Mocny złoty? Tragedia narodowa? Nie, to po prostu droga do normalności. Euro warte jest 2,5 zł! W połowie tego roku euro kosztowało 4,64 zł. Bardzo drogo, biorąc pod uwagę, że dzisiaj (23 listopada) kosztuje już tylko 4,20 zł. W ciągu pół roku złoty zatem umocnił się o 10 proc. I będzie się umacniał nadal, aż osiągnie poziom 2,5 zł za euro. Tyle że zmiany kursu będą się dokonywać ruchem równie prostym jak krok pijanego we mgle i pod górę. Bo o to, by uczestnicy rynku walutowego się nie nudzili, zadba Ministerstwo Finansów, najdowcipniejsza instytucja finansowa świata.
Mocarny złoty
O tym, że złoty znajduje się - jak mawiają analitycy - w "rosnącym trendzie", przesądzają dwa czynniki. Po pierwsze, kurs złotego (1 zł to około 23 eurocentów) jest znacznie niższy od tzw. parytetu siły nabywczej (według ostatnich znanych nam danych, w połowie 2002 r. wynosił on 55 eurocentów, dzisiaj jest to około 50 eurocentów, co oznacza, że kurs parytetowy powinien wynosić 1 euro = 2 zł). Mówiąc prościej, poziom cen jest taki, że to, co w eurolandzie kupujemy za 1 euro, w Polsce kosztuje przeciętnie 2 zł. Zgodnie z oczywistym prawem jednej ceny, głoszącym, że w warunkach wolnego handlu, czyli braku barier celnych i pozataryfowych, taki sam towar musi kosztować w różnych krajach mniej więcej tyle samo, nasze wejście do unii przesądziło, że ceny muszą się wyrównywać, a oficjalny kurs wymiany - zbliżać do relacji parytetowych. A to oznacza, że złotego będziemy zastępować euro przy kursie wynoszącym najpewniej 1 euro = 2,5 zł.
To, że kurs nie musi być idealnie równy parytetowi, związane jest z występowaniem tzw. dóbr niehandlowalnych (non tradeable - produktów łatwo się psujących, bardzo kosztownych w transporcie, a także usług), niższej siły nabywczej mieszkańców krajów biedniejszych oraz dwóch dodatkowych czynników makroekonomicznych: bilansu przepływów kapitałowych i dysparytetu stóp procentowych; jednego banalnego czynnika politycznego oraz działań spekulacyjnych inwestorów finansowych.
Kurs wyborczy
O ile parytet siły nabywczej jest czynnikiem decydującym o długookresowej tendencji kursowej, o tyle pozostałe czynniki charakteryzują się bardzo dużą krótkookresową zmiennością i powodują, że papuga wyciągająca kartkę z kapelusza może być autorem trafniejszych prognoz kursowych niż Ministerstwo Finansów.
Polska, o czym przekonuje choćby stały wzrost naszych rezerw walutowych, jest importerem kapitału netto. Dewizy napływają do nas w związku z "fizycznymi" inwestycjami zagranicznymi oraz w postaci inwestycji finansowych związanych z zakupem akcji i papierów dłużnych skarbu państwa. Zakup akcji rządzi się swoimi spekulacyjnymi prawami, zrozumiałymi tylko dla doradców inwestycyjnych (większość z nich przewidziała kilkaset załamań rynku, do których nie doszło, żaden jednak nie przewidział krachów z 1929 r. czy 1987 r.). Ze sprzedażą obligacji i bonów skarbowych sprawa jest prosta. Polskie władze finansowe, nie umiejąc zlikwidować deficytu budżetowego, muszą pożyczać na potęgę. W tym roku pożyczyły już ponad 35 mld zł, a potrzeby pożyczkowe na rok przyszły są określone w budżecie na 50,8 mld zł, z czego bezpośrednie finansowanie zagraniczne ma wynieść 3,2 mld zł, a dodatkowo inwestorzy zagraniczni mają kupić w kraju papiery dłużne za 15 mld zł. W sumie dla sfinansowania deficytu napłynie 4-5 mld euro. Ta kwota powiększona o nadwyżkę środków z unii (około 2,5 mld euro) przeleje się przez dziurę budżetową i zaleje rynek walutowy, pchając złotego w górę.
Przewidując zmiany kursowe na rok przyszły, Ministerstwo Finansów (zakłada, że średnioroczny kurs euro ma wynieść 4,25 zł) w ustawie budżetowej stwierdza, że kurs będzie zależeć od "niepewności politycznej, związanej z oczekiwanymi wyborami parlamentarnymi". Cóż to znaczy? Eksporterzy i wszyscy inni, którzy żyją z niedowartościowanego złotego, powinni się już teraz pozbyć wszelkich złudzeń. I zacząć kalkulować, jak przeżyć, gdy za euro będą dostawać mniej niż 3 zł.
O tym, że złoty znajduje się - jak mawiają analitycy - w "rosnącym trendzie", przesądzają dwa czynniki. Po pierwsze, kurs złotego (1 zł to około 23 eurocentów) jest znacznie niższy od tzw. parytetu siły nabywczej (według ostatnich znanych nam danych, w połowie 2002 r. wynosił on 55 eurocentów, dzisiaj jest to około 50 eurocentów, co oznacza, że kurs parytetowy powinien wynosić 1 euro = 2 zł). Mówiąc prościej, poziom cen jest taki, że to, co w eurolandzie kupujemy za 1 euro, w Polsce kosztuje przeciętnie 2 zł. Zgodnie z oczywistym prawem jednej ceny, głoszącym, że w warunkach wolnego handlu, czyli braku barier celnych i pozataryfowych, taki sam towar musi kosztować w różnych krajach mniej więcej tyle samo, nasze wejście do unii przesądziło, że ceny muszą się wyrównywać, a oficjalny kurs wymiany - zbliżać do relacji parytetowych. A to oznacza, że złotego będziemy zastępować euro przy kursie wynoszącym najpewniej 1 euro = 2,5 zł.
To, że kurs nie musi być idealnie równy parytetowi, związane jest z występowaniem tzw. dóbr niehandlowalnych (non tradeable - produktów łatwo się psujących, bardzo kosztownych w transporcie, a także usług), niższej siły nabywczej mieszkańców krajów biedniejszych oraz dwóch dodatkowych czynników makroekonomicznych: bilansu przepływów kapitałowych i dysparytetu stóp procentowych; jednego banalnego czynnika politycznego oraz działań spekulacyjnych inwestorów finansowych.
Kurs wyborczy
O ile parytet siły nabywczej jest czynnikiem decydującym o długookresowej tendencji kursowej, o tyle pozostałe czynniki charakteryzują się bardzo dużą krótkookresową zmiennością i powodują, że papuga wyciągająca kartkę z kapelusza może być autorem trafniejszych prognoz kursowych niż Ministerstwo Finansów.
Polska, o czym przekonuje choćby stały wzrost naszych rezerw walutowych, jest importerem kapitału netto. Dewizy napływają do nas w związku z "fizycznymi" inwestycjami zagranicznymi oraz w postaci inwestycji finansowych związanych z zakupem akcji i papierów dłużnych skarbu państwa. Zakup akcji rządzi się swoimi spekulacyjnymi prawami, zrozumiałymi tylko dla doradców inwestycyjnych (większość z nich przewidziała kilkaset załamań rynku, do których nie doszło, żaden jednak nie przewidział krachów z 1929 r. czy 1987 r.). Ze sprzedażą obligacji i bonów skarbowych sprawa jest prosta. Polskie władze finansowe, nie umiejąc zlikwidować deficytu budżetowego, muszą pożyczać na potęgę. W tym roku pożyczyły już ponad 35 mld zł, a potrzeby pożyczkowe na rok przyszły są określone w budżecie na 50,8 mld zł, z czego bezpośrednie finansowanie zagraniczne ma wynieść 3,2 mld zł, a dodatkowo inwestorzy zagraniczni mają kupić w kraju papiery dłużne za 15 mld zł. W sumie dla sfinansowania deficytu napłynie 4-5 mld euro. Ta kwota powiększona o nadwyżkę środków z unii (około 2,5 mld euro) przeleje się przez dziurę budżetową i zaleje rynek walutowy, pchając złotego w górę.
Przewidując zmiany kursowe na rok przyszły, Ministerstwo Finansów (zakłada, że średnioroczny kurs euro ma wynieść 4,25 zł) w ustawie budżetowej stwierdza, że kurs będzie zależeć od "niepewności politycznej, związanej z oczekiwanymi wyborami parlamentarnymi". Cóż to znaczy? Eksporterzy i wszyscy inni, którzy żyją z niedowartościowanego złotego, powinni się już teraz pozbyć wszelkich złudzeń. I zacząć kalkulować, jak przeżyć, gdy za euro będą dostawać mniej niż 3 zł.
Więcej możesz przeczytać w 49/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.