływy to skutek szybszego wzrostu gospodarczego (zakładano wzrost PKB o 5 proc., po trzech kwartałach mamy 6 proc.), wyższej inflacji (zakładano 2 proc., na koniec roku wyniesie ona 4,5 proc.), podniesienia akcyzy (zwłaszcza na paliwa i samochody używane, których wzmożony import sprawił, że zakupy paliw wzrosły). Kiedy w czerwcu przyjmowano założenia ekonomiczne do przyszłorocznego budżetu, można było mieć duże wątpliwości, jak w roku 2005 będą się kształtować wymienione czynniki. Dzisiaj jest niemal pewne, że wzrost PKB będzie w przyszłym roku nie mniejszy niż założone 5 proc., a inflacja na pewno większa niż założone 3 proc. Oba te czynniki zarówno ze względu na powiększenie bazy dochodowej, jak i efekt tzw. taksflacji (przepychanie podatników do wyższych grup dochodowych) sprawią, że w przyszłym roku budżet znowu otrzyma więcej, niż planowano.
Jesienią tego roku pojawiła się więc nagle możliwość obniżenia przyszłorocznych podatków. Polska dzięki takiej decyzji mogła dołączyć do grupy krajów reformatorskich, takich jak Słowacja (liniowy podatek w wysokości 19 proc.) lub Bułgaria (w przyszłym roku najwyższy podatek od dochodów osobistych będzie wynosić 24 proc.). Ta szansa została zaprzepaszczona z powodu analfabetyzmu ekonomicznego i populizmu posłów (nie tylko lewicy).
Kareta koło nosa
I w tej sytuacji bez zmieniania projektu rządowego (Sejmowi w wypadku deficytu tego zrobić nie wolno) można jednak zrobić dla gospodarki coś dobrego lub coś złego. Można przyjąć rozwiązanie proponowane w podobnej sytuacji w USA przez Busha, czyli zapisać w ustawie, że ani jedna z dodatkowo pozyskanych złotówek nie będzie wydana, a dodatkowe dochody zostaną przeznaczone na zmniejszenie deficytu i długu publicznego. W ten sposób wzmocniono by podstawy wzrostu, zmniejszono presję na wzrost cen i stóp procentowych, obniżono prawdopodobieństwo tego, że dług przekroczy trzeci próg ostrożnościowy, i stworzono szansę na szybsze przyjęcie euro.
Można jednak postąpić odwrotnie. Można już dzisiaj wpisywać te bardzo prawdopodobne, ale jednak niepewne dochody do budżetu i już dzisiaj je rozdysponowywać. Nie trzeba wyjaśniać, które z tych rozwiązań wybrali nasi posłowie. Zgłosili już - a festiwal przecież dopiero się rozpoczął - 230 poprawek zwiększających wydatki budżetu o 5,4 mld zł. Są to propozycje zawierające jakieś - najczęściej wirtualne - źródła finansowania. Dodatkowo grupa posłów, już nie analfabetów, ale wręcz oligofreników, przedstawiła 22 propozycje zwiększenia wydatków o 1079 mln zł bez wskazania źródeł ich finansowania. Szczęśliwie prawo zabrania rozpatrywania takich propozycji.
Do kurnika
Sejmowa Komisja Finansów Publicznych nieco apetyty posłów przyhamowała i ostatecznie zarekomendowała powiększenie wydatków "tylko" o 2 mld zł, z czego największą pozycję stanowi zaproponowane przez SLD 1,3 mld zł na dodatki do najniższych emerytur i rent (mają być sfinansowane "z obniżenia kosztów obsługi długu krajowego i zagranicznego"). Mimo to o przedwyborczej dobroci posłów można powiedzieć tylko jedno. A ponieważ nie będą to słowa miłe, najlepiej - przed drugim czytaniem, kiedy posłowie będą zgłaszać nowe poprawki - zacytować Józefa Piłsudskiego: "Panom kury szczać prowadzać, a nie budżet układać".
nie zakłada utrzymania dyscypliny, przyjmuje, że deficyt ten będzie mniejszy o 5 mld zł). Te większe wpływy to skutek szybszego wzrostu gospodarczego (zakładano wzrost PKB o 5 proc., po trzech kwartałach mamy 6 proc.), wyższej inflacji (zakładano 2 proc., na koniec roku wyniesie ona 4,5 proc.), podniesienia akcyzy (zwłaszcza na paliwa i samochody używane, których wzmożony import sprawił, że zakupy paliw wzrosły). Kiedy w czerwcu przyjmowano założenia ekonomiczne do przyszłorocznego budżetu, można było mieć duże wątpliwości, jak w roku 2005 będą się kształtować wymienione czynniki. Dzisiaj jest niemal pewne, że wzrost PKB będzie w przyszłym roku nie mniejszy niż założone 5 proc., a inflacja na pewno większa niż założone 3 proc. Oba te czynniki zarówno ze względu na powiększenie bazy dochodowej, jak i efekt tzw. taksflacji (przepychanie podatników do wyższych grup dochodowych) sprawią, że w przyszłym roku budżet znowu otrzyma więcej, niż planowano.
Jesienią tego roku pojawiła się więc nagle możliwość obniżenia przyszłorocznych podatków. Polska dzięki takiej decyzji mogła dołączyć do grupy krajów reformatorskich, takich jak Słowacja (liniowy podatek w wysokości 19 proc.) lub Bułgaria (w przyszłym roku najwyższy podatek od dochodów osobistych będzie wynosić 24 proc.). Ta szansa została zaprzepaszczona z powodu analfabetyzmu ekonomicznego i populizmu posłów (nie tylko lewicy).
Kareta koło nosa
I w tej sytuacji bez zmieniania projektu rządowego (Sejmowi w wypadku deficytu tego zrobić nie wolno) można jednak zrobić dla gospodarki coś dobrego lub coś złego. Można przyjąć rozwiązanie proponowane w podobnej sytuacji w USA przez Busha, czyli zapisać w ustawie, że ani jedna z dodatkowo pozyskanych złotówek nie będzie wydana, a dodatkowe dochody zostaną przeznaczone na zmniejszenie deficytu i długu publicznego. W ten sposób wzmocniono by podstawy wzrostu, zmniejszono presję na wzrost cen i stóp procentowych, obniżono prawdopodobieństwo tego, że dług przekroczy trzeci próg ostrożnościowy, i stworzono szansę na szybsze przyjęcie euro.
Można jednak postąpić odwrotnie. Można już dzisiaj wpisywać te bardzo prawdopodobne, ale jednak niepewne dochody do budżetu i już dzisiaj je rozdysponowywać. Nie trzeba wyjaśniać, które z tych rozwiązań wybrali nasi posłowie. Zgłosili już - a festiwal przecież dopiero się rozpoczął - 230 poprawek zwiększających wydatki budżetu o 5,4 mld zł. Są to propozycje zawierające jakieś - najczęściej wirtualne - źródła finansowania. Dodatkowo grupa posłów, już nie analfabetów, ale wręcz oligofreników, przedstawiła 22 propozycje zwiększenia wydatków o 1079 mln zł bez wskazania źródeł ich finansowania. Szczęśliwie prawo zabrania rozpatrywania takich propozycji.
Do kurnika
Sejmowa Komisja Finansów Publicznych nieco apetyty posłów przyhamowała i ostatecznie zarekomendowała powiększenie wydatków "tylko" o 2 mld zł, z czego największą pozycję stanowi zaproponowane przez SLD 1,3 mld zł na dodatki do najniższych emerytur i rent (mają być sfinansowane "z obniżenia kosztów obsługi długu krajowego i zagranicznego"). Mimo to o przedwyborczej dobroci posłów można powiedzieć tylko jedno. A ponieważ nie będą to słowa miłe, najlepiej - przed drugim czytaniem, kiedy posłowie będą zgłaszać nowe poprawki - zacytować Józefa Piłsudskiego: "Panom kury szczać prowadzać, a nie budżet układać".
Więcej możesz przeczytać w 48/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.