Politycy likwidują polską naukę
Za kilka lat w Polsce wydarzy się tragedia. Niedawne zawalenie się wiaduktu budowanego pod Cieszynem to dopiero przedsmak tego, co się będzie działo w kraju, gdy znajomość trygonometrii stanie się wiedzą tajemną. Za 10-15 lat, jeżeli obecna sytuacja nie ulegnie zmianie, uczelnie wyższe w Polsce stracą większość profesury w dziedzinach nauk podstawowych i okaże się, że nie mamy specjalistów będących w stanie zrozumieć, o co chodzi w nowych procesach technologicznych. Takie refleksje nasuwają się, kiedy porównamy liczby ubiegających się o miejsce na prawie czy zarządzaniu (z reguły od kilku do kilkunastu chętnych na jedno miejsce na najlepszych uczelniach) i kandydatów na studia na wydziałach inżynierii materiałowej czy fizyki (gdzie często nie ma nawet jednego chętnego na miejsce). Sprawa rekrutacji na studia ściśle wiąże się z trwającymi właśnie pracami nad zmianą ustawy o finansowaniu nauki. Rząd RP de facto przestał finansować badania naukowe; przeznacza na nie bowiem 0,37 proc. PKB, co daje sumę żałosną w porównaniu z wydatkami cywilizowanych państw i odbiega od standardów unijnych. Po co więc zmieniać ustawę?
Mosty będą się walić, budynki rozpadać
Boom komputerowy z lat 90. nie ominął Polski, ponieważ mieliśmy sporą grupę informatyków, elektroników i zdolnych fizyków, którzy stworzyli podstawy techniczne większości firm komputerowych wykorzystujących technologie informatyczne. Tamten sukces zawdzięczamy więc nie działaniom rządów, lecz temu, że mieliśmy w szkołach wyższych wybitnych naukowców informatyków, którzy tę młodą kadrę wykształcili. Dziś sytuacja jest inna. Zapotrzebowanie na dobrze wykształconych specjalistów od współczesnej informatyki i zastosowań nauki w przemyśle rośnie, natomiast na rynku pojawia się armia ludzi oszukanych przez paraedukacyjne szkoły publiczne i prywatne. Jeszcze gorzej będzie za kilkanaście lat z inżynierami. Już teraz szefowie poważnych biur inżynieryjnych narzekają na słabą znajomość języków obcych i niski poziom wykształcenia kadry w dziedzinie matematyki i fizyki. Już dziś płacimy więc wysoką cenę za lumpeninteligenckie chwalenie się nieznajomością matematyki, za skandaliczny poziom nauczania przedmiotów przyrodniczych w szkołach powszechnych, brak pracowni szkolnych fizyki, chemii i biologii, no i za bezsensowne skasowanie matury z matematyki.
Indie lepsze od Polski
Polska władza od czasów zamierzchłej PRL (poza krótkim okresem rządów Tadeusza Mazowieckiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego) nie była w stanie pojąć, po co i jakie badania naukowe są nam potrzebne. Z iście betonowym uporem broniono uprawiania tzw. nauk stosowanych, nie bacząc na to, że w Polsce badania stosowane niemal zawsze oznaczają te, które na pewno nie znajdą zastosowania. Pisałem wielokrotnie na łamach "Wprost" o sławnych deserach lodowych specjalnego przeznaczenia, instytutach sprawdzających zgodność ustawienia świateł samochodowych z normami Unii Europejskiej i cywilnym resorcie nauki (Komitetu Badań Naukowych), który przez całe lata finansował zakończone klapą badania związane z obronnością kraju.
Koniec zimnej wojny oznaczał powrót badań naukowych do ich matecznika - na uniwersytety. Badania prowadzone na uczelni są konieczne dla dobrego nauczania. Nauczanie w symbiozie z badaniami jest też jedyną naturalną drogą przekazywania osiągnięć nauki gospodarce. Obecnie praktycznie zaniknął etap tzw. wdrożeń - odkrycie naukowe z laboratorium niemal natychmiast trafia do przedsiębiorstwa. Amerykańskie uniwersytety obrastają "krzemowymi dolinami", od Kalifornii przez bostońską Route 80 po Akorn w Ohio. Podobnie jest w Indiach, na przykład w Bangalurze. Niestety, nie jest tak w Polsce. Dlatego będziemy kupować indyjskie samochody z przylepionymi na nich znaczkami brytyjskiej firmy Rover. W Bombaju udało się to, co nie udało się na Żeraniu.
Klęska naukowców "Solidarności"
Środowisko niezależnych naukowców, skupionych w powstałym podczas wielkiego zrywu "Solidarności" Towarzystwie Popierania i Krzewienia Nauk (TPKN), przygotowało w czasie stanu wojennego plany reformy polskiej nauki. Niestety, poniosło ono klęskę, pozwalając w latach 1989-1991 na rozdzielenie reform szkolnictwa wyższego i badań naukowych. W konsekwencji polskie reformy nauki zaczęły w połowie lat 90. kuleć.
Przedtem jednak Komitet Badań Naukowych odniósł spektakularny sukces. Po raz pierwszy w Polsce przeprowadzono obiektywną ocenę jakości badań naukowych. Niestety, nie wyciągnięto wniosków z tego, że nauka na światowym poziomie uprawiana jest w naszym kraju w nielicznych uczelniach wyższych i instytutach Polskiej Akademii Nauk. Zabrakło woli politycznej, by dobre instytuty PAN przekształcić w nowy uniwersytet, a resztę słabych placówek zamknąć. Większość dawnych resortowych placówek badawczych przemysłu nie reprezentuje ani odpowiedniego poziomu, by warto je było finansować z kasy publicznej, ani nie służy przemysłowi, który w dodatku albo przestał istnieć, albo zwija się do rozsądnych wymiarów (na przykład hutnictwo i górnictwo). Wielkim sukcesem KBN i jego twórców było też uspołecznienie sposobu oceniania w nauce. Dysponowanie pieniędzmi na badania naukowe przekazano w ręce samorządu naukowego, czyli wybieranych w demokratyczny sposób członków zespołów KBN. I to właśnie ta samorządność stanęła kością w gardle tej części administracji państwowej i środowiska naukowego, które marzyły o powrocie w nauce do gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Do czasów, gdy nie jakość badań, ale "zasługi" były podstawą do uzyskiwania funduszy.
Ministerstwo nauki zamiast nauki
Gdy względy konstytucyjne spowodowały konieczność zmiany w nazwach i przewodniczący KBN stał się ministrem nauki, rząd Buzka podjął próbę reformy. Niestety, ignorując stanowisko TPKN, wprowadził nowelę ustawy, która w praktyce ubezwłasnowolniła samorządową część KBN. Prawo do podejmowania większości ważnych decyzji (przede wszystkim o podziale pieniędzy na różne dyscypliny naukowe) przekazano bowiem ministrowi nauki. W ustawie znalazł się też zapis umożliwiający na przykład zlecenie komuś "z zewnątrz" (spoza KBN) oceny jakości pewnych projektów badawczych. Otwarta została więc furtka do zniesienia obiektywnej oceny naukowej.
Rząd SLD-UP-PSL od początku nie ukrywał zamiaru zastąpienia nie tylko przewodniczącego ministrem, ale i KBN - Ministerstwem Nauki i Informatyzacji. Przez dłuższy czas jedynym widocznym znakiem reformy było dalsze drastyczne ograniczanie funduszy przeznaczanych na naukę oraz podwojenie liczby wiceministrów nauki (do czterech). Przed wakacjami 2002 r. minister nauki ogłosił - przychylnie przyjęte - założenia gruntownej reformy organizacji i finansowania badań naukowych. Polska organizacja badań naukowych nie różni się jakoś istotnie na przykład od tej działającej w Niemczech. Tam federalny minister nauki i ministrowie krajów związkowych odpowiedzialni za uniwersytety współpracują z samorządną organizacją środowiska naukowego - Niemieckim Stowarzyszeniem Badawczym (DFG) - której merytoryczne ciała są wyłaniane w drodze demokratycznych wyborów, podobnie jak dzisiejsze zespoły KBN.
Sądziliśmy więc, że uda się przygotować wspólny projekt środowiska naukowego i władz. W styczniu 2003 r. jak grom z jasnego nieba pojawił się projekt rządowy - nie reformy, lecz likwidacji samorządności środowiska naukowego, przekazania całości władzy i decyzji w ręce ministra i jego urzędników wspieranych przez mgławicowo zarysowane ciało nazwane Radą Nauki. Rada miałaby być powoływana przez ministra i całkowicie od niego zależna. Projekt został skrytykowany przez senaty uniwersytetów Jagiellońskiego, Warszawskiego i Kardynała Stefana Wyszyńskiego, liczne rady wydziałów i poszczególnych naukowców.
Na początku lipca 2003 r. minister ogłosił kolejną wersję projektu, nie zważając na tradycję akademickiego lata - czasu pracy naukowej, a nie zmagań administracyjnych. Niestety, nowa wersja nie uwzględnia uprzedniej krytyki. To w gruncie rzeczy jest ten sam projekt likwidacji samorządności naukowej, zupełnie ignorujący konieczność skoordynowania reformy badań naukowych z reformą szkolnictwa wyższego. Zasadniczym celem forsowania reformy i zlikwidowania KBN zdaje się próba zniesienia kontroli środowiska naukowego nad publicznymi środkami przeznaczanymi na badania. Treść projektu i jego uzasadnianie budzą złe skojarzenia z czasami osławionego Komitetu Nauki i Techniki sprzed 1989 r. Na straconej pozycji znalazłyby się na przykład nauki humanistyczne, których niedofinansowanie jest jednym z naszych największych błędów w polityce naukowej. Na domiar złego, o tym, jakie mają być proporcje nakładów na poszczególne nauki, ma - według nowej ustawy - decydować anonimowy urząd po zasięgnięciu niewiążącej opinii Rady Nauki.
Rząd kontra naukowcy
Czyżby zatem rząd RP zamierzał "iść na wojnę", próbując przeforsować ustawę wbrew aktywnej części środowiska naukowego? Czy rząd uważa, że może manipulować sposobem przyznawania grantów badawczych, bo ma w Sejmie większość (próbę takiego "wyprowadzenia" systemu grantów dla doktorantów udało się powstrzymać w marcu 2003 r.)? W nauce większość nie ustala prawdy.
Zła sytuacja w edukacji powszechnej, grożąca nam katastrofa cywilizacyjna spowodowana brakiem wysoko wykwalifikowanych kadr, zalew tandetnego wykształcenia "wyższopodobnego" to zbyt poważne sprawy, aby rozpoczynać wokół nich chocholi taniec. W krajach unijnych, takich jak Niemcy czy Wielka Brytania, toczy się właśnie debata o finansowaniu nauki; debata, w której rządy dokładają wszelkich starań, by uzyskać poparcie środowisk naukowych. Projekt naszej reformy nie jest na miarę kraju aspirującego do pełnego, a nie marginalnego członkostwa w UE. Zapomnijmy więc o zaszłościach i przygotujmy wspólnie projekt, którego potrzebują przyszłe pokolenia. Napiszmy go razem z projektem ustawy o szkolnictwie wyższym, bo inaczej najlepsi nasi absolwenci, jeszcze przed otrzymaniem dyplomów magisterskich, będą mieli podpisane kontrakty na pracę i stypendia doktorskie w renomowanych uczelniach w UE i USA.
Mosty będą się walić, budynki rozpadać
Boom komputerowy z lat 90. nie ominął Polski, ponieważ mieliśmy sporą grupę informatyków, elektroników i zdolnych fizyków, którzy stworzyli podstawy techniczne większości firm komputerowych wykorzystujących technologie informatyczne. Tamten sukces zawdzięczamy więc nie działaniom rządów, lecz temu, że mieliśmy w szkołach wyższych wybitnych naukowców informatyków, którzy tę młodą kadrę wykształcili. Dziś sytuacja jest inna. Zapotrzebowanie na dobrze wykształconych specjalistów od współczesnej informatyki i zastosowań nauki w przemyśle rośnie, natomiast na rynku pojawia się armia ludzi oszukanych przez paraedukacyjne szkoły publiczne i prywatne. Jeszcze gorzej będzie za kilkanaście lat z inżynierami. Już teraz szefowie poważnych biur inżynieryjnych narzekają na słabą znajomość języków obcych i niski poziom wykształcenia kadry w dziedzinie matematyki i fizyki. Już dziś płacimy więc wysoką cenę za lumpeninteligenckie chwalenie się nieznajomością matematyki, za skandaliczny poziom nauczania przedmiotów przyrodniczych w szkołach powszechnych, brak pracowni szkolnych fizyki, chemii i biologii, no i za bezsensowne skasowanie matury z matematyki.
Indie lepsze od Polski
Polska władza od czasów zamierzchłej PRL (poza krótkim okresem rządów Tadeusza Mazowieckiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego) nie była w stanie pojąć, po co i jakie badania naukowe są nam potrzebne. Z iście betonowym uporem broniono uprawiania tzw. nauk stosowanych, nie bacząc na to, że w Polsce badania stosowane niemal zawsze oznaczają te, które na pewno nie znajdą zastosowania. Pisałem wielokrotnie na łamach "Wprost" o sławnych deserach lodowych specjalnego przeznaczenia, instytutach sprawdzających zgodność ustawienia świateł samochodowych z normami Unii Europejskiej i cywilnym resorcie nauki (Komitetu Badań Naukowych), który przez całe lata finansował zakończone klapą badania związane z obronnością kraju.
Koniec zimnej wojny oznaczał powrót badań naukowych do ich matecznika - na uniwersytety. Badania prowadzone na uczelni są konieczne dla dobrego nauczania. Nauczanie w symbiozie z badaniami jest też jedyną naturalną drogą przekazywania osiągnięć nauki gospodarce. Obecnie praktycznie zaniknął etap tzw. wdrożeń - odkrycie naukowe z laboratorium niemal natychmiast trafia do przedsiębiorstwa. Amerykańskie uniwersytety obrastają "krzemowymi dolinami", od Kalifornii przez bostońską Route 80 po Akorn w Ohio. Podobnie jest w Indiach, na przykład w Bangalurze. Niestety, nie jest tak w Polsce. Dlatego będziemy kupować indyjskie samochody z przylepionymi na nich znaczkami brytyjskiej firmy Rover. W Bombaju udało się to, co nie udało się na Żeraniu.
Klęska naukowców "Solidarności"
Środowisko niezależnych naukowców, skupionych w powstałym podczas wielkiego zrywu "Solidarności" Towarzystwie Popierania i Krzewienia Nauk (TPKN), przygotowało w czasie stanu wojennego plany reformy polskiej nauki. Niestety, poniosło ono klęskę, pozwalając w latach 1989-1991 na rozdzielenie reform szkolnictwa wyższego i badań naukowych. W konsekwencji polskie reformy nauki zaczęły w połowie lat 90. kuleć.
Przedtem jednak Komitet Badań Naukowych odniósł spektakularny sukces. Po raz pierwszy w Polsce przeprowadzono obiektywną ocenę jakości badań naukowych. Niestety, nie wyciągnięto wniosków z tego, że nauka na światowym poziomie uprawiana jest w naszym kraju w nielicznych uczelniach wyższych i instytutach Polskiej Akademii Nauk. Zabrakło woli politycznej, by dobre instytuty PAN przekształcić w nowy uniwersytet, a resztę słabych placówek zamknąć. Większość dawnych resortowych placówek badawczych przemysłu nie reprezentuje ani odpowiedniego poziomu, by warto je było finansować z kasy publicznej, ani nie służy przemysłowi, który w dodatku albo przestał istnieć, albo zwija się do rozsądnych wymiarów (na przykład hutnictwo i górnictwo). Wielkim sukcesem KBN i jego twórców było też uspołecznienie sposobu oceniania w nauce. Dysponowanie pieniędzmi na badania naukowe przekazano w ręce samorządu naukowego, czyli wybieranych w demokratyczny sposób członków zespołów KBN. I to właśnie ta samorządność stanęła kością w gardle tej części administracji państwowej i środowiska naukowego, które marzyły o powrocie w nauce do gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Do czasów, gdy nie jakość badań, ale "zasługi" były podstawą do uzyskiwania funduszy.
Ministerstwo nauki zamiast nauki
Gdy względy konstytucyjne spowodowały konieczność zmiany w nazwach i przewodniczący KBN stał się ministrem nauki, rząd Buzka podjął próbę reformy. Niestety, ignorując stanowisko TPKN, wprowadził nowelę ustawy, która w praktyce ubezwłasnowolniła samorządową część KBN. Prawo do podejmowania większości ważnych decyzji (przede wszystkim o podziale pieniędzy na różne dyscypliny naukowe) przekazano bowiem ministrowi nauki. W ustawie znalazł się też zapis umożliwiający na przykład zlecenie komuś "z zewnątrz" (spoza KBN) oceny jakości pewnych projektów badawczych. Otwarta została więc furtka do zniesienia obiektywnej oceny naukowej.
Rząd SLD-UP-PSL od początku nie ukrywał zamiaru zastąpienia nie tylko przewodniczącego ministrem, ale i KBN - Ministerstwem Nauki i Informatyzacji. Przez dłuższy czas jedynym widocznym znakiem reformy było dalsze drastyczne ograniczanie funduszy przeznaczanych na naukę oraz podwojenie liczby wiceministrów nauki (do czterech). Przed wakacjami 2002 r. minister nauki ogłosił - przychylnie przyjęte - założenia gruntownej reformy organizacji i finansowania badań naukowych. Polska organizacja badań naukowych nie różni się jakoś istotnie na przykład od tej działającej w Niemczech. Tam federalny minister nauki i ministrowie krajów związkowych odpowiedzialni za uniwersytety współpracują z samorządną organizacją środowiska naukowego - Niemieckim Stowarzyszeniem Badawczym (DFG) - której merytoryczne ciała są wyłaniane w drodze demokratycznych wyborów, podobnie jak dzisiejsze zespoły KBN.
Sądziliśmy więc, że uda się przygotować wspólny projekt środowiska naukowego i władz. W styczniu 2003 r. jak grom z jasnego nieba pojawił się projekt rządowy - nie reformy, lecz likwidacji samorządności środowiska naukowego, przekazania całości władzy i decyzji w ręce ministra i jego urzędników wspieranych przez mgławicowo zarysowane ciało nazwane Radą Nauki. Rada miałaby być powoływana przez ministra i całkowicie od niego zależna. Projekt został skrytykowany przez senaty uniwersytetów Jagiellońskiego, Warszawskiego i Kardynała Stefana Wyszyńskiego, liczne rady wydziałów i poszczególnych naukowców.
Na początku lipca 2003 r. minister ogłosił kolejną wersję projektu, nie zważając na tradycję akademickiego lata - czasu pracy naukowej, a nie zmagań administracyjnych. Niestety, nowa wersja nie uwzględnia uprzedniej krytyki. To w gruncie rzeczy jest ten sam projekt likwidacji samorządności naukowej, zupełnie ignorujący konieczność skoordynowania reformy badań naukowych z reformą szkolnictwa wyższego. Zasadniczym celem forsowania reformy i zlikwidowania KBN zdaje się próba zniesienia kontroli środowiska naukowego nad publicznymi środkami przeznaczanymi na badania. Treść projektu i jego uzasadnianie budzą złe skojarzenia z czasami osławionego Komitetu Nauki i Techniki sprzed 1989 r. Na straconej pozycji znalazłyby się na przykład nauki humanistyczne, których niedofinansowanie jest jednym z naszych największych błędów w polityce naukowej. Na domiar złego, o tym, jakie mają być proporcje nakładów na poszczególne nauki, ma - według nowej ustawy - decydować anonimowy urząd po zasięgnięciu niewiążącej opinii Rady Nauki.
Rząd kontra naukowcy
Czyżby zatem rząd RP zamierzał "iść na wojnę", próbując przeforsować ustawę wbrew aktywnej części środowiska naukowego? Czy rząd uważa, że może manipulować sposobem przyznawania grantów badawczych, bo ma w Sejmie większość (próbę takiego "wyprowadzenia" systemu grantów dla doktorantów udało się powstrzymać w marcu 2003 r.)? W nauce większość nie ustala prawdy.
Zła sytuacja w edukacji powszechnej, grożąca nam katastrofa cywilizacyjna spowodowana brakiem wysoko wykwalifikowanych kadr, zalew tandetnego wykształcenia "wyższopodobnego" to zbyt poważne sprawy, aby rozpoczynać wokół nich chocholi taniec. W krajach unijnych, takich jak Niemcy czy Wielka Brytania, toczy się właśnie debata o finansowaniu nauki; debata, w której rządy dokładają wszelkich starań, by uzyskać poparcie środowisk naukowych. Projekt naszej reformy nie jest na miarę kraju aspirującego do pełnego, a nie marginalnego członkostwa w UE. Zapomnijmy więc o zaszłościach i przygotujmy wspólnie projekt, którego potrzebują przyszłe pokolenia. Napiszmy go razem z projektem ustawy o szkolnictwie wyższym, bo inaczej najlepsi nasi absolwenci, jeszcze przed otrzymaniem dyplomów magisterskich, będą mieli podpisane kontrakty na pracę i stypendia doktorskie w renomowanych uczelniach w UE i USA.
Artykuł został opublikowany w 34/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.