Prawo po polsku - tir, czyli... przyczepa

Prawo po polsku - tir, czyli... przyczepa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Scenka z życia Sejmu. Posiedzenie komisji ds. Unii Europejskiej. Przed salą, w której posłowie mają głowić się nad losami Polski i świata leży lista obecności. Lista jest ważna, bo złożenie na niej podpisu oznacza, że zaproszony na posiedzenie eurodeputowany był obecny, więc należy mu się 304 euro diety. Eurodeputowani – Marek Migalski, Paweł Kowal, Jacek Protasiewicz, Bogusław Sonik – podpisują się więc po czym… udają się do innych zajęć. - Polityk ma też inne obowiązki w stosunku do swoich wyborców – tłumaczy Migalski. A pewnie że ma – musi np. wydać swoją dietę by nakręcić polską gospodarkę.
Czym zajmuje się Sejm? Student politologii przygotowujący się do egzaminu wyrecytowałby zapewne formułkę, że „Sejm jest organem władzy ustawodawczej" – a więc zajmuje się tworzeniem prawa. I jak tu się dziwić, że studenci politologii zasilają całymi rocznikami szeregi polskich bezrobotnych? Prawo moi drodzy jest dobre dla prawników. Dla posła dobra jest dieta, premia za ciężką pracę i „wypełnianie innych obowiązków w stosunku do swoich wyborców". Na obiad trzeba np. iść – żeby mieć siłę reprezentować wyborców. Dziennikarzowi wyjaśnić zawiłości polskiej polityki. Z kolegą z partii się spotkać, by tworzyć megastrategie wyborcze mające przynieść w przyszłości polityczne frukty. Znaleźlibyście w tak napiętym grafiku czas na tworzenie prawa?

Oddajmy jednak sprawiedliwość przyszłym bezrobotnym politologom – faktycznie Sejm czasem jakieś prawo stanowi. Tak dla przyzwoitości. A często dlatego, że domaga się tego UE, która co jakiś czas przypomina polskim parlamentarzystom, że Unia to nie tylko miliardy euro za które mamy gonić Europę, ale również konieczność dostosowywania się do europejskiego prawa. Posłowie wzdychają więc ciężko (wciąż wypełniają wszak „inne obowiązki w stosunku do swoich wyborców") i czasem coś uchwalą.

Ostatnio np. uchwalili nowelizację ustawy medialnej. Wprawdzie zrobili to z pewnym poślizgiem (termin wdrożenia unijnej dyrektywy audiowizualnej minął w grudniu 2009 roku), no ale lepiej późno niż wcale, poza tym ten nieznośny brak czasu, inne obowiązki etc. Na szczęście gdy UE zagroziła Polsce sprawą w unijnym Trybunale Sprawiedliwości – czas się znalazł. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że nowelizacja… nie wdraża unijnej dyrektywy. A przynajmniej nie robi tego do końca. Oto bowiem senatorowie postanowili dorzucić do nowelizacji swoje trzy grosze i wykreślili z ustawy zapisy dotyczące audiowizualnych usług na żądanie (VOD), łącznie z ich definicją. Usunęli jeszcze kilka artykułów – i w rezultacie już kompletowany jest zespół, który ma przygotować kolejną nowelizację. Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że senatorowie nie do końca rozumieli po co w ogóle nowelizowana jest ustawa. Cóż – może gdy wyjaśniano to w czasie prac komisji większość była zajęta „innymi obowiązkami wobec wyborców"? A może eurodeputowany, który miał im to wyjaśnić, ograniczył swoją aktywność do podpisania listy. Nic to – za drugim razem pewnie się uda. A jeśli nie – to na pewno uda się za trzecim razem. 

Inny przykład implementacji unijnej dyrektywy „po polsku". Od 1 lipca 2011 roku, zgodnie z dyrektywą 1999/62/WE na polskich drogach rozpocznie się pobieranie tzw. e-myta. Generalnie chodzi o to, że pojazdy zostaną wyposażone w specjalne nadajniki, które będą przekazywały do centralnego systemu informację o tym ile polskich dróg rozjeździł dany pojazd i ile złotówek nam się za to należy. Płacić za przyjemność jazdy po naszych wygodnych drogach mieli – w założeniach – wyłącznie kierowcy samochodów ciężarowych, przeznaczonych do przewozu rozmaitych dóbr. W założeniach – bo nasi dzielni ustawodawcy (w ramach hasła: prawo jest dobre dla prawników) mają niejakie problemy z precyzyjnym pisaniem w ustawach o co im właściwie chodzi. Kiedy więc 1 lipca na polskich drogach zacznie się pobierać e-myto – płacić je będą musieli wszyscy posiadacze samochodów cięższych niż 3,5 tony. W czym problem? Ano w tym, że wprawdzie osobowy samochód raczej 3,5 ton nie waży – ale już samochód z przyczepą ważyć tyle może. I tak np. ciągnąc na wakacje przyczepę kempingową na mocy polskiego prawa staniemy się tirom równi i płacić będziemy musieli. Ale gdy w czasie tych samych wakacji, już po postawieniu przyczepy na kempingu, będziemy chcieli pojechać do najbliższego sklepu – z opłat będziemy zwolnieni. Przy czym będziemy musieli pamiętać żeby w momencie odczepienia przyczepy, odłączyć też specjalny nadajnik, który wysyła sygnał o tym, że jako kierowca wyjątkowo ciężkiego pojazdu musimy kilka złotych wysupłać. Proste? Logiczne? Nie? Cóż – ustawodawcy najwyraźniej z przyczep nie korzystają.

Morał z całej tej historii jest taki, że dla nas wszystkich najlepsza byłaby sytuacja, w której nasi posłowie skoncentrowaliby się wyłącznie na wypełnianiu „innych obowiązków wobec wyborców". Pisanie prawa nie jest bowiem ich mocną stroną.