Kałużyński był intelektualistą o umyśle tak niepodległym, że aż ocierającym się o anarchizm Zygmunt Kałużyński (1918-2004) był świadkiem XX wieku, był też jednym z najbardziej niepokornych krytyków kultury - na miarę Tadeusza Boya-Żeleńskiego czy Karola Irzykowskiego. Na łamach "Polityki", a potem również "Wprost" zachęcał kilka pokoleń młodych inteligentów, by także byli niepokorni, by nie płynęli z prądem. Im był starszy, tym młodszy duchem. Może dlatego przeżył trzy lata, cierpiąc na nieuleczalną chorobę. Zygmunt Kałużyński zmarł na raka w ubiegły czwartek.
Kiedy mówiono o Zygmuncie Kałużyńskim, zawsze pojawiało się pytanie: jak doszło do powstania waszego duetu? Ilekroć słyszałem te słowa, odczuwałem rodzaj radości i dumy - tak, byłem częścią życia Kałużyńskiego. Natykałem się jednak na przeszkodę nie do pokonania: to, co pamiętam na ten temat, nie pokrywało się z wersją pana Zygmunta.
Wedle mojej wersji, jak szczerze wierzę, najzupełniej prawdziwej, pana Zygmunta przedstawił mi niegdyś mój ojciec. Właściwie to nie jego samego, tylko jego książkę "Nowa fala zalewa kino". Dał mi ją i powiedział: "Przeczytaj, ten facet pisze inaczej niż wszyscy". Ojciec trafił wtedy w sedno, bo to zdanie to istota prawdy o Kałużyńskim, niepokornym intelektualnym dłubku, który wszystko, o czym pisał, analizował po swojemu i na własną odpowiedzialność. Nie ulegał autorytetom i nikogo nie słuchał. Gdy mu mówili, co ma zrobić, powiedzieć lub napisać, śmiał się prosto w nos, a czasem nawet wręcz rechotał. Na Kałużyńskiego nie było bowiem silnego. Ani władza, ani towarzyskie ostracyzmy nigdy go zbytnio nie obchodziły.
Sam na sam z Kałużyńskim
Gdy byłem w klasie maturalnej, pisałem o Kałużyńskim pracę z języka polskiego. O nim i o telewizyjnym programie "Sam na sam", którego bywał brawurowym uczestnikiem. Byłem podekscytowany tym, że Kałużyński nigdy się z nikim nie zgadzał. W czasach PRL, gdy podczas dyskusji wszyscy jak jeden mąż kiwali potakująco głowami, była to rzadkość. Minął rok i stałem się studentem teatrologii. Wtedy to zaproszono mnie (razem z kolegami z roku: Agatą Tuszyńską, Kubą Sufinem i Jackiem Strzemżalskim) po raz pierwszy do telewizji. Każde z nas miało bronić innej wersji inscenizacji "Wesela", a sędzią naszego sporu został sam Zygmunt Kałużyński. Przygotowałem się na to spotkanie starannie. To wtedy wszystko się zaczęło. Przemawiałem z takim zapałem, że pan Zygmunt nie przerwał mi ani razu, za to po programie powiedział redaktorce, żeby koniecznie zaprosiła mnie do kolejnego wydania za miesiąc. Sam wówczas nie wiedziałem, że tym samym zaczynała się moja przygoda z telewizją i zarazem położyliśmy pierwszą cegłę pod fundament mającego powstać później duetu.
Wspólnych programów, pomysłów, projektów było coraz więcej. Pracowaliśmy razem, biurko w biurko, w "Polityce", gdzie podpatrywałem pana Zygmunta i jego sposoby na to, aby i tutaj zachować niezależność. Gdy zostałem wicedyrektorem telewizyjnej Dwójki, zaproponowałem mu stworzenie własnego cyklu filmowego. On na to przystał, ale poprosił, abyśmy filmy mogli zapowiadać razem - i tak powstały "Perły z lamusa". Stosy listów, jakie zaczęły przychodzić do telewizji po kolejnych emisjach, przekonały nas, że w zaskakujący sposób wypełniliśmy jakąś lukę w emocjonalnym świecie widzów. Zaakceptowali nasze rozmowy, bo spodobało im się, że starszy i młodszy "kłócą się i się lubią", jak napisała pewna pani ze Szczecina. I tak właśnie, kłócąc się (coraz mniej) i lubiąc się (coraz bardziej), spędziliśmy z sobą prawie ćwierć wieku. Przez ten czas uważnie obserwowałem pana Zygmunta i z coraz większym przekonaniem czytałem jego książki, aż wreszcie... sam stałem się ich wydawcą.
Książki Kałużyńskiego mają w sobie magię, dzięki której jego publicystyka trafia do wszystkich odbiorców: tych ze statusem naukowym i tych, którzy w dzień pracują fizycznie, a wieczorami zasiadają przed ekranami, by przeżywać filmowe przygody. Jedni i drudzy mają pewność, że Kałużyński był jednym z nich. Pierwsi doceniali jego erudycję i unikatowy dar błyskotliwej przewrotnej syntezy, drudzy czuli w nim kompana, który łączy rogatą anarchiczną duszę z młodzieńczym, wręcz romantycznym idealizmem i wiecznie świeżą wrażliwością.
Ileż to razy ze zdumieniem przysłuchiwałem się rozmowom, jakie prowadził Kałużyński ze swoimi czytelnikami. Każdy z nich wiedział, że warto było poczekać, bo gdy przyszła jego kolej, spotkał się ze szczerym zainteresowaniem podpisującego autora, który przez chwilę pogrążał się z nim w rozmowie. Najprostsze, wydawałoby się, pytania stawiane wtedy przez pana Zygmunta otwierały serca czytelników i już po kilku sekundach, lekko spłoszeni, opowiadali mu o swoich rodzinach, o pracy, o tym, gdzie mieszkają, co lubią, czego się boją, co ich oburza. Kiedyś myślałem, że Kałużyński był magiem, któremu ulegają ludzie, że miał nad nimi władzę. Później zrozumiałem, że owa niezwykła ufność, jaką obdarzali go czytelnicy, wynikała ze świadomości, iż był on wobec nich szczery.
Kino, miłość Zygmunta
Ukochał kino. Nie liczył mu lat, nie robił podsumowań z okazji stulecia, nie analizował z naukową bezwzględnością, bo przecież takie semantyczne analizy są wobec sztuki tym, czym przyszpilanie kolorowych motyli do tablicy w pracowni biologicznej. Dla pana Zygmunta każdy nowy film był przygodą i jako przygodę go zapamiętywał. Dlatego właśnie zebrane w jego książkach opowieści o festiwalach filmowych, o podróżach, gwiazdach, Nowej Fali, rozpuście, wojnie, skarbach, polityce, awangardzie, tańcu i Szekspirze - są w gruncie rzeczy pasjonującymi reportażami przygodowymi napisanymi w taki sposób, że czujemy się zaproszeni, aby uczestniczyć we wszystkich wydarzeniach razem z autorem.
Ulubionym znakiem przestankowym używanym przez Kałużyńskiego był dwukropek. Czasem w jednym zdaniu mamy całe stado dwukropków. Kiedy zwróciłem mu na to uwagę, śmiejąc się, że rewolucjonizuje polską gramatykę, przestraszył się nie na żarty. "Oj, to przeoczenie - wykrzyknął - to trzeba poprawić!". Nie trzeba było, panie Zygmuncie. Ta lawina dwukropków była częścią pana stylu. Znaczyła mniej więcej tyle, że wszystko się z sobą wiąże i jedno wynika z drugiego. W na pozór rozrabiacko niesfornej stylistyce Kałużyńskiego obowiązuje żelazna zasada logiki wywodu, który prowadzi do często zaskakujących, ale dających się udowodnić wniosków. Dwukropki Kałużyńskiego znaczą coś jeszcze: jego tekstów nie czyta się, lecz słucha. Podczas lektury wręcz słyszy się jego głos.
Prawa Kałużyńskiego
Przypominam sobie nasze rozmowy i z niejaką przyjemnością znajduję potwierdzenie stosowania przez Kałużyńskiego dwóch praw, sformułowanych przezeń dużo wcześniej. Brzmią one mniej więcej tak:
I prawo Kałużyńskiego: Staraj się, żeby nie traktowano cię zbyt poważnie, wtedy możesz powiedzieć więcej i szczerzej.
II prawo Kałużyńskiego: W każdym filmie, nawet najgorszym, można znaleźć choćby jedną scenę, jeden strzęp dialogu lub ujęcie, które ma w sobie oryginalną wartość, i dla niego warto obejrzeć całą niedobrą resztę.
Recenzje filmowe pana Zygmunta potwierdzają, że pozycja pozornego outsidera dawała szansę na niezależne obserwowanie kina, które dzięki temu miało walor pasjonującej lektury zarówno dla specjalistów, jak i zwykłych filmożerców. Dają także dowód na to, że pokora wobec kina (jaka wynika z postawy sformułowanej w II prawie) opłaca się. Dzięki niej Kałużyńskiemu udało się dokonać wielu istotnych i pomijanych przez innych spostrzeżeń nie tylko na temat kina, ale także naszego życia w drugiej połowie XX wieku.
A jednak wszyscy ci, którzy uważali Zygmunta Kałużyńskiego za krytyka filmowego, bardzo się mylili albo raczej bardzo go nie doceniali. Chętnie używał on filmów jako swego rodzaju przypowieści do rozmyślania o współczesnym świecie, ale w rzeczywistości interesowało go dużo więcej dziedzin: sztuki piękne, muzyka, obyczaje, historia, religia, polityka. Był wszechstronnym intelektualistą o umyśle tak niepodległym, że aż ocierającym się o anarchizm i libertyńską swawolę.
To, że w życiu współczesnego Polaka co krok pojawia się paradoks lub absurd, jest dla zwykłego śmiertelnika męczące, ale dla intelektualisty to wyzwanie. Kałużyński podejmował je bez wahania i pewną ręką prowadził nas przez chaos, raz po raz obalając wygodne z pozoru mity. Jego książki to lekarstwo dla zdezorientowanych i przyjemność dla tęskniących za inteligenckimi rozmowami. To brawura argumentacji i renesansowa erudycja autora. To lektura obowiązkowa dla tych, którzy wciąż jeszcze nie mogą się zgodzić, by inni myśleli za nich.
Tekst jest fragmentem książki Tomasza Raczka "Karuzela z herosami", która w listopadzie 2004 r. ukaże się nakładem wydawnictwa Latarnik.
Zmieniono czas teraźniejszy na przeszły.
Wedle mojej wersji, jak szczerze wierzę, najzupełniej prawdziwej, pana Zygmunta przedstawił mi niegdyś mój ojciec. Właściwie to nie jego samego, tylko jego książkę "Nowa fala zalewa kino". Dał mi ją i powiedział: "Przeczytaj, ten facet pisze inaczej niż wszyscy". Ojciec trafił wtedy w sedno, bo to zdanie to istota prawdy o Kałużyńskim, niepokornym intelektualnym dłubku, który wszystko, o czym pisał, analizował po swojemu i na własną odpowiedzialność. Nie ulegał autorytetom i nikogo nie słuchał. Gdy mu mówili, co ma zrobić, powiedzieć lub napisać, śmiał się prosto w nos, a czasem nawet wręcz rechotał. Na Kałużyńskiego nie było bowiem silnego. Ani władza, ani towarzyskie ostracyzmy nigdy go zbytnio nie obchodziły.
Sam na sam z Kałużyńskim
Gdy byłem w klasie maturalnej, pisałem o Kałużyńskim pracę z języka polskiego. O nim i o telewizyjnym programie "Sam na sam", którego bywał brawurowym uczestnikiem. Byłem podekscytowany tym, że Kałużyński nigdy się z nikim nie zgadzał. W czasach PRL, gdy podczas dyskusji wszyscy jak jeden mąż kiwali potakująco głowami, była to rzadkość. Minął rok i stałem się studentem teatrologii. Wtedy to zaproszono mnie (razem z kolegami z roku: Agatą Tuszyńską, Kubą Sufinem i Jackiem Strzemżalskim) po raz pierwszy do telewizji. Każde z nas miało bronić innej wersji inscenizacji "Wesela", a sędzią naszego sporu został sam Zygmunt Kałużyński. Przygotowałem się na to spotkanie starannie. To wtedy wszystko się zaczęło. Przemawiałem z takim zapałem, że pan Zygmunt nie przerwał mi ani razu, za to po programie powiedział redaktorce, żeby koniecznie zaprosiła mnie do kolejnego wydania za miesiąc. Sam wówczas nie wiedziałem, że tym samym zaczynała się moja przygoda z telewizją i zarazem położyliśmy pierwszą cegłę pod fundament mającego powstać później duetu.
Wspólnych programów, pomysłów, projektów było coraz więcej. Pracowaliśmy razem, biurko w biurko, w "Polityce", gdzie podpatrywałem pana Zygmunta i jego sposoby na to, aby i tutaj zachować niezależność. Gdy zostałem wicedyrektorem telewizyjnej Dwójki, zaproponowałem mu stworzenie własnego cyklu filmowego. On na to przystał, ale poprosił, abyśmy filmy mogli zapowiadać razem - i tak powstały "Perły z lamusa". Stosy listów, jakie zaczęły przychodzić do telewizji po kolejnych emisjach, przekonały nas, że w zaskakujący sposób wypełniliśmy jakąś lukę w emocjonalnym świecie widzów. Zaakceptowali nasze rozmowy, bo spodobało im się, że starszy i młodszy "kłócą się i się lubią", jak napisała pewna pani ze Szczecina. I tak właśnie, kłócąc się (coraz mniej) i lubiąc się (coraz bardziej), spędziliśmy z sobą prawie ćwierć wieku. Przez ten czas uważnie obserwowałem pana Zygmunta i z coraz większym przekonaniem czytałem jego książki, aż wreszcie... sam stałem się ich wydawcą.
Książki Kałużyńskiego mają w sobie magię, dzięki której jego publicystyka trafia do wszystkich odbiorców: tych ze statusem naukowym i tych, którzy w dzień pracują fizycznie, a wieczorami zasiadają przed ekranami, by przeżywać filmowe przygody. Jedni i drudzy mają pewność, że Kałużyński był jednym z nich. Pierwsi doceniali jego erudycję i unikatowy dar błyskotliwej przewrotnej syntezy, drudzy czuli w nim kompana, który łączy rogatą anarchiczną duszę z młodzieńczym, wręcz romantycznym idealizmem i wiecznie świeżą wrażliwością.
Ileż to razy ze zdumieniem przysłuchiwałem się rozmowom, jakie prowadził Kałużyński ze swoimi czytelnikami. Każdy z nich wiedział, że warto było poczekać, bo gdy przyszła jego kolej, spotkał się ze szczerym zainteresowaniem podpisującego autora, który przez chwilę pogrążał się z nim w rozmowie. Najprostsze, wydawałoby się, pytania stawiane wtedy przez pana Zygmunta otwierały serca czytelników i już po kilku sekundach, lekko spłoszeni, opowiadali mu o swoich rodzinach, o pracy, o tym, gdzie mieszkają, co lubią, czego się boją, co ich oburza. Kiedyś myślałem, że Kałużyński był magiem, któremu ulegają ludzie, że miał nad nimi władzę. Później zrozumiałem, że owa niezwykła ufność, jaką obdarzali go czytelnicy, wynikała ze świadomości, iż był on wobec nich szczery.
Kino, miłość Zygmunta
Ukochał kino. Nie liczył mu lat, nie robił podsumowań z okazji stulecia, nie analizował z naukową bezwzględnością, bo przecież takie semantyczne analizy są wobec sztuki tym, czym przyszpilanie kolorowych motyli do tablicy w pracowni biologicznej. Dla pana Zygmunta każdy nowy film był przygodą i jako przygodę go zapamiętywał. Dlatego właśnie zebrane w jego książkach opowieści o festiwalach filmowych, o podróżach, gwiazdach, Nowej Fali, rozpuście, wojnie, skarbach, polityce, awangardzie, tańcu i Szekspirze - są w gruncie rzeczy pasjonującymi reportażami przygodowymi napisanymi w taki sposób, że czujemy się zaproszeni, aby uczestniczyć we wszystkich wydarzeniach razem z autorem.
Ulubionym znakiem przestankowym używanym przez Kałużyńskiego był dwukropek. Czasem w jednym zdaniu mamy całe stado dwukropków. Kiedy zwróciłem mu na to uwagę, śmiejąc się, że rewolucjonizuje polską gramatykę, przestraszył się nie na żarty. "Oj, to przeoczenie - wykrzyknął - to trzeba poprawić!". Nie trzeba było, panie Zygmuncie. Ta lawina dwukropków była częścią pana stylu. Znaczyła mniej więcej tyle, że wszystko się z sobą wiąże i jedno wynika z drugiego. W na pozór rozrabiacko niesfornej stylistyce Kałużyńskiego obowiązuje żelazna zasada logiki wywodu, który prowadzi do często zaskakujących, ale dających się udowodnić wniosków. Dwukropki Kałużyńskiego znaczą coś jeszcze: jego tekstów nie czyta się, lecz słucha. Podczas lektury wręcz słyszy się jego głos.
Prawa Kałużyńskiego
Przypominam sobie nasze rozmowy i z niejaką przyjemnością znajduję potwierdzenie stosowania przez Kałużyńskiego dwóch praw, sformułowanych przezeń dużo wcześniej. Brzmią one mniej więcej tak:
I prawo Kałużyńskiego: Staraj się, żeby nie traktowano cię zbyt poważnie, wtedy możesz powiedzieć więcej i szczerzej.
II prawo Kałużyńskiego: W każdym filmie, nawet najgorszym, można znaleźć choćby jedną scenę, jeden strzęp dialogu lub ujęcie, które ma w sobie oryginalną wartość, i dla niego warto obejrzeć całą niedobrą resztę.
Recenzje filmowe pana Zygmunta potwierdzają, że pozycja pozornego outsidera dawała szansę na niezależne obserwowanie kina, które dzięki temu miało walor pasjonującej lektury zarówno dla specjalistów, jak i zwykłych filmożerców. Dają także dowód na to, że pokora wobec kina (jaka wynika z postawy sformułowanej w II prawie) opłaca się. Dzięki niej Kałużyńskiemu udało się dokonać wielu istotnych i pomijanych przez innych spostrzeżeń nie tylko na temat kina, ale także naszego życia w drugiej połowie XX wieku.
A jednak wszyscy ci, którzy uważali Zygmunta Kałużyńskiego za krytyka filmowego, bardzo się mylili albo raczej bardzo go nie doceniali. Chętnie używał on filmów jako swego rodzaju przypowieści do rozmyślania o współczesnym świecie, ale w rzeczywistości interesowało go dużo więcej dziedzin: sztuki piękne, muzyka, obyczaje, historia, religia, polityka. Był wszechstronnym intelektualistą o umyśle tak niepodległym, że aż ocierającym się o anarchizm i libertyńską swawolę.
To, że w życiu współczesnego Polaka co krok pojawia się paradoks lub absurd, jest dla zwykłego śmiertelnika męczące, ale dla intelektualisty to wyzwanie. Kałużyński podejmował je bez wahania i pewną ręką prowadził nas przez chaos, raz po raz obalając wygodne z pozoru mity. Jego książki to lekarstwo dla zdezorientowanych i przyjemność dla tęskniących za inteligenckimi rozmowami. To brawura argumentacji i renesansowa erudycja autora. To lektura obowiązkowa dla tych, którzy wciąż jeszcze nie mogą się zgodzić, by inni myśleli za nich.
Tekst jest fragmentem książki Tomasza Raczka "Karuzela z herosami", która w listopadzie 2004 r. ukaże się nakładem wydawnictwa Latarnik.
Zmieniono czas teraźniejszy na przeszły.
TOMASZ RACZEK: |
---|
Kiedyś myślałem, że Kałużyński był magiem, któremu ulegają ludzie. Później zrozumiałem, że owa niezwykła ufność wynikała stąd, iż był on wobec nich szczery |
Więcej możesz przeczytać w 41/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.