"Jeśli chcemy nowoczesnej medycyny, to za darmo się tego nie da zrobić" - argumentuje minister zdrowia Zbigniew Religa. Jego zdaniem, wszystko co w służbie zdrowia nie zostanie zagwarantowane przez państwo, może być finansowane dzięki dodatkowym ubezpieczeniom zdrowotnym. Tak jest na świecie, zaś w Polsce w dyskusji o opiece medycznej, szczególnie wśród polityków, przeważa populizm i socjalistyczne rojenia (skądinąd zagwarantowane konstytucyjnie).
Komornicy reformatorzy
W ostatnich tygodniach doszło do tego, że w reformowaniu służby zdrowia polityków wyręczają komornicy. Dyrektorzy największych dłużników w polskiej służbie zdrowia lamentują tymczasem - po decyzji Trybunału Konstytucyjnego - że komornicy złupią najbardziej zadłużone szpitale. Publicznej służbie nic lepszego nie mogło się jednak przytrafić. Komornicy wreszcie mogą dokonać tego, co już dawno powinni zrobić politycy - zlikwidować najbardziej niegospodarne lub zbędne placówki medyczne. Zaledwie 10 proc. szpitali od lat generuje aż 90 proc. przekraczających 4 mld zł długów publicznej opieki medycznej, skupionych głównie w trzech regionach: Dolnośląskiem, Lubuskiem i Łódzkiem. I te placówki od dawna są na pierwszym miejscu czarnej listy szpitali przeznaczonych do likwidacji lub przynajmniej przekształcenia w innego typu placówkę, na którą będzie zapotrzebowanie.
To może być początek od dawna oczekiwanej właściwej reformy polskiej opieki medycznej. W kwestii tego, jak przeprowadzić reformę, wiele wymyślać nie trzeba. Od strony podażowej należy skomercjalizować podstawowe jednostki służby zdrowia i konsekwentnie doprowadzać do bankructwa firmy niezdolne do bezdeficytowej egzystencji. Innego sposobu na wymuszenie racjonalizacji kosztów nie ma, czego dowodzą wszelkie dotychczasowe próby, łącznie z coraz częstszym skrytym subwencjonowaniem jednostek państwowych przez preferowanie ich w zawieranych kontraktach.
Mit konstytucyjny
Trzeba skończyć z mitem równego dostępu do usług medycznych. Mitem, a nie dostępem, bo tego nigdy nie było i z przyczyn "fizycznych" być nie może. Polska medycyna dysponuje najnowocześniejszym (choć w ilościach niewystarczających) sprzętem. Polscy lekarze i pielęgniarki należą do najlepszych w świecie i są rozrywani przez znacznie bogatsze od nas kraje (są także lekarze partacze, ale bez reformy ich wyeliminowanie jest praktycznie niemożliwe). I dlatego służba zdrowia potrafi czynić cuda. Potrafiła, w co nikt nie wierzył, w tydzień postawić na nogi premiera Leszka Millera po awarii helikoptera i wyleczyć Jana Mazocha po niefortunnym skoku. Jeżeli ktoś jednak myśli, że identyczną opiekę można zagwarantować każdej z wielu tysięcy ofiar wypadków z podobnymi urazami, to należy życzyć mu dużo zdrowia. Bo publicznej służby zdrowia, przy obecnym jej finansowaniu, na taki cud nie stać. Pacjentowi można zagwarantować tylko szansę, w dodatku mimo pompatycznego zapisu w konstytucji szansa na realną pomoc jest często iluzoryczna.
Słuszne są czynione przez ministra Religę gorączkowe poszukiwania dodatkowych pieniędzy na finansowanie opieki medycznej. Wydatki na publiczną ochronę zdrowia do 2015 r. powinny wzrosnąć z 4,3 proc. do 6 proc. PKB. Budżet NFZ sięga 42 mld zł, więc brakuje co najmniej 15 mld zł, by te nakłady zwiększyć do 6 proc. Można to zrobić, zwiększając dotacje z budżetu, podnosząc składkę zdrowotną lub wprowadzając dodatkowe ubezpieczenia. Pierwsze rozwiązanie nie jest możliwe bez reformy finansów państwa, drugie jest mało prawdopodobne, bo pozapłacowe koszty pracy w Polsce i tak są wysokie. Zostają zatem dodatkowe ubezpieczenia, które minister zaproponował jako drugi filar (oprócz NFZ) i od razu został skrytykowany. Zarzuca mu się, że są "luksusowe", bo przeznaczone dla najlepiej zarabiających, i "hotelowe", gdyż gwarantują jedynie lepsze warunki pobytu w szpitalu. Krytycy zapomnieli lub nie chcą pamiętać, że z takich usług luksusowych i hotelowych codziennie korzystają w szpitalach setki tysiące Polaków.
Publiczne szpitale podzieliły pacjentów na lepszych i gorszych bez względu na dochody i stan zdrowia. Ponad 40 proc. rodzących kobiet dopłaca do porodu. Kobieta ubezpieczona w NFZ za poród w jednoosobowej sali musi dopłacić w Szpitalu św. Zofii w Warszawie tysiąc złotych, za indywidualną opiekę pielęgniarską - 1,5 tys. zł, a za lekarską - 2 tys. zł. Są to tzw. ponadstadardowe usługi, za które trzeba "luksusowo" zapłacić.
Filar Religi
Zbigniew Religa jest pierwszym ministrem zdrowia, który bez populistycznej propagandy chce rozwiązać nawarstwiające się problemy służby zdrowia. Tyle że na razie przypomina samotnego strzelca w operze Wagnera, który głośno śpiewa "idziemy" i tupie w miejscu. Pan minister od roku powtarza jak mantrę: "gwarantowany koszyk świadczeń", "lista szpitali", "dodatkowe ubezpieczenia medyczne". I na powtarzaniu sprawa się kończy, a co gorsze, co chwila rozlegają się głosy innych polityków, hamujące reformatorski zapał profesora.
W Polsce potrzebny jest nie tylko drugi filar ubezpieczeń, ale i trzeci, najważniejszy, bo pozwalający omijać kolejki do lekarzy i na zabiegi w szpitalach. Głównych ich powodem są spowodowane niedostatkiem pieniędzy limity narzucone przez NFZ. A na zwiększenie składki nikt się nie chce zgodzić, bo służba zdrowia to "worek bez dna". I tak zamyka się błędne koło publicznej opieki medycznej. I komu na tym zależy? Na pewno lobby medycznemu związanemu z obecnym układem i - mimo kuriozalnie niskich zarobków - odnoszącemu z niego niemałe korzyści. I "dobrym ludziom", którzy wciąż wierzą w szczytne ideały socjalistycznej opieki medycznej. Siła trzecia to politycy, którzy nie mając na to mocnego dowodu, są przekonani, że reforma odbierze im popularność i możliwość sprawowania władzy.
NFZ do likwidacji
Dwie trzecie Polaków przynajmniej raz skorzystało już z płatnej opieki zdrowotnej. Najczęściej były to wizyty u stomatologa lub ginekologa, bo wszyscy pacjenci narzekają na wysokie koszty oferowanych przez prywatne placówki usług. Tak uważa aż 80 proc. badanych. Jesteśmy też niezadowoleni z usług publicznej służby zdrowia - tak oświadczyło w badaniach GfK 64 proc. Polaków. Co trzeci Polak chętnie wyjechałby na leczenie za granicę, pod warunkiem że zapłaciłby za to NFZ - wykazał raport o ochronie zdrowia Instytutu Globalizacji.
Nie wszyscy Polacy są jeszcze przekonani, że w zdrowie trzeba inwestować, podobnie jak w edukację. Zaledwie 13 proc. Polaków przeznaczyłoby wygraną w wysokości 10 tys. zł na inwestycję we własne zdrowie. Zdecydowana większość woli konsumpcję i oszczędzanie. Tylko 5 proc. badanych przez GfK zadeklarowało, że ma abonament medyczny. Wnioskowanie na tej podstawie, że naród ubezpieczeń medycznych nie chce, jest jednak nieuprawnione.
Poparcie społeczne jest funkcją akcji informacyjnej, a od 60 lat robi się wiele, by prywatno-rynkowy model służby zdrowia zohydzić. Najlepsze efekty informacyjno-propagandowe daje obserwacja rzeczywistości, a warto odnotować, że w tych samych badaniach aż 80 proc. ankietowanych dobrze oceniło funkcjonowanie aptek. Nie zaszkodzi przypomnieć, że w chwili prywatyzacji aptek i objęcia ich rygorami rynku większość społeczeństwa biadoliła, że biedaków nie będzie stać na podstawowe leki. Po piętnastu latach okazuje się, że niemal wszyscy są zadowoleni, a w konsumpcji leków zajmujemy pierwsze miejsce na świecie.
Owe 5 proc. dodatkowo ubezpieczonych uznać zresztą trzeba za dobry wynik. Ich liczbę trzeba bowiem odnieść nie do całej populacji, ale do grupy ludzi w wieku 25-40 lat mających stałą pracę, a to zwiększa odsetek korzystających niemal czterokrotnie. To już nie jest mało, a przypomnijmy, iż dzieje się tak w sytuacji wysokiej przymusowej składki na NFZ i braku jakichkolwiek bodźców zachęcających do dodatkowych wydatków. Z płatnych usług medycznych korzystają głównie mieszkańcy dużych miast, ludzie wykształceni, dobrze zarabiający i będący na stanowiskach kierowniczych, którzy są wymagający i nie mają czasu czekać na zabieg lub wizytę w publicznym ośrodku zdrowia. W tej grupie, do której należą również użytkownicy Internetu, aż80 proc. osób leczyło się prywatnie.
- Należy w ogóle odstąpić od ciągłego odróżniania w Polsce ośrodków publicznych i prywatnych, nawet w nazewnictwie. Przyszłość opieki medycznej w Polsce powinna zależeć od organizacji kompleksowej ochrony zdrowia - mówi prof. Jarosław J. Fedorowski, dyrektor medyczny CM Enel-Med w Warszawie. Ta kompleksowość ma polegać na tym, że pod jednym szyldem funkcjonowałyby zarówno fundusze zdrowia, jak i organizacje świadczące usługi ochrony zdrowia, firmy ubezpieczeniowe. Tak działa amerykańska Health Maintenance Organization.
Koniec komuny?
Za komuny w celach oszczędnościowych wymyślono "wyroby czekoladopodobne". Wyglądały jak czekolada, ale smakowały inaczej. W efekcie dostępna na czarnym rynku tabliczka czekolady kosztowała równowartość roboczej dniówki i stała się jednym z głównych środków "wyrażania wdzięczności". Podobnie jest z naszą reformą służby zdrowia. W jej następstwie powstał "wytwór rynkopodobny", który wygląda prawie jak rynek. Państwowy ubezpieczyciel udaje, że kontraktuje usługi, a państwowe szpitale udają, że o kontrakty rywalizują i że zależy im na racjonalizacji kosztów oraz na jakości usług. Nadchodzi jednak czas prawdy. System tak przegnił, że jest bliski samozagłady. Przyspiesza ją wysysanie najlepszych kadr przez inne kraje. Tak jak ropiejącej rany nie da się zasypywać pudrem i zalepiać plastrem, tak nie da się dłużej utrzymywać "systemu prawie rynkowego". Także dlatego, że coraz więcej osób zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że "prawie" robi wielką różnicę.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.