Świat zaczyna być gotowy do prywatyzacji pokoju
Poddam się, owszem, ale dopiero jutro. Dziś jestem już zmęczony" - mówił przez telefon, śmiejąc się nonszalancko, pułkownik Bob. Był wieczór 4 września 1995 r. Dziennikarz AFP, który dzwonił do Roberta Denarda, chciał potwierdzić informację podaną przez Ministerstwo Obrony w Paryżu, że najemnika i jego ludzi aresztowali francuscy komandosi po dwóch dniach zaciętych walk w Moroni, stolicy Komorów. Denard stwierdził, że żadnych walk nie było, a jego ludzie przejęli kraj bez jednego wystrzału. Za tamten zamach stanu, ostatni z czterech, jakie przeprowadził na Komorach, Robert Denard, najsłynniejszy z psów wojny republiki, jest właśnie sądzony w Paryżu.
Brudy Francuzów
Robert Denard (prawdziwe nazwisko: Gilbert Bourgeaud) w latach 50. służył we francuskiej piechocie morskiej w Indochinach, potem w Algierii i Maroku. W 1961 r. został wyrzucony z pracy w policji w Casablance za współpracę ze szwadronami śmierci. Przez kilka miesięcy włóczył się po paryskich knajpach i pił na umór. W toalecie jednego z barów wpadła mu w ręce gazeta "L`Aurore", a w niej ogłoszenie o naborze białych do armii w Afryce. W kongijskiej prowincji Katanga, która marzyła o wybiciu się na niepodległość, był tydzień później. Tak rozpoczął karierę najmity.
Przez kolejne ćwierć wieku walczył w Angoli, Jemenie Północnym, Kenii, Nigerii, Gabonie, Iranie, Rodezji i Zairze. Jego podkomendni z powodu okrucieństwa i umiarkowanie estetycznego wyglądu szybko zdobyli przydomek affreux, czyli "odrażający". "Robiłem to, czego nie wypadało robić mojej ojczyźnie" - wyznał po latach. W 1993 r. podczas procesu za próbę zamachu stanu w Beninie lojalność Denarda wobec rządu w Paryżu podkreślali świadkowie - francuscy ministrowie w latach 70. i 80. Twierdzili, że wykonywał za Paryż "brudną robotę". Jacques "Foka" Foccard, który od lat 70. decydował o polityce Francji w dawnych dominiach, mówił, że Denard to "ostatni korsarz republiki, który nigdy nie działał wbrew jej interesom". Nawet prokurator twierdził, że oskarża patriotę. Denard dostał pięć lat, ale wykonanie kary zawieszono.
"Brudną robotą" dla ojczyzny były co najmniej dwa pucze, których Francuz dokonał na Komorach. W 1975 r. Denard pozbawił władzy samozwańczego prezydenta Ahmeda Abdallaha. Trzy lata później, gdy okazało się, że nowy prezydent jest psychopatycznym despotą, a na dodatek flirtuje z komunistami, najmita przywrócił do władzy Abdallaha. W 1989 r. doszło jednak między nimi do konfliktu, bo podstarzały kondotier marzył o przekształceniu jednej z wysp w oazę dla psów wojny, taką, jaką w XIX wieku była za zgodą brytyjskiej królowej Jamajka. Prezydent zamiast się zgodzić, chciał wyrzucić Denarda z kraju. Podczas ich spotkania Abdallaha rozerwał na strzępy pocisk z bazooki. Wystrzelił go, jak zeznali świadkowie, przypadkowo jeden z ochroniarzy prezydenta. Nie mógł jednak opowiedzieć, jak się z bazooki strzela przypadkiem, bo zaraz po niefortunnym wypadku zabili go koledzy.
Najemnik na kozetce
Dziś pułkownik Bob, Mad Mike Hoare, równie znany pies wojny, Black Jack Schramme ani żaden inny legendarny najemnik XX wieku nie miałby szans w tej branży. Choćby dlatego, że żaden nie przeszedłby testów psychologicznych, a to tylko jeden z rygorystycznych warunków, które trzeba spełnić, by trafić do elitarnego grona najemników.
- W koncernie, z którym podpisałem kontrakt, na kozetkę chodzi się dwa razy w roku - mówi proszący o anonimowość Polak. Zatrudnia go firma, która poza ochroną osób i mienia oferuje też działania rozpoznawcze i szkolenia dla wojska. Polak dostał tam pracę po 12 latach w Legii Cudzoziemskiej. Firma wysyłała go już m.in. do Liberii i Iraku. Teraz nasz rodak zabezpiecza pola naftowe w Arabii Saudyjskiej. - Poza badaniami przechodzimy też kontrole sprawności fizycznej i umiejętności - dodaje. Większość "ochroniarzy" w tym koncernie to byli żołnierze elitarnych jednostek wojskowych. Ich stawki za dzień akcji bojowej zaczynają się od 700 USD.
Pokój za diamenty
To właśnie prywatne przedsiębiorstwa militarne (private military companies, PMC) w połowie lat 90. wypchnęły z rynku takich ludzi jak Denard. Prekursorami tej działalności byli Tony Buckingham, były żołnierz brytyjskich służb specjalnych SAS, i Luther Eeben Barlow z RPA, niegdyś członek Batalionu 32, szwadronu śmierci, który mordował zwolenników zniesienia apartheidu. Barlow w 1989 r. założył firmę Executive Outcomes (EO), w której zatrudniał dawnych kolegów. Ich pierwszym zadaniem było oczyszczenie z rebeliantów prowincji Soyo w Angoli w 1995 r. Później najemnicy z EO zostali zakontraktowani w Sierra Leone. Szybko stali się gwarantem bezpieczeństwa rządu we Freetown. Pokochali ich też mieszkańcy kraju, bo "ochroniarze" przepędzili rebeliantów, którzy mordowali dorosłych, a dzieci brali do niewoli. Kondotierzy zrobili nawet więcej - pilnowali, by z dala od cywilów trzymała się też rządowa armia, równie brutalna jak rebelianci. Gdy sytuacja okrzepła, do gry postanowiły wrócić koncerny, które wcześniej zarabiały w Sierra Leone. Wymogły na ONZ i rządzie we Freetown, by wyrzucił z kraju EO. Wktótce kraj znów zmienił się w piekło.
Jak na ironię, gdy zaczęło się ludobójstwo w Rwandzie, Annan poprosił Barlowa o pomoc. EO za wysłanie 1500 najemników chciała 100 mln USD. ONZ przyznała później, że nie była to wygórowana cena za uratowanie 200 tys. ludzi. Annan dwa lata temu oświadczył, że zatrudnianie takich koncernów może być najlepszym rozwiązaniem, gdy trzeba szybko reagować na kryzysy. "Nie jestem jednak pewien, czy świat jest gotów na prywatyzację pokoju" - zaznaczył.
Operacje PMC są szybsze i tańsze niż błękitnych hełmów. Sierra Leone za 300 ochroniarzy EO płaciło rocznie 20 mln USD. Przez trzy lata był spokój, zorganizowano wybory. Misja 18 tys. błękitnych hełmów kosztuje rocznie ponad miliard dolarów, a ich nieudolność przyczyniła się do odbudowania partyzantki, rebelianci obalili rząd, znów rozgorzała wojna.
Jedynym państwem, które oficjalnie zakazało działalności najemników, jest RPA. Międzynarodowe protokoły są w tej sprawie mętne, a obraz dodatkowo zaciemnia to, że państwa wybiórczo ratyfikowały dokumenty. Wypracowano jednak wewnętrzne systemy kontroli PMC. W USA muszą one uzyskać od Office of Defense Trade Controls licencję na działalność zagraniczną. Co pół roku są też szczegółowo kontrolowane. - Najlepszą gwarancją, że nie wywołają puczu ani nie będą działać na zlecenie terrorystów, jest dbanie o dobrą markę - uważa Michael Grunberg, doradca Sandline (następczyni EO). O tym, że nie warto grać według starych zasad, przekonał się Simon Mann, jeden ze współudziałowców Sandline. Od dwóch lat siedzi w więzieniu - razem z 67 najemnikami został aresztowany podczas międzylądowania w Zimbabwe w samocie pełnym broni. Mann utrzymywał, że leciał ochraniać kopalnie diamentów w Kongo, ale nikt im nie uwierzył. Został skazany m.in. za planowanie zamachu stanu w Gwinei Równikowej. Sandline znalazła się wówczas na granicy bankructwa. Za brak profesjonalizmu zapłaciła też Titan Corp. Przed fuzją z koncernem Lockheed Martin wyszło na jaw, że Egipcjanin zatrudniony przez Titan brutalnie przesłuchiwał więźniów w Abu Ghraib. Akcje Titana błyskawicznie straciły na wartości, a fuzję odwołano.
Prywatyzacja pokoju
Kiedy zaczęła się operacja w Iraku, mówiono, że to pierwsza w historii sprywatyzowana wojna. Działające tam na zlecenie Pentagonu PMC zatrudniały ponad 40 tys. osób, w tym około 15 tys. "ochroniarzy". O tym, jak lukratywne kontrakty proponowały, najlepiej świadczy to, że gdy po rozpoczęciu operacji "Iraqi Freedom" PMC rozpoczęły nabór, ze Special Air Service, jednej z najlepszych i najskuteczniejszych jednostek specjalnych na świecie, zwolniło się 68 z 350 służących tam komandosów. Z Gromu odeszło 100 operatorów. Polacy zatrudniani są do najniebezpieczniejszych zadań, choć stawki mają niższe niż Brytyjczycy czy Amerykanie.
Zbieranina życiowych rozbitków i zbójców do wynajęcia skrzykiwana do zamachów stanu i rewolt ma się nijak do współczesnych kondotierów. Opór przed korzystaniem z ich usług nie ma jednak związku ze złą sławą najemników, na którą przez dekady pracowali ludzie pokroju Denarda. Dokładnie z tego samego powodu tak niedołężne są błękitne hełmy. ONZ, powołując je do życia, chciała, by państwa członkowskie wypożyczały jej żołnierzy do zapobiegania ludobójstwu czy do kontrolowania regionów wychodzących z chaosu. Z idei nic nie wyszło, bo tam, gdzie imperia Rady Bezpieczeństwa nie miały interesu, nie chciały wysyłać wojsk. Stąd dramaty w Rwandzie czy Darfurze. Teraz ratować ludzi można skuteczniej i taniej - sprywatyzowana globalna armia do wynajęcia, która mogłaby się stać strażnikiem globalnego pokoju, czeka. Tylko kto ma interes w pokoju?
Brudy Francuzów
Robert Denard (prawdziwe nazwisko: Gilbert Bourgeaud) w latach 50. służył we francuskiej piechocie morskiej w Indochinach, potem w Algierii i Maroku. W 1961 r. został wyrzucony z pracy w policji w Casablance za współpracę ze szwadronami śmierci. Przez kilka miesięcy włóczył się po paryskich knajpach i pił na umór. W toalecie jednego z barów wpadła mu w ręce gazeta "L`Aurore", a w niej ogłoszenie o naborze białych do armii w Afryce. W kongijskiej prowincji Katanga, która marzyła o wybiciu się na niepodległość, był tydzień później. Tak rozpoczął karierę najmity.
Przez kolejne ćwierć wieku walczył w Angoli, Jemenie Północnym, Kenii, Nigerii, Gabonie, Iranie, Rodezji i Zairze. Jego podkomendni z powodu okrucieństwa i umiarkowanie estetycznego wyglądu szybko zdobyli przydomek affreux, czyli "odrażający". "Robiłem to, czego nie wypadało robić mojej ojczyźnie" - wyznał po latach. W 1993 r. podczas procesu za próbę zamachu stanu w Beninie lojalność Denarda wobec rządu w Paryżu podkreślali świadkowie - francuscy ministrowie w latach 70. i 80. Twierdzili, że wykonywał za Paryż "brudną robotę". Jacques "Foka" Foccard, który od lat 70. decydował o polityce Francji w dawnych dominiach, mówił, że Denard to "ostatni korsarz republiki, który nigdy nie działał wbrew jej interesom". Nawet prokurator twierdził, że oskarża patriotę. Denard dostał pięć lat, ale wykonanie kary zawieszono.
"Brudną robotą" dla ojczyzny były co najmniej dwa pucze, których Francuz dokonał na Komorach. W 1975 r. Denard pozbawił władzy samozwańczego prezydenta Ahmeda Abdallaha. Trzy lata później, gdy okazało się, że nowy prezydent jest psychopatycznym despotą, a na dodatek flirtuje z komunistami, najmita przywrócił do władzy Abdallaha. W 1989 r. doszło jednak między nimi do konfliktu, bo podstarzały kondotier marzył o przekształceniu jednej z wysp w oazę dla psów wojny, taką, jaką w XIX wieku była za zgodą brytyjskiej królowej Jamajka. Prezydent zamiast się zgodzić, chciał wyrzucić Denarda z kraju. Podczas ich spotkania Abdallaha rozerwał na strzępy pocisk z bazooki. Wystrzelił go, jak zeznali świadkowie, przypadkowo jeden z ochroniarzy prezydenta. Nie mógł jednak opowiedzieć, jak się z bazooki strzela przypadkiem, bo zaraz po niefortunnym wypadku zabili go koledzy.
Najemnik na kozetce
Dziś pułkownik Bob, Mad Mike Hoare, równie znany pies wojny, Black Jack Schramme ani żaden inny legendarny najemnik XX wieku nie miałby szans w tej branży. Choćby dlatego, że żaden nie przeszedłby testów psychologicznych, a to tylko jeden z rygorystycznych warunków, które trzeba spełnić, by trafić do elitarnego grona najemników.
- W koncernie, z którym podpisałem kontrakt, na kozetkę chodzi się dwa razy w roku - mówi proszący o anonimowość Polak. Zatrudnia go firma, która poza ochroną osób i mienia oferuje też działania rozpoznawcze i szkolenia dla wojska. Polak dostał tam pracę po 12 latach w Legii Cudzoziemskiej. Firma wysyłała go już m.in. do Liberii i Iraku. Teraz nasz rodak zabezpiecza pola naftowe w Arabii Saudyjskiej. - Poza badaniami przechodzimy też kontrole sprawności fizycznej i umiejętności - dodaje. Większość "ochroniarzy" w tym koncernie to byli żołnierze elitarnych jednostek wojskowych. Ich stawki za dzień akcji bojowej zaczynają się od 700 USD.
Pokój za diamenty
To właśnie prywatne przedsiębiorstwa militarne (private military companies, PMC) w połowie lat 90. wypchnęły z rynku takich ludzi jak Denard. Prekursorami tej działalności byli Tony Buckingham, były żołnierz brytyjskich służb specjalnych SAS, i Luther Eeben Barlow z RPA, niegdyś członek Batalionu 32, szwadronu śmierci, który mordował zwolenników zniesienia apartheidu. Barlow w 1989 r. założył firmę Executive Outcomes (EO), w której zatrudniał dawnych kolegów. Ich pierwszym zadaniem było oczyszczenie z rebeliantów prowincji Soyo w Angoli w 1995 r. Później najemnicy z EO zostali zakontraktowani w Sierra Leone. Szybko stali się gwarantem bezpieczeństwa rządu we Freetown. Pokochali ich też mieszkańcy kraju, bo "ochroniarze" przepędzili rebeliantów, którzy mordowali dorosłych, a dzieci brali do niewoli. Kondotierzy zrobili nawet więcej - pilnowali, by z dala od cywilów trzymała się też rządowa armia, równie brutalna jak rebelianci. Gdy sytuacja okrzepła, do gry postanowiły wrócić koncerny, które wcześniej zarabiały w Sierra Leone. Wymogły na ONZ i rządzie we Freetown, by wyrzucił z kraju EO. Wktótce kraj znów zmienił się w piekło.
Jak na ironię, gdy zaczęło się ludobójstwo w Rwandzie, Annan poprosił Barlowa o pomoc. EO za wysłanie 1500 najemników chciała 100 mln USD. ONZ przyznała później, że nie była to wygórowana cena za uratowanie 200 tys. ludzi. Annan dwa lata temu oświadczył, że zatrudnianie takich koncernów może być najlepszym rozwiązaniem, gdy trzeba szybko reagować na kryzysy. "Nie jestem jednak pewien, czy świat jest gotów na prywatyzację pokoju" - zaznaczył.
Operacje PMC są szybsze i tańsze niż błękitnych hełmów. Sierra Leone za 300 ochroniarzy EO płaciło rocznie 20 mln USD. Przez trzy lata był spokój, zorganizowano wybory. Misja 18 tys. błękitnych hełmów kosztuje rocznie ponad miliard dolarów, a ich nieudolność przyczyniła się do odbudowania partyzantki, rebelianci obalili rząd, znów rozgorzała wojna.
Jedynym państwem, które oficjalnie zakazało działalności najemników, jest RPA. Międzynarodowe protokoły są w tej sprawie mętne, a obraz dodatkowo zaciemnia to, że państwa wybiórczo ratyfikowały dokumenty. Wypracowano jednak wewnętrzne systemy kontroli PMC. W USA muszą one uzyskać od Office of Defense Trade Controls licencję na działalność zagraniczną. Co pół roku są też szczegółowo kontrolowane. - Najlepszą gwarancją, że nie wywołają puczu ani nie będą działać na zlecenie terrorystów, jest dbanie o dobrą markę - uważa Michael Grunberg, doradca Sandline (następczyni EO). O tym, że nie warto grać według starych zasad, przekonał się Simon Mann, jeden ze współudziałowców Sandline. Od dwóch lat siedzi w więzieniu - razem z 67 najemnikami został aresztowany podczas międzylądowania w Zimbabwe w samocie pełnym broni. Mann utrzymywał, że leciał ochraniać kopalnie diamentów w Kongo, ale nikt im nie uwierzył. Został skazany m.in. za planowanie zamachu stanu w Gwinei Równikowej. Sandline znalazła się wówczas na granicy bankructwa. Za brak profesjonalizmu zapłaciła też Titan Corp. Przed fuzją z koncernem Lockheed Martin wyszło na jaw, że Egipcjanin zatrudniony przez Titan brutalnie przesłuchiwał więźniów w Abu Ghraib. Akcje Titana błyskawicznie straciły na wartości, a fuzję odwołano.
Prywatyzacja pokoju
Kiedy zaczęła się operacja w Iraku, mówiono, że to pierwsza w historii sprywatyzowana wojna. Działające tam na zlecenie Pentagonu PMC zatrudniały ponad 40 tys. osób, w tym około 15 tys. "ochroniarzy". O tym, jak lukratywne kontrakty proponowały, najlepiej świadczy to, że gdy po rozpoczęciu operacji "Iraqi Freedom" PMC rozpoczęły nabór, ze Special Air Service, jednej z najlepszych i najskuteczniejszych jednostek specjalnych na świecie, zwolniło się 68 z 350 służących tam komandosów. Z Gromu odeszło 100 operatorów. Polacy zatrudniani są do najniebezpieczniejszych zadań, choć stawki mają niższe niż Brytyjczycy czy Amerykanie.
Zbieranina życiowych rozbitków i zbójców do wynajęcia skrzykiwana do zamachów stanu i rewolt ma się nijak do współczesnych kondotierów. Opór przed korzystaniem z ich usług nie ma jednak związku ze złą sławą najemników, na którą przez dekady pracowali ludzie pokroju Denarda. Dokładnie z tego samego powodu tak niedołężne są błękitne hełmy. ONZ, powołując je do życia, chciała, by państwa członkowskie wypożyczały jej żołnierzy do zapobiegania ludobójstwu czy do kontrolowania regionów wychodzących z chaosu. Z idei nic nie wyszło, bo tam, gdzie imperia Rady Bezpieczeństwa nie miały interesu, nie chciały wysyłać wojsk. Stąd dramaty w Rwandzie czy Darfurze. Teraz ratować ludzi można skuteczniej i taniej - sprywatyzowana globalna armia do wynajęcia, która mogłaby się stać strażnikiem globalnego pokoju, czeka. Tylko kto ma interes w pokoju?
Więcej możesz przeczytać w 9/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.