I Wincenty Witos, i Leszek Miller wybrali drogę honoru, ale też niemal pewnych dalszych kłopotów
Wydawałoby się, że takie historie mogą się wydarzyć tylko w sensacyjnych filmach. Do premiera X przychodzi legendarny działacz antykomunistycznej opozycji, dzisiaj redaktor naczelny największej i najbardziej wpływowej gazety w państwie, i informuje go, że potajemnie nagrał rozmowę. W rozmowie tej ich wspólny znajomy zaproponował uchwalenie w parlamencie wygodnej dla redaktora ustawy w zamian za wynoszącą kilkanaście milionów łapówkę wręczoną partii premiera.
Do premiera Y przychodzi człowiek zasłużony w organizowaniu polskich sił zbrojnych, emerytowany pułkownik Wojska Polskiego oraz aktywny polityk, i informuje go, że stoi na czele organizacji spiskowej liczącej 80 tysięcy ludzi, gotowej wesprzeć rząd, gdyby zagroziły mu działania będącej w opozycji lewicy. Tymczasem to nie fikcja. Obydwa wydarzenia są prawdziwe. Pierwszego nie trzeba relacjonować, bo od kilkunastu dni pełne są go wszystkie doniesienia prasowe, telewizyjne i radiowe.
Drugi epizod pochodzi z roku 1923. Najlepiej udokumentował go w swoim diariuszu marszałek Sejmu Maciej Rataj, który 26 września 1923 r. zanotował: "Witos [premier i szef PSL Piast, w którym Rataj był osobą numer 2] wyjawił mi, że byli u niego dziś przywódcy faszystów polskich, ludzie bardzo poważni, którzy zapewnili, że są na wszelki wypadek (80 tysięcy) dla odparcia zamachu lewicowego, że nie wystąpią inaczej, jak na zarządzenie gabinetu. Ostrzegłem Witosa, iż konspiracyjne organizacje nigdy nie są w ręku przywódców w całej pełni, jeśliby nawet przywódcy chcieli być uczciwi i lojalni. Nazwisk przywódców nie wymienił mi, gdyż związano go słowem".
Wiele elementów różni te dwie sytuacje. Łączy je kłopotliwe położenie, w jakim obydwaj rozmówcy postawili premierów. W obu wypadkach goście poprosili o prywatne spotkanie, z zachowaniem naturalnej w takich warunkach dyskrecji. Zastrzegając poufność, poinformowali szefów rządów o faktach - delikatnie mówiąc - ściganych przez prawo. Co więcej, obydwie sensacje były tak ogromne, że trudno było w nie uwierzyć. Gospodarze wysłuchali więc gości z uwagą, ale nie potraktowali do końca serio.
Zarówno Wincenty Witos, jak i Leszek Miller dysponowali możliwościami pozwalającymi dociec prawdy. Wystarczyło uruchomić będącą do ich dyspozycji machinę państwową, w tym służby specjalne i prokuraturę. Nie mogli jednak tego uczynić bez złamania przyrzeczonej gościom dyskrecji. Obydwaj wybrali drogę honoru, ale też niemal pewnych dalszych kłopotów. Nie mogli przecież wykluczyć, że powierzona im tajemnica przedostanie się do opinii publicznej. Woleli jednak zaryzykować taki rozwój wydarzeń, niż naruszyć staropolski mir gościnności. Tak naprawdę nie mieli innego wyjścia. Nie mogliby przecież funkcjonować jako szefowie rządów, gdyby o każdej sensacji, o której się poufnie dowiadywali, informowali od razu opinię publiczną albo odpowiednie organy ścigania.
W obydwu wypadkach los okazał się niełaskawy i wpuścił premierów w maliny. Sensacje przedostały się do opinii publicznej i stały się powodem oskarżeń kierowanych w pierwszej kolejności pod adresem samych szefów rządów. Zarówno w roku 1923, jak i ostatnio opozycja była święcie oburzona, że premier poinformowany o zachowaniach naruszających prawo nie uruchomił stosownych działań prokuratorskich.
Sądząc po zamkniętej już definitywnie sprawie Wincentego Witosa, od współczesnych bardziej tolerancyjna okazała się historia, która wcale nie ma za złe szefowi rządu, że wolał dyplomatycznie milczeć, niż odsyłać swoich gości do prokuratury albo do gabinetu psychiatrycznego.
Do premiera Y przychodzi człowiek zasłużony w organizowaniu polskich sił zbrojnych, emerytowany pułkownik Wojska Polskiego oraz aktywny polityk, i informuje go, że stoi na czele organizacji spiskowej liczącej 80 tysięcy ludzi, gotowej wesprzeć rząd, gdyby zagroziły mu działania będącej w opozycji lewicy. Tymczasem to nie fikcja. Obydwa wydarzenia są prawdziwe. Pierwszego nie trzeba relacjonować, bo od kilkunastu dni pełne są go wszystkie doniesienia prasowe, telewizyjne i radiowe.
Drugi epizod pochodzi z roku 1923. Najlepiej udokumentował go w swoim diariuszu marszałek Sejmu Maciej Rataj, który 26 września 1923 r. zanotował: "Witos [premier i szef PSL Piast, w którym Rataj był osobą numer 2] wyjawił mi, że byli u niego dziś przywódcy faszystów polskich, ludzie bardzo poważni, którzy zapewnili, że są na wszelki wypadek (80 tysięcy) dla odparcia zamachu lewicowego, że nie wystąpią inaczej, jak na zarządzenie gabinetu. Ostrzegłem Witosa, iż konspiracyjne organizacje nigdy nie są w ręku przywódców w całej pełni, jeśliby nawet przywódcy chcieli być uczciwi i lojalni. Nazwisk przywódców nie wymienił mi, gdyż związano go słowem".
Wiele elementów różni te dwie sytuacje. Łączy je kłopotliwe położenie, w jakim obydwaj rozmówcy postawili premierów. W obu wypadkach goście poprosili o prywatne spotkanie, z zachowaniem naturalnej w takich warunkach dyskrecji. Zastrzegając poufność, poinformowali szefów rządów o faktach - delikatnie mówiąc - ściganych przez prawo. Co więcej, obydwie sensacje były tak ogromne, że trudno było w nie uwierzyć. Gospodarze wysłuchali więc gości z uwagą, ale nie potraktowali do końca serio.
Zarówno Wincenty Witos, jak i Leszek Miller dysponowali możliwościami pozwalającymi dociec prawdy. Wystarczyło uruchomić będącą do ich dyspozycji machinę państwową, w tym służby specjalne i prokuraturę. Nie mogli jednak tego uczynić bez złamania przyrzeczonej gościom dyskrecji. Obydwaj wybrali drogę honoru, ale też niemal pewnych dalszych kłopotów. Nie mogli przecież wykluczyć, że powierzona im tajemnica przedostanie się do opinii publicznej. Woleli jednak zaryzykować taki rozwój wydarzeń, niż naruszyć staropolski mir gościnności. Tak naprawdę nie mieli innego wyjścia. Nie mogliby przecież funkcjonować jako szefowie rządów, gdyby o każdej sensacji, o której się poufnie dowiadywali, informowali od razu opinię publiczną albo odpowiednie organy ścigania.
W obydwu wypadkach los okazał się niełaskawy i wpuścił premierów w maliny. Sensacje przedostały się do opinii publicznej i stały się powodem oskarżeń kierowanych w pierwszej kolejności pod adresem samych szefów rządów. Zarówno w roku 1923, jak i ostatnio opozycja była święcie oburzona, że premier poinformowany o zachowaniach naruszających prawo nie uruchomił stosownych działań prokuratorskich.
Sądząc po zamkniętej już definitywnie sprawie Wincentego Witosa, od współczesnych bardziej tolerancyjna okazała się historia, która wcale nie ma za złe szefowi rządu, że wolał dyplomatycznie milczeć, niż odsyłać swoich gości do prokuratury albo do gabinetu psychiatrycznego.
Więcej możesz przeczytać w 2/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.